Łączna liczba wyświetleń

środa, 4 grudnia 2024

HOLLYWOOD A POLSKA

 W LATACH II WOJNY ŚWIATOWEJ





Ten temat nie będzie tematem mojego autorstwa (a przyznam się szczerze, że przyjemnie jest czerpać z pracy innych ludzi i patrzeć jak to oni muszą się męczyć żeby cokolwiek napisać, a ty tylko to... skopiujesz 🤭. Oczywiście żartuję, a może i nie 🤔). W każdym razie dziś chciałbym podjąć temat amerykańskiej "fabryki snów" czyli Hollywood w okresie II Wojny Światowej i tego, jak prezentowano tam Polskę i Polaków. Ponieważ jednak nie jest to mój temat autorski, a jeden z ciekawszych tematów jakie znalazłem na X-ie (dawniej Twitter), pozwoliłem sobie go tutaj umieścić. Autorem tej nitki (jak można to nazwać), jest x-owicz posługujący się profilem "Wojna w kolorze", a konkretnie Andrzej Matowski, którego to stronę na Twitterze zachęcam do obserwowania i wspierania (oczywiście całkowicie bezinteresownie, podobnie jak bezinteresowny jest mój blog Grota Ragnara 😙 gdzie nie uświadczycie żadnych reklam, gdyż jest to taka moja oaza odpoczynku i pewnego rodzaju relaksu, chodź często bardzo pracochłonnego 🧐). Temat który to zaprezentował Andrzej Matowski, bardzo przypadł mi do gustu i postanowiłem go tutaj również zaprezentować, a jak wspomniałem wyżej dotyczy filmów jakie powstawały w Hollywood o Polsce i Polakach w czasie II wojny światowej. 




Warto bowiem zapoznać się z czym mieliśmy do czynienia i czy komisja Josepha McCarty'ego z lat 50-tych rzeczywiście była taka demoniczna (jak próbują nam to wmówić współcześni neomarksiści i wszelkiego typu libkowie), czy po prostu McCarty "miał twarde karty" aby ujawnić i ukarać tych wszystkich pro-sowieckich gogusiów z Hollywood i z wielu innych kluczowych branż w polityce, gospodarce i dyplomacji USA. 
Zapraszam zatem na wątek.







HOLLYWOOD A POLSKA 
(AUTORSTWA ANDRZEJA MATOWSKIEGO 
X-owy PROFIL "WOJNA W KOLORZE")


II Wojna Światowa była pierwszą prawdziwie nowoczesną wojną, w której żadna dziedzina życia nie mogła pozostać obojętna. To samo dotyczyło ogromnego amerykańskiego przemysłu filmowego, zrzeszający tysiące aktorów, scenarzystów, reżyserów - ludzi bardzo bogatych i wypływowych. Hollywood wypluwało z siebie 500 filmów rocznie. Do kin chodziło w 1939 roku tygodniowo 74 % Amerykanów, zostawiając astronomiczne 85 milionów dolarów w kasach. Jak ujął to historyk Robert Fyne: "większość widzów wierzyła w to, co pokazano im na ekranie, niczym w Ewangelię".




W czerwcu 1942 roku "fabryka snów" została objęta nadzorem Urzędu ds. Informacji Wojennej (Office of War Information), konkretnie agencji Bureau of Motion Pictures (Biuro Filmowe). Odtąd BMP opiniowało scenariusze filmów i decydowało, czy i jaki film trafi do produkcji. Filmy miały spełniać podstawową zasadę: pomóc wygrać wojnę z diabolicznym Hitlerem i jego mrocznymi zastępami. Od tego uzależniano zgodę na produkcję. Do końca wojny BMP zrecenzowało 1652 scenariusze, nierzadko wprowadzając własne uwagi i dodając swoje własne sceny.




Wielu z Was zna niektóre filmy z tego okresu. Najsłynniejszym jest bowiem "Casablanca" z 1942 r. z Humphreyem Bogartem i Ingrid Bergman, która zwróciła uwagę społeczeństwa USA na okupację Europy przez Niemców i temat ruchu oporu. Uzasadniła też amerykańską inwazję na Algierię.




Propaganda Hollywood kręciła wiele kasowych filmów oddających hołd europejskiemu ruchowi oporu. Zamach na Protektora SS-Obergruppenführera Reinharda Heydricha przez czeskich komandosów w Pradze doczekał się aż dwóch filmów w 1943 r.: "Hitler's madman" i "Hangmen also die!"




Czesi byli lubiani w Hollywood i doczekali się aż sześciu dużych produkcji, sławiących ich udział w wojnie. Ale nie byli jedyni. Z europejskim ruchem oporu utożsamiano Norwegów, którzy tylko w 1943 roku doczekali się aż pięciu dużych produkcji, na czele z "Edge of Darkness".




Nie można było zapomnieć o wielkiej roli Francuzów w walce z Hitlerem. Poza wspomnianą wyżej "Casablanką", w której do historii przeszła scena ze śpiewaniem "Marsylianki", Francuzi doczekali się jeszcze 14 wielkich produkcji, na czele z frankofilską "Joan of Paris" z 1942 r.






No i przede wszystkim, nie można było w żaden sposób zapomnieć o największym przyjacielu "dobrych" Aliantów, sojuszniku pierwszej klasy - masowym mordercy Józefie Stalinie i jego zbrodniczym imperium sowieckim, które od III Rzeszy różniło się jedynie brakiem komór gazowych.




Film "Mission to Moscow" z 1943 r. miał zdemaskować wszelkie nikczemne oskarżenia pod adresem Związku Radzieckiego i pokazać, że Stalin i jego państwo to jedynie "trochę inna demokracja" od USA. Film oparto o wspomnienia byłego ambasadora USA w Moskwie Josepha Daviesa.




"Mission to Moscow" był jedynym amerykańskim filmem wyświetlanym w ZSRR w czasie wojny (co pokazuje stopień jego zakłamania), ale nie był jedyny. Nakręcono szereg innych, na czele z "The Days of Glory" i "The Boy from Stalingrad". Konsultantami byli... radzieccy dyplomaci!




Wszystkie te filmy były pompatyczne i doniosłe. Nikomu nie przyszło do głowy żartować z cierpienia ww. narodów. Scenariusze konsultowano z dyplomatami alianckimi. Wszystkie były poważne i miały uwypuklić wkład narodów w walce z nazizmem. Wszystkich, poza jednym. Polakami. Polacy nigdy nie byli w centrum zainteresowania Hollywood. Przed II WŚ doczekali się właściwie tylko dwóch filmów "As The Earth Turns" i "The Wedding Night". Generalnie traktowano ich z lekceważeniem jako "Hunyaków" - bliżej niezidentyfikowanych imigrantów z Europy Wschodniej.




Oba filmy to całkowicie niedorzeczne koszmarki, stworzone przez ludzi, niemających pojęcia o Polsce. Przedstawiały one Polaków jako nieokrzesanych, pijanych i głupich prymitywów, jedzących z podłogi, porozumiewających się dziwnymi dźwiękami i zbitkami przypadkowych słów. 




Polska także nie była w centrum zainteresowania Hollywood. Przed wojną umiejscowiono w niej tylko jeden film - napoleoński romans "Maria Walewska". Dla porównania, małe Węgry były miejscem akcji aż siedmiu filmów, a filmy o Rosjanach, czy Żydach miały swoje odrębne gatunki.




A po 1939 r.? Generalnie w działaniach BMP nie byłoby nic złego, gdyby nie fakt, że Polska... była w zasadzie jedynym pomijanym krajem alianckim w Hollywood. A wydawałoby się, że historia napadniętego przez potężnych sąsiadów kraju, pierwszej ofiary Hitlera byłaby doskonała.




Tymczasem zainteresowanie Hollywood Polską w czasie wojny można przedstawić tak - toczącym się kłaczkiem arizońskim. Polska doczekała się tylko trzech (!) filmów w czasie wojny. Komedii "To Be or Not To Be", romansu "In our Time" i niskobudżetowego "None shall escape". Chronologicznie pierwszym filmem była komedia (!) "To Be or Not To Be" Ernsta Lubitscha z grudnia 1942 r. Powstała więc po ponad 3 latach bestialskiej niemieckiej okupacji, w momencie, gdy w Polsce trwał w najlepsze Holocaust Żydów, egzekucje i wysiedlenia z Zamojszczyzny...




Chociaż film ten jest bardzo sympatyczną komedią (i doczekał się remake'u w reżyserii Mela Brooksa), to niezamierzenie spłycał i ośmieszał realia brutalnej okupacji Polski. Nikomu w USA nie przyszło do głowy robić komedii o żadnym innym okupowanym przez Niemców kraju.




"To Be or Not To Be" opowiada historię trupy teatralnej z Warszawy, która wplątuje się przypadkowo w akcje ruchu oporu. Niewiele w nim powiedziano o roli Polski w wojnie, a dość smutnym aspektem jest zrobienie z Profesora - autorytetu dla Polaków z filmu - agenta Gestapo...




Chronologicznie drugim filmem był niskobudżetowy "None shall escape" ze stycznia 1943 r. Opowiadał on o procesie fikcyjnego niemieckiego zbrodniarza Wilhelma Grimma. Polska jest jedynie miejscem akcji, a film dotyczył głównie zbrodni na Żydach. Przeleżał na półce ponad rok.




"None shall escape" swoją premierę miał dopiero 3 lutego 1944 r. i nie zapadł on nikomu w pamięci. Uznano go za zbyt pospiesznie i niedbale zrealizowany. O roli Polski w wojnie nie pada w nim ani jedno słowo, choć pokazuje on dość pozytywnie relacje polsko-żydowskie.




I - wisienka na naszym zgniłym, hollywoodzkim torcie. Największy film poświęcony Polsce, nakręcony w USA w czasie wojny - "In our Time", który premierę miał 19 lutego 1944 roku. Film absolutnie obrzydliwy, czerpiący garściami z nazistowskiej i sowieckiej propagandy o Polsce.




Wypust studia Warner Bros. opowiada historię londyńskiej ekspedientki Jennifer, która trafia do Polski latem 1939 roku i poznaje tam w Warszawie hr. Stefana Orvida. Para się w sobie zakochuje, ale na drodze zakochanym staje rodzina hrabiego (uwaga, jest coraz śmieszniej).




Rodzina Orvidów to banda arystokratycznych, fanatycznie religijnych snobów - generalnie uosobienie ciemnogrodu. Najgorszy z nich jest wuj Pavel, pracownik polskiego ministerstwa, jawnie prohitlerowski bufon, do ostatnich minut filmu nawołujący do porozumienia z Niemcami.




Choć akcja filmu dzieje się tuż pod Warszawą (i to kilka kilometrów od niej!), to majątek Orvidów wygląda jak wyjęty z XVII wieku - panuje poddaństwo chłopów - jak jeden mąż ciemnych, głupich, bojących się traktorów i elektryczności, a zysk przeliczają na... butelki wina.




Dopiero Jennifer wprowadza odrobinę nowoczesności w tym zatęchłym zaścianku. Londyńska sprzedawczyni (!) edukuje ciemne chłopstwo o nowoczesnym rolnictwie, wujowi Pavelowi mówi, że nie wolno ustępować Niemcom, a z kawalerii - w której służy Stefan - szydzi jako przestarzałej.




Agresja Niemców na Polskę zastaje Orvidów podczas całonocnej, szlacheckiej libacji. Podczas gdy rodzina hrabiego tchórzliwie ucieka z majątkiem, on sam idzie walczyć. Jego dumny pułk kawalerii zostaje rozbity po - a jakże! - szarży z szablami na niemieckie czołgi (!).




Pod wpływem wszechwiedzącej feministki Jennifer Orvid doznaje objawienia. Przeistacza się w ludowego bohatera. Nakazuje spalić pola i posiadłość, by wróg nie miał z nich pożytku. Wymowa jest jasna: Polska może odrodzić się po wojnie tylko, jeśli zmieni się w niej władza.




Cały ten film to powtarzanie sowiecko-niemieckiej propagandy, na czele z szarżami kawalerii na czołgi. Premiera także była nieprzypadkowa. 4 stycznia 1944 r. Armia Czerwona przekroczyła granice Polski, a 22 lutego W. Churchill przyznał, że Polska będzie okrojona po wojnie.




Reżyser filmu wprost przyznawał, że Polska kojarzyła mu się z państwem niewolniczym, rodem z amerykańskiego Południa sprzed wojny secesyjnej. Wytwórnia Warner Bros. przyznała zaś, że miała problem z przedstawieniem ulicy w Warszawie, bo nie wiedziano... jak wyglądają Polacy.




Warto tu jeszcze wspomnieć o kilku innych filmach, w których Polacy powinni być, a ich nie było. W kasowej superprodukcji "The Story of G.I. Joe" z 1945 r. o froncie włoskim i bitwie o Monte Cassino o Polakach nie padło ani jedno zdanie, choć ci zdobywali klasztorne wzgórze.




Z kolei w filmach "Eagle Squadron" i "International Squadron" (w tym główną rolę zagrał Ronald Reagan) o amerykańskich w bitwie o Anglię (których było tylko kilku, ok. 11), o Polakach pada dosłownie jedno krótkie zdanie, wymienionych pomiędzy innymi narodami.




Na wiosnę 1944 r. wytwórnia Twenieth Century Fox planowała premierę komedii "Jakobowsky i pułkownik", opowiadającej o uciekającym przed antysemityzmem z Polski Żydzie i nadętym polskim oficerze. Film jednak ostatecznie wówczas nie powstał i nakręcono go dopiero w 1958 r.




ŻADEN z ww filmów nie był konsultowany nigdy z nikim z polskiego rządu emigracyjnego. W żadnym nie zagrał żaden Polak. Nigdy nie pozwolono Polakom opiniować scenariuszy, w odróżnieniu od innych Aliantów. Polacy jako JEDYNI byli przedstawiani negatywnie. A czemu? Cóż... Hollywood nie lubiło Polski z różnych względów. Głównym powodem były polityczne zapatrywania reżyserów i scenarzystów, nierzadko sowieckiej agentury na pasku Moskwy. Przedstawianie Polski w dobrym świetle oznaczałoby oczernianie ZSRR - a na to nikt w USA nie chciał pozwolić.




ZSRR nigdy nie był obiektem ataków Hollywood. Sowietów - sojuszników Hitlera z lat 1939-40 - jako "wrogów" przedstawiono w raptem trzech filmach, z czego dwa to komedie - "Ninoczka" i "Towarzysz X". Po 1941 r., gdy Sowieci stali się Aliantami, przestano je w ogóle wyświetlać.




W Hollywood w 1935 r. powstała "Anti-Nazi League", kierowana przez agenta Kominternu, Otto Katza, zrzeszająca lewicowych reżyserów i scenarzystów (a nie aktorów, bo tych uznano za... zbyt głupich). Zwłaszcza Żydów. Jej stałym członkiem było bogate i wpływowe Warner Bros. Jednocześnie, sekcją BMP w Hollywood kierował Nelson Poynter - publicysta powiązany z polityką Roosevelta. Rooseveltowcy i lewicowcy mieli jeden wspólny cel: pokonanie Hitlera. A za najważniejszego sojusznika w walce z Hitlerem uznano Sowietów, których nie można było drażnić.




Przypominanie więc losu Polski - napadniętej przez Niemców i Sowietów - byłoby nie na rękę Moskwie. Dlatego Hollywood pomijało rolę Polski w wojnie, a jeśli już musiało mówić - to robiło to oczerniając ją zgodnie z duchem sowieckiej propagandy, przygotowując oddanie jej ZSRR.




Moda na komunizm w Hollywood była powszechna i to tak, że po wojnie wielu filmowców trafiło przed oblicze amerykańskich komisji śledczych jako potencjalni agenci wpływu ZSRR. Działalność OWI/BMP uznano za tak szkodliwą, że w 1944 r. obcięto jej budżet, a potem zamknięto. Wśród przesłuchiwanych znalazł się m. in. Jack Warner, właściciel studia Warner Bros., który srogo pocił się przed komisją Kongresu i komisją senatora Josepha McCarthy'ego. Do dziś zresztą znienawidzonego w Hollywood za łapanie pożytecznych idiotów Kremla.




Tu przypomina mi się, jak parę lat temu polski internet ekscytował się, że założyciele Warner Bros. byli Żydami z Polski, och, ach, jaka duma. Spieszę przypomnieć, że Warner Bros. miało stałą manierę oczerniania Polaków za każdym razem, gdy było to możliwe. Warner Bros. odpowiada za trzy najobrzydliwsze wymienione tu filmy - "In our Time", "Mission to Moscow" (który miał premierę tuż po odnalezieniu polskich grobów w Katyniu - w maju 1943 r.) i "The Wedding Night". W swoich filmach nierzadko nadawali filmowym oprychom imiona polskich bohaterów: Sobieski czy Kościuszko - znanych Amerykanom. Nigdy nie nakręcili ani jednego pozytywnego filmu o Polsce. Kłamstwa o Polsce i Polakach, które rozsiewali prawie 100 lat temu, przetrwały właściwie do dzisiaj. 

Bracia Warner byli bowiem skrajnie lewicowymi Żydami - jak wielu filmowców Hollywood - których z Polską łączyło jedynie miejsce urodzenia, a którzy w niepodległej Polsce nigdy się nie pojawili. Wyemigrowali jeszcze w czasach carskiego zaboru. I jak wielu innych ówczesnych celebrytów, chętnie poddali się propagandzie komunistycznej, szczególnie, że ta kreowała się na przeciwników antysemickiego nazizmu. Warto to mieć w pamięci, gdy znowu usłyszycie ekscytację o "polskich śladach" w Hollywood.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz