Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 14 maja 2020

NIEWOLNICE - Cz. XLIV

CZYLI CZTERY HISTORIE

WSPÓŁCZESNYCH KOBIET

KTÓRE STAŁY SIĘ PRAWDZIWYMI

NIEWOLNICAMI






 HISTORIA DRUGA

TEHMINA

NIEWOLNICA Z PAKISTANU

Cz. XXIII



OTO DALSZA CZĘŚĆ PRZERWANEJ PONAD DWA I PÓŁ ROKU TEMU HISTORII TEHMINY - PAKISTAŃSKIEJ NIEWOLNICY SWEGO MĘŻA MUSTAFY KHARA:






 Następnego dnia po moim przylocie do Lahore Narodowa Partia Ludowa zorganizowała bardzo huczną wstępną konwencję. Przewodniczył jej Jatoi. Mustafa był jedynym liczącym się przywódcą, który przebywał w więzieniu, i jego nieobecność czyniła z niego, a przy okazji także i ze mnie, ważną osobistość. Siedziałam na podium obok Jatoi i pilnowałam się, żeby nie zdradzać swoich uczuć, zarówno dotyczących polityki, jak i mojego osobistego życia. Kiedy przyszła pora, wstałam, żeby wygłosić swoje pierwsze w życiu przemówienie polityczne. Przemawiałam w imieniu Mustafy i, chociaż byłam bardzo zdenerwowana, udało mi się mówić z przekonaniem:

- Mustafa Khar powrócił! - oświadczyłam. - Niestety, zabroniono mu bezpośredniego dostępu do was! Jego uwięzienie doda wam jednak sił. Miał odwagę powrócić do Pakistanu, mimo iż wiedział, że generałowie nigdy nie pozwolą mu zająć się tym, co jest jego przeznaczeniem, a mianowicie podźwignięciem zgnębionego narodu tego kraju. On nie zgadza się na kompromisy ani nie załamuje się niepowodzeniami - ciągnęłam dalej. - Jest tutaj, żeby walczyć. Będzie walczył przeciwko stanowi wojennemu i związanej z nim niesprawiedliwości. Decyzje tymczasowych sądów i trybunałów wojskowych zostaną unieważnione. Generałowie nie są w stanie zniszczyć naszej woli ani stłumić naszych głosów. Mustafa Khar powrócił, by być razem z nieszczęsnymi ofiarami stanu wojennego. Jego obecność między nimi czyni go tak samo uciskanym jak oni. Jest dumny, że może być ze zwykłymi ludźmi. Jest symbolem odrzucenia przez naród pakistański nielegalnej władzy. Mustafa Khar doprowadził do zjednoczenia się wszystkich swoich towarzyszy pod przywództwem pana Jatoi. Wasza obecność tutaj jest dowodem waszej nieustającej wiary w przywództwo Mustafy. Dzięki waszemu wsparciu będziemy wkrótce gościć tu Mustafę we własnej osobie!

Już teraz zaczynałam rozumieć, jak i dlaczego pogoń za władzą tak bardzo wyniszcza mężczyzn. 

Minęły dwa tygodnie od mojego przybycia do Pakistanu, gdy pozwolono mi zobaczyć się z Mustafą. Został przewieziony samolotem z Karaczi do Fajsalabadu, gdzie umieszczono go w centralnym więzieniu. Trzygodzinną podróż z Lahore na spotkanie z moim mężem w biurze naczelnika więzienia odbyłam w towarzystwie kawalkady samochodów oraz kilku działaczy partyjnych i doradców politycznych. Z powodu uwięzienia Mustafy moje życie stało się nie tylko bardziej niepewne i nienormalne, lecz także inne. Po raz pierwszy, odkąd wyszłam za niego za mąż, byłam bez niego. W drodze do więzienia przez zatłoczone i pełne chaosu ulice, na których królowały ciągnięte przez konie stare wagoniki, tak zwane tongi, oraz hałaśliwe riksze, przyglądałam się moim rodakom. Przywykli do trudów życia. Mimo letniego upału byli ruchliwi. Na rowerach lub pieszo, niektórzy boso, a inni siedząc na ciągnionych przez osły wózkach, wszyscy oni stanowili na tle jeepów Pajero i najnowszych modeli klimatyzowanych samochodów, włączając w to mój, niesamowity kontrast. Wolałam jednak ten bałagan od zorganizowanego dobrobytu Anglii. 

Mustafa wmaszerował do biura naczelnika więzienia z miną, jakby nie zdawał sobie sprawy z powagi swojej sytuacji. Zaniemówiłam, być może spodziewałam się ujrzeć "więźnia", a nie "przywódcę". A przecież wiedziałam, że zachowania Mustafy nigdy nie dałoby się przewidzieć. W Pakistanie czuł się pewnie, był tu prawdziwym przywódcą i wiedział, jak onieśmielać władze. Podczas wszystkich lat spędzonych na wygnaniu nigdy nie widziałam go równie pewnego siebie i równie wyniosłego. Pozwolono mi go odwiedzać co drugi tydzień, więc rozpoczęliśmy serię regularnych spotkań. Miałam być łącznikiem między Mustafą a nową partią. Dni w Lahore wypełnione były pracą. Uważnie słuchałam argumentów i kontrargumentów członków partii, a następnie dzieliłam się z nimi ich "chlebem powszednim", to znaczy przekazywałam im punkt widzenia Mustafy. Wieczory wypełniały mi wywiady dla prasy; należało dbać o to, by imię Mustafy było stale powtarzane i cieszyło się zainteresowaniem opinii publicznej. Stopniowo ludzie zaczęli przyzwyczajać się do tego, że mam swoje własne zdanie, którego nie obawiam się już wyrażać, i szanowali moje analizy sytuacji i problemów. Chciałam też poświęcić więcej uwagi dzieciom, zanim pójdą spać. Późną nocą padałam bez sił na łóżko.

Aktywiści partyjni zaciekle walczyli o stanowiska w nowej organizacji. Wielu z nich żywiło nadzieję, że wstawię się za nimi u Mustafy. Szefowie partii mieli trudny okres; chcieliby zapewnić miejsca wszystkim entuzjastom, lecz zdawali sobie sprawę, że po to, by jednych wynieść, musieli zrezygnować z innych. Nieuniknione było powstanie grupy niezadowolonych. Przekazałam Mustafie, że Jatoi oddaje kluczowe stanowiska w partii swoim ludziom, wyłączając tym samym z głównego nurtu "ludzi" Mustafy. Być może, nie dało się tego uniknąć. Mustafa nie czuł się tym zagrożony, uważał, że Jatoi jest zbyt szlachetny, by uprawiać tego rodzaju politykę. Wyobrażał sobie bałagan, jaki by powstał, gdyby Jatoi miał bardziej ugodowy charakter. Nowa partia nie przeniknęłaby do mas; jej manifest wraz z propagandowymi broszurami znalazłby się wśród innych licznych luksusowych wydań, które zdobiły półki w "domu Jatoi". Mustafa był przekonany, że może spokojnie odpoczywać we względnie wygodnej celi i czekać na rozpaczliwe wezwanie z zewnątrz. Zanim zdąży opuścić więzienie, będzie jedynym człowiekiem zdolnym do zorganizowania partii. Mustafa został mianowany przewodniczącym partii w Pendżabie, lecz wykonywanie codziennych obowiązków powierzono na razie jego zastępcy. Wykorzystując swój pobyt w więzieniu przybrał maskę neutralności i stwarzał wrażenie zrezygnowanego. Liczni obserwatorzy twierdzili, że Lew Pendżabu stracił swoją moc, nie zdając sobie sprawy, że on tylko udaje, że drzemie i że przyjął jedną z taktyk sprawdzonych przez Bhutto: podłożyć lont, stanąć w bezpiecznej odległości obserwując wybuch, a potem pójść i pozbierać co cenniejsze pozostałości. 

Nasze prywatne stosunki były nadal napięte. Mustafa wiedział, że jego zwycięstwo nade mną nie było całkowite, a moje krótkie wizyty nie dawały mu wystarczająco dużo czasu, by zrobić mi pranie mózgu. Cierpiał, że jestem wolna i zazdrosny był o ten czas, który spędzałam z dala od niego, mimo że poświęcałam go całkowicie jego działalności. Obawiał się, że gdyby się zapomniał i nie zachował czujności, mogłabym się na nim zemścić, i miał świadomość, że nie mógł odpłacić mi się tym samym. Mogłam sobie wyobrazić, jak bez przerwy wytęża umysł starając się wymyślić jakiś sposób, by móc spędzać ze mną więcej czasu. Nie mógł sam cierpieć z powodu uwięzienia. Współczułam mu do pewnego stopnia. Jego przyszłość była niepewna, nie wiedział, jak długo będzie musiał przebywać w więzieniu. Zdawał sobie sprawę, że Zia mógł w każdej chwili polecić, by wykonano na nim wyrok śmierci. Nie chciałam więc robić nic, co mogłoby zwiększyć jeszcze jego udrękę.




Mijały miesiące. Zaczynałam czuć się zmęczona życiem na walizkach w domu Arbiego i Symy i namówiłam Mustafę, by pozwolił mi wynająć dom w Lahore, abym mogła zamieszkać tam z dziećmi i zapisać je do dobrych, angielskich szkół. Na szczęście dzieci powoli zapominały o przeżyciach związanych z porwaniem, nie cierpiały z powodu klimatu, nękała je jedynie plaga wszy, co udało mi się zresztą zwalczyć po zastosowaniu różnych środków. W tym czasie jeden z aktywistów partyjnych polecił mi do pracy w domu dwudziestosześcioletnią kobietę. Shugufta pochodziła z bardzo przyzwoitej i dobrej rodziny, która nie miała jednak żadnego źródła dochodów. Była niedożywiona i wyglądała na zmęczoną. Przyjęłam ją na służbę i zatrudniłam jako opiekunkę do małego Hamzy, który w związku z tym, że często byłam nieobecna w domu, bardzo się do niej przywiązał. Nasze nowe miejsce zamieszkania było przestronnym, pięciopokojowym domem. Kazałam zainstalować klimatyzację, położyć nowe wykładziny dywanowe i zakupić piękne meble. Kiedy wieszałam na ścianach obrazy, stwierdziłam, że wreszcie jestem u siebie. 

Pewnego rana, wkrótce po zamieszkaniu w nowym domu, zadzwonił do mnie jakiś dziennikarz z wiadomością, że Mustafa miał atak serca. Zaniepokoiłam się. Dlaczego nikt mnie nie zawiadomił? Ogarnięta paniką zadzwoniłam do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i otrzymałam specjalne pozwolenie zobaczenia się z mężem. Pośpieszyłam jak oszalała do Fajsalabadu. Mustafa przebywał w lokalnym szpitalu na specjalnym oddziale i był tam strzeżony niczym forteca. Pod drzwiami pokoju czuwali jego zwolennicy. Wielu aktywistów partii, zarówno mężczyzn, jak kobiet, siedziało wokół uroczyście recytując wersety Koranu i przesuwając paciorki różańca. Mustafa uśmiechnięty od ucha do ucha siedział na brzegu łóżka.

- To jest Pakistan! - wyjaśnił mi. - Tu wszystko jest możliwe! Zaaranżowaliśmy to do spółki z więziennym lekarzem. 

Brytyjskie przepisy więzienne zezwalają hospitalizowanemu więźniowi na codzienne spotkania z rodziną i Mustafa zarządził, że odtąd będę odwiedzać go codziennie! Cierpiał co najwyżej na zgagę i był bardzo zadowolony z nowej sytuacji. Rozpoczynał dzień od ćwiczeń jogi i siedząc ze skrzyżowanymi nogami i z głową w dół spoglądał na świat z innej perspektywy. Mój własny świat również był odwrócony do góry nogami. Co rano musiałam odbywać trzygodzinną podróż z Lahore do Fajsalabadu, zjeść z mężem obiad i wieczorem wracać do domu. Po powrocie spotykałam się z dziennikarzami, aby przedyskutować z nimi zawiłości sytuacji politycznej oraz przy gotowywałam najświeższy biuletyn o stanie zdrowia mego męża. Zanim chwiejnym krokiem udałam się ostatecznie do łóżka, spędzałam jeszcze parę chwil z dziećmi. Mustafa nalegał na moje codzienne wizyty nawet wtedy, gdy zapadłam ciężko na grypę. Przez trzy tygodnie miałam gorączkę. Był kapryśny, samolubny i nieczuły, a ja nie miałam siły z nim walczyć. 

Otrzymałam wiadomość, że matka Mustafy jest ciężko chora, więc niezwłocznie poleciałam do Multami, skąd zabrano mnie samochodem do Kot Addu. Leżała w łóżku. Była nieprzytomna. Jej wnuki siedziały obok i czytały Koran. Nie było lekarza ani nie myślano zawieźć jej do szpitala, wszyscy oczekiwali jej śmierci. Powiedziałam, że trzeba zadzwonić po doktora, ale brat Mustafy, Ghazi odrzekł: 

- To niepotrzebne. Ona umiera. Jest moją matką, więc ja tu decyduję. 

- Twoje zdanie mnie nie interesuje - odparłam szybko. - Reprezentuję tu Mustafę. On jest najstarszym synem, a pod jego nieobecność ja tu decyduję. 

Nalegałam, abyśmy zadzwonili po lekarza i zawieźli ją do szpitala. Uważałam, że nie możemy pozwolić, żeby umarła, dopóki nie zrobimy wszystkiego co w naszej mocy, by zachować ją przy życiu. Ghazi był wściekły, że zawstydziłam go w obecności jego braci, ale mój zdecydowany ton spowodował, że nie odzywał się więcej. Wkrótce przyjechał lekarz i matka Mustafy otrzymała tlen. Jej ciśnienie nieznacznie się obniżyło i choć w dalszym ciągu była nieprzytomna, mogliśmy ją przewieźć do szpitala Nishtar w Multanie. Natychmiast przeniesiono tam także Mustafę. Cały oddział szpitala zamieniony został z powodu "stanu jego serca" w tymczasowe więzienie, gdzie on wraz z rodziną czuwali przy matce. Działacze partyjni zaopatrywali nas w wykwintne pożywienie. Pokłóciłam się o to z Mustafą.

- Dlaczego cieszymy się takimi przywilejami? A co z prawdziwymi pacjentami? Dokąd oni mają się udać? 

Po raz pierwszy Mustafa nie miał na to gładkiej odpowiedzi. Przyznał, że ten zbytek nie idzie w parze z jego humanistyczną filozofią, ale był skłonny poświęcić swoje zasady na czas choroby matki. Przesiadywał godzinami obok znajdującego się w stanie śpiączki jej ciała, przemawiając do niej i próbując przywrócić ją do świata żywych. Zapewniał ją, że wrócił na stałe i że nigdy więcej jej nie opuści. Za każdym razem, gdy Mustafa wspomniał swoje imię i mówił, że znajduje się obok niej, starsza pani odpowiadała westchnieniem; a czasami zdarzało się, że po jej policzku potoczyła się łza. Rozpaczliwie błagał ją, żeby otworzyła oczy i choć raz spojrzała na syna, za którym tak długo tęskniła. 

Szpital, w którym przebywał Mustafa, był szpitalem rządowym i największym w Multanie, a mimo to byłam przerażona jego stanem. Sam budynek był zaniedbany, a panujące w nim warunki sanitarne niezwykle prymitywne. Powszechne były poważne przypadki infekcji pooperacyjnych. Generator prądu nie zawsze był sprawny i mógł zawieść w krytycznym momencie podczas operacji. Odczuwając potrzebę zrobienia czegoś pożytecznego, zdecydowałam się odwiedzić oddział dziecięcy. Byłam przerażona widząc po troje lub czworo dzieci, od noworodków po niemowlęta, leżących w jednym łóżku. Niektóre z nich chorowały na białaczkę, inne na biegunkę lub gruźlicę. Nikt nie dbał o to, by dzieci, które cierpiały na choroby zakaźne, oddzielić od tych, które były dotknięte innymi chorobami lub urazami. Zaniedbane matki siedziały ze skrzyżowanymi nogami na tych samych łóżkach, na których leżały ich dzieci, usiłując się nimi zajmować, ale w szpitalu nie było żadnych lekarstw, zupełnie nic. Jedna z kobiet siedziała na łóżku i trzymała na kolanach swoją córkę. Dziewczynka wyglądała na około trzy latka i miała bardzo wzdęty brzuszek. Zapytałam pielęgniarkę, co jej dolega.

- Nowotwór wątroby - odpowiedziała pielęgniarka.

- Czy coś się dla niej robi? - spytałam. 

Pielęgniarka wyjaśniła mi, że dostarczanie lekarstw i pożywienia należy do rodziców. Ojciec dziewczynki był robotnikiem, zarabiał tylko trzydzieści rupii dziennie i straciłby cały swój dzienny zarobek, gdyby zwolnił się z pracy, aby szukać leków dla dziecka. Wyciągnęłam z torebki pięćset rupii i podałam je kobiecie ze słowami:

- Daj to swemu mężowi, jak wróci, i powiedz mu, by poszedł kupić lekarstwo. 

Przyjrzała mi się uważnie i z wdzięcznością przyjęła pieniądze. Kiedy wróciłam następnego dnia do szpitala, dziewczynki wraz z matką nie było. Obawiałam się najgorszego i zapytałam pielęgniarkę, co się z nimi stało.

- Zabrali ją do domu - odrzekła. - Mają pięcioro innych dzieci do wykarmienia za pani pieniądze. 

Potrząsnęłam z niedowierzaniem głową i opuściłam oddział, zdecydowana zrobić co w mojej mocy, by zmienić tę przerażającą sytuację. Weszłam do względnie luksusowo wyposażonego "apartamentu" Mustafy i zaczęłam nagabywać jego oraz jego braci, by każdy z nich ofiarował po dziesięć tysięcy rupii na kupno lekarstw dla dzieci. Chociaż była to dla nich, bogatych feudałów, drobna suma, uważali to za marnowanie pieniędzy. Tego wieczoru promieniałam dumą z mojego osiągnięcia. Spotkałam się z lekarzem dziecięcym i oznajmiłam mu, że zebrałam sześćdziesiąt tysięcy rupii na zakup lekarstw. Nie chciał wziąć tych pieniędzy.

- Jeśli pokażą się tutaj lekarstwa i inne środki - ostrzegł mnie - zostaną natychmiast rozkradzione przez pielęgniarki i praktykantów i sprzedane na czarnym rynku. 

Byłam przerażona tym, co usłyszałam, i odparłam:

- To niech pan zajmie się ich pilnowaniem i rozprowadzaniem. 

Wzruszył ramionami i odrzekł zrezygnowanym głosem:

- To jest po prostu niemożliwe. 

Nie zrezygnowałam i wkrótce dostarczono na oddział dziecięcy sprzęt do ratowania życia wartości sześćdziesięciu tysięcy rupii. Zwołałam pielęgniarki i powiedziałam im:

- Widzicie to? Radzę wam tego nie ruszać! 

Nie próbowałam nawet dowiadywać się, co stało się dalej z tymi urządzeniami. Wiedziałam, gdzie się podziały, ale, jak tylu innych przede mną, widząc beznadziejność swoich starań, poddałam się. 

Moja teściowa umarła nie odzyskawszy przytomności, nie zdając sobie sprawy z obecności swego ukochanego, najstarszego syna. Mustafa dostał pozwolenie na wzięcie udziału w pogrzebie. Kiedy opuszczał szpitalne więzienie, oblegały go tłumy ludzi. Przepychał się do samochodu uśmiechając się do wszystkich łaskawie, a kiedy usiadł za kierownicą, miał minę dziecka, które odnalazło swą dawno temu zaginioną, ulubioną zabawkę. Prowadzenie samochodu było dla niego jak wspaniały podmuch wolności, nawet jeśli z tyłu podążały za nim pełne policji jeepy. Powiedział swemu bratu Ghazi, by usiadł na tylnym siedzeniu, a mnie posadził z przodu obok siebie. Był to z jego strony niezwykły gest; oznaka zerwania z tradycją oraz sygnał dla innych, że jestem mu teraz równa. Kobiety z rodziny Khar zawsze znały swoje miejsce, a Mustafa oznajmił światu, że moje miejsce jest u jego boku. Ghazi siedział na tylnym siedzeniu z wyrazem niezadowolenia na twarzy i wyraźnie się zastanawiał, jak to się stało i dlaczego jego brat tak się zmienił.

 


Kiedy byliśmy już blisko miejsca, w którym odbywały się w Kot Addu pogrzeby, powitały nas ogromne chmury kurzu; wzbijały go powracające na noc z pastwisk krowy. Za zasłoną z kurzu rozpościerał się ocean twarzy, około sześćdziesięciotysięczny tłum biednych, zagubionych i nieszczęśliwych ludzi, którzy wyglądali jak dusze, które zbiorą się w dniu Sądu Ostatecznego. Jak tylko rozpoznali powracającego po jedenastu latach w rodzinne strony Lwa Pendżabu, zaczęli wykrzykiwać w uniesieniu jego imię. Z pozoru zgromadzili się tutaj na pogrzeb matki, lecz ich nadzieja na przyszłość spoczywała w jej synu. Obecność Mustafy oznaczała, że wyzwolenie było blisko. Ubrani w łachmany, obdarci i bosi, wyciągali szyje, żeby ujrzeć swego przywódcę. Płakali. Bili się w piersi. Ku niebu ulatywały ich rozpaczliwe jęki. Ziemia rozwarła się, aby przyjąć matkę Mustafy, a potem tłum się zacieśnił, aby przyjąć do siebie Mustafę. Mustafa wygłosił pierwsze od czasu swojego powrotu z wygnania publiczne przemówienie:

- Tęskniłem do powrotu między was! - wołał do swojego ludu. - Los dziwnie ze mną igra! Modliłem się do Allaha, by dał mi szansę zrobienia czegoś dla was! Przybyłem tutaj opłakiwać śmierć mojej matki, a wy przyszliście, by dzielić ze mną mój smutek! Nie mogę wam jednak nic dać, wciąż jestem więźniem dyktatora. Nie mogę wam jeszcze służyć... Składam wam jednak u grobu mojej matki przyrzeczenie: Powrócę. Będę walczył o to, by do was wrócić i wspólnie obalimy ten skorumpowany i znienawidzony nienawistny ustrój. Stworzymy system waszych pragnień. Bez was jestem niczym, Mustafa Khar jest waszym dziełem, zrodzonym z waszej ziemi... Modlę się do Allaha, aby dał mi choć jedną szansę, bym mógł odwzajemnić waszą miłość i przywrócić wam wiarę w umiłowany kraj.

Zaczęło się piekło. Ludzie wpadli w szał, krzyczeli i płakali, że chcą być blisko Mustafy, że chcą go dotknąć. Tratowali się wzajemnie, pragnąc znaleźć się jak najbliżej niego. Mustafa tymczasem stał spokojnie i obserwował z wyrozumiałością te oznaki uwielbienia. Podczas jazdy powrotnej wyczuwałam, że pomimo utraty matki był bardzo spokojny. Wiedział już teraz z całą pewnością, że poparcie dla niego, mimo długiej nieobecności, nie zmalało. Naród wciąż czuł od niego powiew tego wiatru, który miał im przynieść spełnienie ich marzeń. Teraz mógł powrócić do więzienia i oczekiwać, aż przyjdzie właściwy moment. 

Mustafa po otrzymaniu pozwolenia na dalszy pobyt i leczenie w Multanie życzył sobie, abym przeprowadziła się tam wraz z dziećmi. Według mnie nie miało to żadnego sensu; dzieci przyzwyczaiły się już do nowego domu i dobrze się czuły w swoich nowych szkołach w Lahore. Wiedziałam, że szkoły w Multanie były na dużo niższym poziomie. 

- Siedzisz w więzieniu - powiedziałam do niego. - Musisz nauczyć się tu żyć jak polityk: z godnością. Przestań tak kurczowo się mnie trzymać. Musimy zapewnić naszym dzieciom spokojne, ustabilizowane życie. Czy jeśli pozostaniesz w więzieniu przez czternaście lat, one też będą musiały cierpieć razem z tobą?

- Wiedziałem o tym! Wiedziałem! - wykrzyknął Mustafa. - Wiedziałem, że to zrobisz! Obiecałaś być przy mnie! Przysięgłaś! A teraz zobacz, co robisz! 

Jak zwykle, po takich argumentach opadły mi ręce. Jego sytuacja była rzeczywiście trudna; poddałam się więc. Ze smutkiem opuściliśmy nasz dom w Lahore i przeprowadziliśmy się do Multanu, by tam rozpocząć życie na nowo. Upał był taki, że byliśmy ledwie żywi, nawet klimatyzacja nie przynosiła ulgi. Nasi gospodarze, brat i bratowa Sajida, byli dla nas bardzo mili, ale mimo to miałam świadomość, że nie było im wygodnie z czwórką dzieci, Shuguftą i mną na głowie. Wtargnęliśmy jak intruzi do ich niedużego mieszkania z trzema tylko sypialniami, a przecież mieli jeszcze trzech własnych synów.

W szkole dzieci były zdziwione i zakłopotane, kiedy ich nowi nauczyciele pytali je o wymowę i znaczenie angielskich słów. Ich świat przewrócił się do góry nogami. Nie miałam nawet czasu, żeby porozmawiać z moją gospodynią z powodu obowiązków, jakie nałożył na mnie Mustafa. Moje życie kręciło się stale dokoła niego, czy to jako męża, czy to jako przywódcy politycznego. Życie w stresie bardzo mnie męczyło i lekarze nieustannie przepisywali mi na uspokojenie zastrzyki z witaminy B. 

Pół roku później odkryłam na piersi mały guz. Lekarze zalecili mi biopsję.

- Zrób to w tym szpitalu - doradził mi Mustafa. 

Kategorycznie odmówiłam i odrzekłam zdecydowanym tonem, że jadę do Karaczi.

- Chcę być w najlepszym szpitalu w kraju. Mogę mieć raka, nie chcę, by mnie operowano tutaj. Nie rób mi tego. Czy moje życie nic dla ciebie nie znaczy? Chcesz, żebym umarła? 

Mustafa na to oświadczył tonem melodramatycznym: 

- Tu przynajmniej byłbym z tobą. Mógłbym cię trzymać za rękę. 

Nie obchodziło mnie, czy będzie mnie trzymał za rękę, chciałam najlepszego doktora, jakiego byłam w stanie znaleźć. Wbrew życzeniom Mustafy i mimo że skarżył się do swoich braci, jaka jestem uparta, samolubna i nieposłuszna, pojechałam do Karaczi i zamieszkałam w "domu Jatoi". Moja matka była w tym czasie w mieście i wiedziałam, że poinformowano ją o grożącej mi operacji, ale nie zadzwoniła do mnie. Rubina i Adila również mnie ignorowały, tylko Zarmina i Minoo telefonowały do mnie regularnie. Na szczęście rodzina Jatoi zastąpiła mi moją własną. Khalliąa Jatoi czekała, podczas gdy mnie operowano w szpitalu Agha Khan, pod drzwiami sali operacyjnej, a potem ona i jej mąż byli przy mnie, gdy powracałam do zdrowia. 

Nie zagoiły mi się jeszcze blizny pooperacyjne, gdy otrzymałam telefon od jednego z działaczy partyjnych z Multanu:

- Mam wiadomość od Khara Sahiba - mówił. - Chce, żeby pani natychmiast przyjechała. 

Nie mogłam uwierzyć w taki brak wrażliwości.

- Przekaż Khar Sahibowi, że nie usunięto mi jeszcze szwów. Nie mogę przyjechać - powiedziałam.

Mustafa spodziewał się takiej odpowiedzi. 

- Khar Sahib mówi, że to rozkaz - powiedział mężczyzna pełnym szacunku tonem. - Szwy można usunąć w Multanie. 

Jatoi był poruszony słysząc to i kiwał z aprobatą głową, gdy odrzekłam:

- Przekaż panu Khar, że nie będę spełniać jego niemądrych rozkazów. Nie powinien wydawać mi poleceń, o których wie, że ich nie posłucham. - Rzuciłam ze złością słuchawkę na widełki. 




Torbiel okazała się niegroźna. Mustafa był wściekły, że nie przyjeżdżam. A zatem, jak tylko doszłam do siebie, poleciałam do Multanu. Wieść o naszych rodzinnych nieporozumieniach rozeszła się i wyczułam już na lotnisku, zanim jeszcze zdążyłam odwiedzić Mustafę, że działacze partyjni są po mojej stronie. Jak tylko weszłam do jego pokoju w szpitalu, Mustafa zaczął na mnie krzyczeć. Rozzłoszczony brakiem reakcji z mojej strony, chwycił mnie za ramiona i popchnął w stronę drzwi. 

- Za późno - warknął. - Idź sobie. 

Patrzyłam mu przez chwilę prosto w oczy, następnie odwróciłam się i wyszłam. Nie odwiedzałam go przez dwa dni. Wpadł w panikę; zaczął do mnie dzwonić i przepraszać tak długo, aż ustąpiłam i zaczęłam go ponownie codziennie odwiedzać. Czułam, że nie możemy dłużej robić kłopotu naszym gospodarzom i powiedziałam Mustafie, że musi pomyśleć o jakimś mieszkaniu. Zaproponował, żebym porozmawiała z właścicielami hotelu Shezan, żeby wynajęli mi coś niezbyt drogiego. Uzgodniłam cenę i wraz z dziećmi i Shuguftą przenieśliśmy się do dwupokojowego apartamentu. Każdego dnia po powrocie ze szkoły dzieci jadły obiad z ojcem, a następnie szły na dodatkowe zajęcia. Ja opuszczałam pokój Mustafy około szóstej wieczorem, zajmowałam się przygotowaniem biuletynu o stanie jego zdrowia, a potem spotykałam się z prasą, żeby go jej wręczyć. 

Tak minęło sześć kolejnych, wyczerpujących miesięcy. Byłam zmęczona i wykończona psychicznie. W tym czasie zaczęły nawiedzać mnie dokuczliwe bóle brzucha; podczas badań wykryto, że chodzi o macicę. Lekarze uważali, że było to spowodowane częstymi porodami, a sytuację pogarszała codzienna wędrówka tam i z powrotem na czwarte piętro szpitala Nishtar na każcie zawołanie mojego męża. Musiałam poddać się operacji.

- Niech cię zoperują na miejscu - ponownie rozkazał Mustafa. 

Ja znowu mu się sprzeciwiłam. Tym razem jednak poszłam na kompromis i oświadczyłam, że jeśli Karaczi jest za daleko, to chcę iść do szpitala Shaikh Zayed w Lahore. Dzieci bardzo się cieszyły, że będą mogły pojechać do Lahore na wakacje.

Mustafa oświadczył, że nigdy nie pozwoli mi iść do ginekologa mężczyzny. Zapewniłam go, że nie miałam takiego zamiaru i że znajdę kobietę lekarza. Nadal nie zezwalał mi na wyjazd, ale ja byłam zdecydowana. Kiedy przyprowadziłam dzieci, żeby pożegnały się z ojcem, zażądał, żebym napisała na Koranie, że obiecuję wrócić dokładnie za piętnaście dni. Zrobiłam to, ale uzupełniłam przysięgę o poprawkę, że wrócę w tym terminie, jeśli nie zdarzy się nic nadzwyczajnego.

- Co to znaczy? - zapytał po przeczytaniu mojego dopisku.

- Mustafa, nie mogę przysiąc na Koran czegoś, czego być może nie dotrzymam. Wszystko się może zdarzyć, nie mogę tego przewidzieć z taką dokładnością.

- Co się może zdarzyć?

-  Na przykład mogę umrzeć.

-  Co z tego? - odwarknął. - Nawet jeśli umrzesz, twoje ciało ma do mnie powrócić za piętnaście dni! Jeśli będziesz chora, niech cię przyniosą na łóżku, wszystko mi jedno. 

Patrzyłam na tego człowieka i na nowo dziwiłam się jego bezczelności i braku wrażliwości. Pośpiesznie zmienił taktykę:

- Dobrze, możesz jechać - powiedział. - Ale zatrzymam przy sobie Nishę i Alego. 

Zaszokował mnie takim rozwiązaniem. Uśmiechnął się jednak przebiegle i wyjaśnił mi:

- Będą tu bez ciebie nieszczęśliwi, więc wracaj na czas.

- Bądź rozsądny, Mustafa - powiedziałam, choć nie wierzyłam, że się złamie. - Dzieci chcą pojechać do Lahore. Bardzo czekały na tę podróż, nie rozdzielajmy ich.

-  Nie, zostaną tutaj ze mną.

-  Co one będą robiły zamknięte w tym pokoju? Nie rób im tego, to okrutne. Nisha i Ali będą się bali, będą się czuli opuszczeni, wiedząc, że Naseeba i Hamza przyjemnie spędzają czas w Lahore. Nie karz ich z powodu mojej choroby.

-  Powiedziałem nie i basta! Zostaną ze mną w szpitalu! A ty wrócisz tu na czas.




Chcąc wykazać swoją władzę nade mną, posługiwał się dziećmi jako zakładnikami. Było mi przykro i współczułam temu człowiekowi, że nie pozwalał mi być ze sobą szczęśliwą. Spełniałam wszystkie jego kaprysy, a on odwdzięczał mi się tym większą nie-czułością, tak jakby poprzysiągł piekłu, że mnie od siebie odepchnie. Być może liczył na to, że taka jego pożałowania godna strategia spowoduje, że wyrażę zgodę na poddanie się operacji w Multanie, ale ja byłam teraz odporniejsza, niż to sobie wyobrażał. 

Wyruszyłam z Naseebą i Hamzą do Lahore. Mustafa wezwał do siebie swoich braci i synów, aby przedyskutować z nimi problem mojego rosnącego uporu oraz buntowniczej postawy. 

- Kiedy chce czegoś - skarżył im się - jest w stanie podjąć każde ryzyko, nawet gdyby miała przypłacić to życiem! Nie myśli o konsekwencjach, odkłada te rozważania na później. 

Jego bracia poradzili mu, aby mnie natychmiast poskromił, zanim całkiem "przewróci mi się w głowie". 

Gdy wieziono mnie na salę operacyjną, czułam się samotna i opuszczona przez człowieka, dla którego zerwałam rodzinne więzy. Wbrew zakazom matki moja babka i Zarmina nie opuściły mnie. Za swoją dobroć zostały wykluczone z rodziny. Pozostałam w szpitalu przez tydzień, a następnie przeniosłam się do babki, aby tam odzyskać siły. Słyszałam, jak się modliła o moje wyzwolenie z ciągłych kłopotów, które nękały mnie od dzieciństwa. Karmiła mnie i pielęgnowała, jakby chciała mi wynagrodzić wszystko to, czego brakowało mi w życiu. 

Tego dnia, gdy miałam stawić się w Multanie, przeczytałam w porannej gazecie, że Mustafa został przewieziony do Rawalpindi. Nie wróżyło to dobrze, tam właśnie powieszono Bhutto. Niezwłocznie oddano mi pod opiekę Nishę i Alego. Zwołałam konferencję prasową, żeby wyrazić potępienie dla takiej decyzji. Miałam już opanowaną retorykę polityczną i posługując się nią podkreślałam, że mój mąż jest chory na serce i że długa podróż do Rawalpindi jest dla niego niebezpieczna. Dowiedzieliśmy się jednak, że w rzeczywistości przeniesiono go do więzienia w Adyala niedaleko Islamabadu. 

Następnego dnia, drugiego sierpnia 1987 roku, były urodziny Mustafy. Wybrałam się więc wraz z dziećmi i innymi członkami jego rodziny do Rawalpindi, żeby go odwiedzić. Spotkaliśmy się z Mustafą w biurze naczelnika więzienia. Chciałam go udobruchać i w torebce miałam przygotowany dla niego przezent urodzinowy - swoją fotografię. Mustafa nie chciał jej, był na mnie obrażony. Podawał różne, prawdziwe i zmyślone powody, ale w rzeczywistości chodziło o to, że on zawsze musiał być głównym obiektem zainteresowania. Nie miałam siły, nie potrafiłam go uspokoić i byłam rada, że znajdowaliśmy się w miejscu publicznym. Mustafa poprosił naczelnika, żeby pozwolił nam odprowadzić go do jego celi. Naczelnik zgodził się i ruszyliśmy w jej kierunku. Po drodze Mustafa powiedział swoim krewnym oraz naszym dzieciom, że chce porozmawiać ze mną sam na sam i poprosił ich, żeby poczekali na zewnątrz. Zasłona z bambusów na okratowanych drzwiach kiepsko spełniała zadanie zapewnienia nam intymności. Mustafa chciał się ze mną kochać. Nie zagoiły mi się jeszcze szwy, mówiłam, że nie czuję się dobrze i że do wyzdrowienia potrzebuję około sześciu tygodni, ale jego to nie obchodziło. Chciałam go powstrzymać i przypomniałam mu, że tuż obok znajdowała się jego rodzina, nasze dzieci, a nawet policja; słyszałam, jak rozmawiali za bambusową zasłoną.

- Będę musiała później wyjść stąd i spojrzeć im w oczy - powiedziałam. - Nie mogę. Nie słuchał mnie. - Mustafa - wyszeptałam ostrym tonem - przysięgam na Boga, przysięgam na Proroka, że jeśli odważysz się mnie teraz dotknąć, nigdy więcej tu nie wrócę. Opuszczę cię. Wystąpię o rozwód! 

Wziął mnie siłą. Ból był gorszy, niż się tego obawiałam, lecz jeszcze straszniejsze było upokorzenie. Cierpiałam jednak w milczeniu. Kiedy wreszcie mogłam go z siebie zepchnąć, warknęłam:

- Jesteś chory! Jesteś całkiem nienormalny! Ty łajdaku! 

Próbował się usprawiedliwić i zaczął się jąkać:

- Przebacz mi...

- Nie! - przerwałam mu.

-  Nie zostawiaj mnie tutaj - błagał Mustafa. - Na miłość boską, nie zostawiaj mnie! Co się ze mną stanie? Odejdziesz, a ja zostanę tutaj zamknięty. Umrę ze zmartwień. Jesteś jedyną osobą, którą kocham i która kocha mnie. Jesteś jedyną nadzieją, jaka mi pozostała. Jeśli mnie opuścisz, nic mi nie zostanie! - Spojrzałam na niego groźnie. - Daj mi swoją fotografię, Tehmino - powiedział. - To dla mnie najlepszy prezent. 

Wyjęłam z torebki swoje zdjęcie i powoli, starannie podarłam je na kawałki.           






 CDN.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz