Łączna liczba wyświetleń

piątek, 22 października 2021

WOJNA 39 - Cz. VI

NA PODSTAWIE RELACJI RZĄDOWYCH,

INSTRUKCJI I ARTYKUŁÓW PRASOWYCH

DZIEŃ PO DNIU

od 5 stycznia do 27 grudnia 1939 r.

 
 

NIECHCIANY SOJUSZ

CZYLI RELACJE POLSKO-NIEMIECKIE

(1934-1939)

Cz. III


 



 
 ZBLIŻENIE POLSKO-SOWIECKIE
(1932)
Cz. II
 
 
 
"CAŁY DZIEŃ SPĘDZIŁEM W SAMOCHODZIE GŁÓWNIE PRZY 14-ej LEWOSKRZYDŁOWEJ DYWIZJI. (...) GDY WSZYSTKIE JUŻ DYWIZJE PRZEBIEGŁY PO DOBRYCH TRZYDZIEŚCI KILKA KILOMETRÓW KU PÓŁNOCY, GŁÓWNĄ ZAGADKĄ BYŁA TAJEMNICA tzw.: MOZYRSKIEJ GRUPY. WŁAŚCIWIE NIE BYŁO JEJ WCALE, OPRÓCZ 57 DYWIZJI. WYDAWAŁO MI SIĘ ŻE ŚNIĘ"
 
 
ZE WSPOMNIEŃ NACZELNEGO WODZA - JÓZEFA PIŁSUDSKIEGO
(po rozpoczęciu ataku oskrzydlającego bolszewików pod Warszawą)
16 sierpnia 1920 r.
 
 
 
"Dzień 16-go sierpnia zapowiadał się źle. Od rana była mgła. Chodniki, jezdnia zwilgotniałe. "Jeżeli mgła pójdzie w górę, może być pochmurno, a nawet deszcz padać". Tego właśnie obawiał się Muklewicz, gdyż przygotowywał drugą, większą jeszcze od wczorajszej manifestację, i bardziej od tamtej ważną. Manifestację czynu jak ją nazywał w myślach. Otrzymał bowiem w nocy tajne instrukcje z Moskwy, aby się przygotować do proklamowania "Litwy Radzieckiej". Po wzięciu Warszawy nie stało już nic temu na przeszkodzie. Instrukcja brzmiała, że druga spontaniczna manifestacja radości, z powodu rozgromienia "jaśnie panów polskich", ma się samorzutnie przeistoczyć w akt obalenia "kliki kowieńskich agentów niemieckiego imperializmu". Powinien jednak czekać sygnału z Moskwy. Mgła nie poszła w górę, opadła. Dzień robił się słoneczny. Przygotowania do manifestacji ukończono, ale - sygnał z Moskwy nie nadchodził... Nie podobna było odwołać. Pochody już się rozpoczęły, wypadły jednak tym razem blado. Ludzie byli zmęczeni. Całość wyglądała, jak powtórzenie dnia wczorajszego, i dlatego pozbawione świeżości. Tym bardziej, iż żadne nowe szczegóły ze zdobytej Warszawy nie nadeszły. Moskwa zaś milczała. A nazajutrz, 17-go sierpnia, jak piorun z jasnego nieba!... Wintowt po wyjściu z domu miał takie dziwne wrażenie, jakoby twarze mijanych przechodniów zmieniły wyraz. Ponieważ pił znowu poprzedniej nocy, przypisał to swemu stanowi wewnętrznemu, po prostu niewyspaniu. Minął dwie ulice, i znowu zdało mu się, że jest coś w oczach przechodniów... Zanim się otrząsnął z tej halucynacji, spotkał "naczwoso", zupełnie przypadkowo, gdyż się z nim uprzednio nie umawiał. "Wraca z nocnej hulanki" pomyślał. Ale Walentyn był trzeźwy jak nigdy, i bez żadnych wstępów, ściskając mu dłoń, mruknął na powitanie. - Coś, jakby źle pod Warszawą... Zdaje się, że przedwcześnie manifestowaliśmy... Wintowt jeszcze nic nie jadł tego ranka. Pić mu się chciało okropnie, paliło pragnienie po alkoholu. Był rozdrażniony. - Słuchaj! - wybuchnął. - Znudziły mi się twoje kpiny. Ty w końcu po której stronie jesteś?! - Po stronie żydowskiego intelektualizmu, - odpowiedział niby żartem, ale tonem również podrażnionym. - Nie wydzieraj się. Ciszej. Otrzymałem niespodziewaną wiadomość, że masy polskiej kawalerii przerwały się na Mławę i poszły na Augustów w tył naszego frontu. Lada chwila będziemy wiedzieli, czy to prawda czy plotka".

"Wintowt pojął, że Wolsof mówi poważnie. Poszli milcząc w kierunku Placu Katedralnego. Napisy na murach domów, odezwy, czerwone flagi, wszystko to jeszcze było na swoim miejscu. Ale twarze przechodniów, ani chybi inne. To nie przywidzenie. Szli prędko, nie rozmawiali po drodze. Czasem ktoś się za nimi obejrzał. Na rogu św. Jerskiej Wolsof zatrzymał się przed kioskiem by kupić "Prawdę" moskiewską. Przychodziła z kilkudniowym opóźnieniem, ale przywykł ją czytać codziennie. "Prawdy" nie było. - Jestem po stronie obiektywnej oceny zdarzeń. Nawet w epoce rewolucji światowej. - To już był wyraźny docinek, czy zaczepka, ale Wintowt tym razem zmilczał. W byłym klubie Szlacheckim, siedzibie Rewwojensowietu, zastali niespodziewanie bardzo dużo osób. Prawie wszystkich miejscowych politruków, komisarzy Czeka. Bułacel, wyprostowany, co chwila obciągał na sobie kurtkę mundurową. Czekano na Muklewicza, który podobno uzyskał połączenie z Moskwą. Na razie dowiedzieli się, że pierwsze alarmujące wiadomości o rzekomym przerwaniu się kawalerii polskiej na Mławę, nie odpowiadają prawdzie. Natomiast, istotnie, coś miało zajść pod Warszawą... Co mianowicie, nikt dokładnie nie wiedział. - Zapewne jakieś kontruderzenie wroga - powiedział Gielbach. W drzwiach ukazał się Muklewicz. Nastała cisza. Zrobiono mu przejście do stołu pod oknem. Muklewicz, nie witając się z nikim, blady, podszedł do stołu, oparł o niego oburącz i powiódł po zebranych nie widzącym wzrokiem. - Do wszystkich towarzyszy: Proponuję zachować jak najdalej posunięty spokój i dyscyplinę. Rozkazy z dowództwa frontu są w drodze. - Skłonił głowę, i wyszedł nie patrząc na nikogo. Cisza trwała. - Rozejść się na stanowiska - skomenderował Bułacel, z jakimś gulgotem w gardle". (...)

"Panika wybuchła naraz. 21-go sierpnia ani towarzysz Muklewicz, ani jego Rewkom, ani Rewwojensowiet nie miał już żadnej władzy. Nikt nie respektował rozkazów i zarządzeń rozklejanych obficie po mieście. Wkrótce większość członków Komitetu Wileńskiego rozbiegła się, każdy na własną rękę. Kto tylko mógł usiłował prześcignąć innych w biegu na dworzec kolejowy. (...) Miejscowi komuniści i ci spośród mieszkańców, którzy się zbytnio zaangażowali politycznie, bądź w inny sposób wyeksponowali po stronie rewolucji, przemykali teraz chodnikiem z ręcznym bagażem, z jakimś drewnianym kuferkiem, walizeczką, usiłując nie zwracać na siebie uwagi. Sprzed koszar Ignatowskich zwiały samorzutnie warty czekistów, i pułk oberwanych i bosych żołnierzy, który w tych dniach wysłany być miał pod Warszawę (pod projektowanym imieniem "pułku proletariatu wileńskiego") wyważył bramy, i runął, jak spieniona rzeka ulicą Trocką, Zawalną, lub skracając drogę do dworca, poprzez zaułki getta. -"Mać... mać... i mać!" łopotało nad nimi jednym głosem jak sztandar bojowy, zanim nie przeszli. - Ze wszystkich stron dołączały się inne grupki żołnierzy, ozdrowieńcy ze szpitali, taboryci bez broni, czerwonoarmiści bez przydziału, zwyczajni maruderzy, łaziki. Wielu było jeszcze takich, którzy ciągnęli na sobie, bądź wieźli swoje i nagrabione mienie w nadziei uratowania własności prywatnej, powodując zatory, zwiększając zamieszanie, przeklinani przez tych, którzy ratowali tylko własną skórę. Zaczął się wielki szturm do pociągów. Ani czterograniaste bagnety wart strzegących dobra wojskowego, ani pojedyncze strzały czekistów oddane w powietrze, nie były w stanie opanować sytuacji. Deptano po rozrzuconych aktach wypadłych ze złamanych skrzyń, wyrzucano precz cudze rzeczy, walcząc o każde okno w wagonie, zdobywano każde schodki, bufory, miejsce na dachu". 

"- Do Połocka! Do Połocka! - Dawaaaj! - Towarzysze! To wagon sztabowy! - próbował perswadować drobny, w okularach, z naszywkami politruka. - Bij ich, ja ich znam! - Won stąd! - Podskoczył drugi, wysoki politruk w rozerwanej bluzie, z pianą na ustach. - Tu czwartej armii... - Zatoczył się pchnięty w pierś. - Ja tobie dam armię! Ty, taka twoja mać! - Zerwano mu pistolet z pasa, zanim zdążył po niego sięgnąć. - Ziomkowie! Droga na Połock przecięta! - Łżeeesz! Sukinsyn! - Na bagnety szpiega! - Do pieca maszynistę, jeśli nie da pary! Ktoś rozpuścił pogłoskę o krwawej rzezi bolszewików, jaką Polacy sprawili w rzekomo już zdobytym Białymstoku... Chaos się potęgował. Po prostu nie do wiary, ale tak było: Jeszcze setki kilometrów oddalony był front, a już na samą wieść o porażce rozpadała się w drzazgi łamanych skrzyń kancelaryjnych, rozsypywała szkłem okien wagonowych, uciekała deptając po tłumie w panice, Wszechświatowa Rewolucja Komunistyczna! - Oto ona, sławetna teoria o solidarności klas upośledzonych! Oto ona, na klasycznym przykładzie mas zbuntowanych przeciwko uprzywilejowanym posiadaczom miejsc w wagonie. Trwała nie dłużej, aż się samemu to miejsce zdobyło, by zmienić front i spychać ze schodów niedawnych towarzyszy niedoli! Dopiero teraz okazało się, że na torach za stacją od dawna stoją pociągi sanitarne. Ranni i chorzy od 48-miu godzin nie otrzymują ani jadła ani napoju. Wobec zupełnego zatarasowania przejazdów nie można było tych pociągów przepuścić dalej, czy chociażby wprowadzić na dworzec. Personel częściowo się rozbiegł, pozostawiając rannych ich losowi. Wagony nie uprzątane, stały na upale w smrodzie ekskrementów, oblepione rojami much". - Oto fragment "Lewej Wolnej" Józefa Mackiewicza, opowiadającej o ewakuacji Armii Czerwonej z Wilna.

 

JAK MAWIAŁ CESARZ NAPOLEON WIELKI:
"PO BITWIE NIE MA JUŻ WROGÓW - WSZYSCY JESTEŚMY LUDŹMI"
TO PRAWDA, ALE ŻEBY MOŻNA BYŁO UJRZEĆ W TYCH SOWIECKICH JEŃCACH LUDZI, NAJPIERW NALEŻAŁO ODEBRAĆ IM BROŃ



 
Tak oto w upalnym sierpniowym słońcu, wśród rojów much i innego robactwa, w smrodzie ekskrementów, zdychała pierwsza próba zaprowadzenia komunistycznej rewolucji na Zachód i jednocześnie uczynienia z Polski (i innych krajów naszego regionu) sowieckich republik poddanych Moskwie. Nim jednak do tego doszło, bolszewicy pewni byli swego zwycięstwa i polscy delegaci na rozmowy pokojowe w Baranowiczach - odcięci od świata zewnętrznego - byli namawiani do jak najszybszego podpisania warunków pokoju, narzuconego Polsce przez Sowiety: w sprawie granic (na Linii Curzona), całkowitego rozbrojenia i przekazania Armii Czerwonej broni oraz amunicji ze wszystkich magazynów, redukcji armii do 50 tys. żołnierzy i 10 tys. kadry oficerskiej, powołania milicji ludowej (złożonej z komunistów) i kontroli głównych linii kolejowych wychodzących z Polski na Zachód. Odcięta w baranowickich lasach delegacja polska, pod przewodnictwem Władysława Wróblewskiego, nie mogąc skontaktować się z własnym rządem i będąc informowaną o sowieckich zwycięstwach na froncie, a przez to silnie naciskaną na szybkie podpisanie traktatu pokojowego, nie widząc w takich warunkach możliwości skutecznej realizacji swych zadań, zmuszona została do zerwania rozmów - dnia 2 sierpnia 1920 r. i powrotu do Warszawy, przy której zacieśniał się już pas bolszewickich armii, a hasła "Dajosz Warszawu!" były wówczas wszechobecne i znajdowały się nie tylko na plakatach, ale również na murach domów i na pociągach. Sowieci byli tak pewni zwycięstwa, że całkowicie zbagatelizowali plan polskiej kontrofensywy, jaka miała uderzyć znad rzeki Wieprz, a plan taki wpadł im w ręce (13 sierpnia), znaleziony przy poległym dzień wcześniej pod Dubienką w okolicy Chałma, dowódcy ochotniczego pułku piechoty im. Stefana Batorego - majorze Wacławie Drohojowskim. Był tam kompletny plan ataku, wraz z mapką ukazującą kierunki działań, ale naczelny dowódca Armii Czerwonej - Michaił Tuchaczewski i jego sztab wojenny uznali ten plan za nieprawdziwy, świadomie sfałszowany i podrzucony stronie sowieckiej. Plan jednak był prawdziwy.

6 sierpnia w Londynie, premier Wielkiej Brytanii - David Lioyd George całkowicie zgodził się na "pokojowe" żądania delegacji sowieckiej pod przewodnictwem Lwa Kamieniewa i Leonida Krasina, stając się pełnym wyrazicielem imperialnych (czy też wszechświatowych) interesów Kremla. Tej podległości Lioyd'a George'a dziwił się nawet sam brytyjski feldmarszałek Henry Wilson (który notabene nie przepadał za Polakami i pozwalał sobie w oficjalnych spotkaniach z delegacją francuską na takie teksty: "Z mojego punktu widzenia jest nieistotne, czy to bolszewicy, czy Niemcy zajmą Polskę, ponieważ ja chcę, żeby Rosja i Niemcy zetknęły się i żeby w ten sposób zapewnić między nimi trwałe tarcia i nie przyjaźń. Nigdy nie wierzyłem w to, żeby Polska była w stanie utrzymać się między tymi dwoma wielkimi krajami", a także twierdził, że w ogóle nie warto przejmować się losem tych: "przeklętych, małych państw"). Nawet on uważał jednak, że wchodzenie Sowietom w tyłek przez brytyjskiego premiera jest co najmniej obrzydliwe (zapisał pod datą 6 sierpnia 1920 r.: "Byłem przerażony sposobem, w jaki L.G. mówił o Francuzach i odnosił się do nich przed tymi bandziorami (Kamieniewem i Krasinem). A także tym niemal służalczym nastawieniem, z jakim zabiegał o rosyjskie interesy i był wrogi wobec Polaków. (...) Cały ton L.G. szokował mnie w najwyższym stopniu. (...) Było dla mnie całkiem jasne, że wszyscy trzej zakładali, i że L.G. zaaprobował, okupację Warszawy przez bolszewików"). Dzień wcześniej (5 sierpnia) Kamieniew przedstawił brytyjskiemu premierowi warunki, na mocy których sowiecka Rosja byłaby skłonna zawrzeć pokój z Polską, a były to te same warunki, które wcześniej Sowieci przekazali polskiej delegacji w Baranowiczach i na które Polacy nie wyrazili zgody (gdyż ich przyjęcie równałoby się nie tylko kapitulacji, ale i całkowitej sowietyzacji Polski). Mimo to David Lioyd George polecił brytyjskiemu przedstawicielowi w Warszawie, aby ten zakomunikował polskiemu rządowi, że jeżeli warunki te nie zostaną przyjęte, to wówczas Wielka Brytania nie będzie mogła udzielić Polsce dalszej pomocy.

Lioyd George był pod dużym wpływem swego sekretarza - barona Maurice Hankey'a - prawdziwego autora wytycznych Linii Curzona - który wyjeżdżając z Warszawy 31 lipca, tak pisał do swego pryncypała: "Jeżeli Rosja Sowiecka będzie kontynuować ofensywę, nasze wysiłki zmierzające do ocalenia Polski zapewne spełzną na niczym. Musimy zrobić wszystko co w naszej mocy, by uzyskać dla niej przyzwoite warunki, musimy uznać, że spotkał ją los, który sama sobie wybrała, wbrew naszym ostrzeżeniom i musimy poprawić warunki z Niemcami, a przez Niemcy z Rosją; musimy unikać zobowiązań militarnych w Europie i skupić się na handlu zamorskim". A jeszcze wcześniej pisał: "Uważam że lepiej by było zostawić Polaków, żeby cierpieli za swoją głupotę, aniżeli ich ratować, czynić taki wysiłek, który może okazać się wyłącznie nieskuteczny". Pod wpływem brytyjskich nacisków, rozmowy polsko-sowieckie zostały wznowione i 14 sierpnia wysłana została polska delegacja do Mińska (posłowie mieli się zgodzić na warunki przyjęte w Spa, czyli na Linię Curzona, ale odrzucić żądanie rozbrojenia, zakupu broni, oraz sowieckiej kontroli nad polskimi liniami kolejowymi, mimo to, przede wszystkim miano zaproponować kształt przyszłej polsko-sowieckiej granicy na linii byłych okopów niemieckich z czasów I Wojny Światowej, czyli od jeziora Narocz przez Baranowicze i Pińsk do Łucka). Trzy dni trwało, nim delegacja polska dotarła na miejsce (po drodze Sowieci wymyślali wciąż nowe komplikacje). Już podczas pierwszego spotkania obu delegacji - 17 sierpnia - przewodniczący grupy sowieckiej - Karl Christianowicz Daniszewski, obarczył Polskę odpowiedzialnością za wybuch wojny, jednak dodał też, że strona rosyjska uznaje "niezależność i suwerenność Państwa Polskiego w jego granicach narodowych". Drugie spotkanie delegacji miało miejsce 19 sierpnia. Przez ten cały czas - podobnie jak to było w Baranowiczach - delegacja polska była całkowicie odcięta od wiadomości z kraju i z frontu. Nie wiedząc co się dzieje, była jednocześnie poddawana presji co do szybkiego podpisania pokoju na warunkach takich samych, jak "zaproponowane" w Baranowiczach i w Londynie. Mimo to delegacja polska żądała uznania przez stronę sowiecką suwerenności i niepodległości Polski, granic "niezbędnych do jej gospodarczego rozwoju" i niemieszania się w wewnętrzne sprawy jednego państwa przez państwo drugie. Nie uzyskano wówczas kompromisu, choć strona sowiecka mocno naciskała na szybkie zawarcie pokoju (delegacja rosyjska wiedziała już wówczas o rozmiarach sowieckiej klęski pod Warszawą i cofaniu się wojsk Tuchaczewskiego do linii Niemna).




Przed trzecim spotkaniem - które odbyło się 23 sierpnia - Polakom udało się odnaleźć radio i wysłuchać komunikatu Sztabu Generalnego Wojska Polskiego o pogromie Sowietów pod Warszawą. Mocno podbudowało to delegatów, którzy natychmiast odrzucili wszystkie sowieckie "propozycje pokojowe". Na czwartym spotkaniu, w dniu 25 sierpnia, przewodniczący polskiej delegacji - Jan Dąbski zażądał przeniesienia dalszych rozmów na teren neutralny - do Rygi, stolicy Łotwy. Delegacja sowiecka nie wyraziła sprzeciwu, a wręcz przeciwnie, z każdym kolejnym dniem jej stanowisko stawało się bardziej elastyczne i ugodowe. Jednocześnie starali się Rosjanie zmobilizować do działania Brytyjczyków i 30 sierpnia Lew Kamieniew domagał się od Lioyd'a George'a wymuszenia na Polsce jak najszybszego zawarcia pokoju. Ostatnie spotkanie delegacji polsko-sowieckiej w Mińsku nastąpiło 2 września 1920 r., a dalsze rozmowy miał już być prowadzone w Rydze. Zwycięstwo w Bitwie Warszawskiej było dużym zaskoczeniem w Europie, najbardziej negatywnie zostało przyjęte w Niemczech, gdzie spodziewano się szybkiego upadku Warszawy, a to umożliwiłoby (według planu szefa Niemieckiego Sztabu Generalnego, który po podpisaniu przez Niemcy Traktatu Wersalskiego - 28 czerwca 1919 r., został zamieniony na Ogólny Urząd Wojskowy, czyli Allgemeiner Truppenamt - generała majora Hansa von Seeckt) aneksję polskich ziem zachodnich (Pomorza i Wielkopolski) pod hasłami: "uchronienia ich przed zalewem bolszewickim" (swoją drogą 17 września 1939 r., Sowieci zdradziecko zaatakowali walczącą z Niemcami Polskę pod podobnymi hasłami: "ocalenia mieszkańców Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi przed niemiecką okupacją"). Zdziwienie było widoczne również i w Londynie, gdzie od dawna uważano, że Polski ocalić się już nie da i starano się jak najszybciej zawrzeć pokój, aby uniemożliwić Armii Czerwonej wejście do Niemiec, bo to (według Lioyd'a George'a i jego akolitów) położyłoby kres wszelkim rozmowom pokojowym. Hankey pisał po sierpniowym zwycięstwie Wojska Polskiego w Bitwie Warszawskiej do brytyjskiego posła w Warszawie - Horace Rumbold'a, iż nie wierzył że Polacy będą w stanie zwyciężyć, a także dodał: "ale z tak emocjonalnymi ludźmi jak Polacy, wszystko jest możliwe" (podobnie myślał wówczas Winston Churchill, który po polskim zwycięstwie dopisał do wcześniejszych swych słów o rychłej zagładzie Polski: "Nieaktualne"). 

Wkrótce też w Londynie zaczęto sobie gratulować "ocalenia" Polski (lord d'Abernon np. pogratulował Lioyd'owi George'owi "ocalenia Polski i Europy"). Twierdzono też, że Polacy nie byliby w stanie odnieść zwycięstwa, gdyby nie Aliancka Misja Wojskowa, a głównie oficerowie brytyjscy, którzy wymogli na Polakach skuteczną obronę (w rzeczywistości pomoc aliancka była niezauważalna, co prawda Francuzi wysłali do Polski wcześniej 60 tys. karabinów i 13 milionów sztuk amunicji, ale realnie nie mieli żadnego wkładu ani w dowodzenie oddziałami, ani też w podejmowanie decyzji. Gdy gen. Maxime Weygand - szef francuskiej misji wojskowej w Polsce, zjawił się w Warszawie, spodziewając się hołdów i powierzenia mu dowództwa nad wojskiem, witający go Józef Piłsudski zapytał: "Ile mi pan przyprowadził dywizji?". Potem sam Weygand stwierdził oficjalnie - już po powrocie do Paryża w rozmowie z prasą - że zwycięstwo było dziełem polskiego Sztabu Generalnego, a w szczególności Naczelnego Wodza - Józefa Piłsudskiego, zaś w swych wspomnieniach, wydanych w kilka lat później, napisał: "Zwycięstwo osiągnięte zostało dzięki strategicznemu geniuszowi jednego człowieka i dzięki przeprowadzeniu przez niego akcji tak niebezpiecznej, że wymagała nie tylko talentu, ale i bohaterstwa (...) W ciągu trzech dni, które Marszałek Piłsudski spędził wśród wojsk czterech armii - zelektryzował je. Przelał z własnej duszy w dusze walczących - ufność i wolę pokonania wszelkich przeszkód. Pod żadnym innym dowódcą, Wojsko Polskie nie dokonałoby, z tym uniesieniem zażartym - tej ofensywy, rozwalając siły czterech armii sowieckich, które dopiero co miały się za zwycięzców". Jako ciekawostkę nadmienię jeszcze, że w swoich latach starczych, gdy Weygand popadł już w widoczną demencję, to wówczas wracał właśnie do czasów Bitwy Warszawskiej i wydawało mu się, że... to on był jej autorem. Co się zaś tyczy Brytyjczyków, to niektórzy oficerowie domagali się powierzenia im dowodzenia nad Wojskiem Polskim, na co Piłsudski odpowiedział że nie ma takiej możliwości, gdyż ze względu na barierę językową - żołnierze nie rozumieliby wydawanych im rozkazów. Brytyjczycy wówczas się obrazili i stwierdzili że przecież oficerowie brytyjscy dowodzą na całym świecie, nawet Egipcie i w Sudanie i wszędzie ich rozumieją, na co Piłsudski odparł: "proszę pamiętać, że jesteśmy w Polsce, a nie w Sudanie"). Realna i wręcz zbawcza pomoc przyszła tylko z jednej strony - od Węgrów. Gdyby bowiem ich załadowane amunicją skrzynie z napisem "Dary żywnościowe" nie dotarły 12 sierpnia na dworzec kolejowy w Skierniewicach, żołnierze pod Warszawą i nad Wieprzem nie mieliby po prostu czym strzelać, bowiem w zniszczonej działaniami wojennymi (I Wojny i Wojny polsko-bolszewickiej) Polsce, nie było wówczas żadnych fabryk broni ani amunicji i wszystko trzeba było kupować na Zachodzie. Węgrzy ofiarowali nam więcej, niż wszyscy inni razem wzięci, bowiem... całą amunicję przeznaczoną dla własnego wojska (62 miliony sztuk).




Na Zachodzie nie chciano uwierzyć (nie tylko zresztą tam - to co w owych kluczowych dniach lipca i sierpnia 1920 r. wyczyniała polska prawica - Narodowa Demokracja, nawet nie nadaje się do zacytowania, bo to przypomina po prostu... jawną zdradę - dlatego to pominę) że zwycięstwo jest dziełem Piłsudskiego. Uważano go bowiem za ignoranta, awanturnika, nieudacznika, podejrzanego lewicowca, zdradliwego sojusznika sprzyjającego Niemcom (Legiony Polskie 1914-1917 r., były przecież tworzone pod auspicjami sprzymierzonych z Niemcami Austro-Węgier). Poza tym - co najważniejsze - Piłsudski nigdy nie skończył żadnej wojskowej szkoły i nie miał teoretycznej wiedzy wojskowej. To prawda, ale Piłsudski był zahartowanym w walkach z caratem rewolucjonistą polskim (nie mylić z tym całym "internacjonalistycznym tałatajstwem" spod znaku sierpa i młota). Poza tym I Wojna Światowa - gdy był Komendantem Legionów Polskich (i bezpośrednim dowódcą I Brygady Legionów) wyrobiła w nim wiedzę praktyczną w dowodzeniu i kierowaniu wojskiem. Poza tym miał dużo szczęścia i choć wiele razy w swym życiu ponosił klęski (także osobiste) to z reguły potrafił je przemieniać w zwycięstwa, i tak też się stało z Bitwą Warszawską (której autorem planu pierwotnie był gen. Tadeusz Rozwadowski, ale Marszałek wniósł do niego kilka kluczowych zmian jeszcze przed samą ofensywą), jak również potem w Bitwie Niemeńskiej, do której doszło już we wrześniu 1920 r. W międzyczasie rozpoczęły się polsko-sowieckie rozmowy pokojowe w Rydze (jeszcze w styczniu 1921 r. ukazał się na łamach satyrycznego czasopisma "Mucha", taki oto obrazek, jak przedstawiciele delegacji polskiej i sowieckiej siedzą przy jednym stole w roku 2021. Wszędzie są pajęczyny, oni mają długie brody i mocno się postarzeli przez te sto lat, a podpis pod rysunkiem jest taki: "Wiceminister Dąbski - Kiedyśmy już po latach stu wszystko omówili, kochany panie Joffe, to może byśmy w przyszłym tygodniu przystąpili do zredagowania wstępu do polsko-sowieckiego traktatu pokojowego"). I rzeczywiście rozmowy pokojowe w Rydze toczył się długo i były niezwykle żmudne.   




 
CDN. 
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz