Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 2 listopada 2017

PLAYBOYE U WŁADZY - Cz. V

CZYLI JAK TO WŁADZA

DODAJE SEKSAPILU


NAPOLEON BONAPARTE

KRÓLOWA LUIZA

WŁADCZYNI BANKRUTKA

Cz. IV






 "NIGDY NIE WIDZIAŁEM LUDZI 
TAK KOMPLETNIE POKONANYCH"

NAPOLEON BONAPARTE O PRUSAKACH






30 października 1806 r. Cesarz Napoleon zaproponował królowi Fryderykowi Wilhelmowi III zawarcie pokoju, w zamian za zrzeczenie się Prus wszystkich ziem leżących na zachód od Łaby. Król na ten warunek by się zgodził, ale Napoleon zażądał również by Prusy służyły jako baza dla armii francuskiej, w zbliżającej się konfrontacji z Rosją. Na to już zgody nie wyraził, licząc jednocześnie na szybką pomoc swego rosyjskiego sojusznika. Fryderyk Wilhelm dysponował jeszcze 20 tys. żołnierzy (na początku wojny miał 225 tys. żołnierzy), pod dowództwem Antona von Lestocqa i niecierpliwie czekał na wejście do wojny Rosjan. 4 listopada wojska francuskie wkraczają do Poznania, dwa dni później w Wielkopolsce wybucha powstanie anty-pruskie. W tym czasie w Warszawie i innych miastach centralnej Polski (będącej pod zaborem pruskim) poczęto wznosić okrzyki: "Francuzi, Francuzi idą!". 13 listopada powstaje ziemia sieradzka. Prusacy widząc co się dzieje i obawiając się utraty kontroli nad wschodnimi obszarami swego kraju (cały zachód utracili do 11 listopada), wydają w Warszawie obwieszczenie takiej treści: "Przeciw burzycielom i przyjaznym do insurekcji poruszeń w Prusach Południowych", w którym straszono: "tych złoczyńców we 24 godziny, Kriegsrecht z niemi odbyć i (...) zastrzelić". Władza się jednak Prusakom wymyka z rąk i 26 listopada wojsko pruskie wycofuje się z Warszawy (choć należy tutaj dodać, że pruski gubernator miasta - gen. Koehler, cieszył się nawet sympatią mieszkańców stolicy i budził sympatię swoim nietuzinkowym zachowaniem (chodził sam, bez straży po ulicach miasta i często przystawał aby porozmawiać z mieszkańcami, gdy zaś Prusacy wycofywali się z Warszawy, nakazał, słysząc o przekroczeniu granicy przez wojska rosyjskie, porozstawiać po ulicach swoich kirasjerów, aby strzegli mienia mieszkańców miasta przed rosyjskimi kozakami. Swą postawą wzbudzał taką sympatię Warszawiaków, że już po wyzwoleniu chciano nawet wystawić mu w mieście pomnik).

Ale takie zachowania Prusaków należały do rzadkości, dominowała zaś pruska buta i bezwzględność. Nic więc dziwnego, że gdy 27 listopada ok. godziny 18:00 ujrzano pierwszy francuski oddział strzelców konnych pod dowództwem rotmistrza Jana Dziewanowskiego, powitano ich z niezwykłą wprost radością. Kończył się bowiem pewien etap, etap zniewolenia, a rozpoczynał się okres odradzania polskiej państwowości. Nim jednak przejdziemy do dalszych wydarzeń, słów kilka pragnę poświęcić losom Warszawy pod panowaniem pruskim (1796-1806). Owe dziesięciolecie, było bowiem okresem dość wytężonej pracy zaborcy pruskiego, mającej na celu "ukształtować" z Polaków wiernych poddanych pruskiego monarchy. Ale może od początku. Wojsko pruskie wkroczyło do Warszawy 9 stycznia 1796 r. (po podpisaniu dnia 24 października 1795 r. trzeciego układu rozbiorowego, dzielącego już wówczas fragment ziem polskich, pomiędzy Prusy, Rosję i Austrię). Cała administracja przeszła teraz w ręce niemieckie (lub zniemczonych Polaków), utworzono nowe prowincje w miejsce dotychczasowych województw - Prusy Nowo-wschodnie i Prusy Południowe, część ziem włączono zaś do Prus Wschodnich. Sprowadzano niemieckich kolonistów, zamykano polskie szkoły (w Warszawie i kilku innych miastach ostały się tylko szkoły Pijarskie) i rugowano polski język z urzędów i sądownictwa. Tymczasem szlachta i możnowładztwo polskie, które dotąd na sejmach tak gorliwie zabiegało w obronie "Złotej Wolności" i przeciw Konstytucji 3 Maja, teraz, utraciwszy wszystkie swe dotychczasowe przywileje, być może pod wpływem własnej bezsilności i rozpaczy, oddało się niekończącym balom, festynom i zabawom.




W samej Warszawie było wówczas z pięćdziesiąt arystokratycznych i niezwykle okazałych domów, których właściciele wymyślali coraz to inne przyjemności, zabawy i uciechy. Otwarto liczne kasyna publiczne, gdzie grano w karty i pito do upadłego (a nocami urządzano burdy uliczne, bądź odwiedzano lupanary), tłuczono szyby w oknach domów, zrywano szyldy sklepowe lub... bito się z pruską już wówczas policją. Ci, którzy to czynili, to byli potomkowie dawnych hetmanów, wojewodów, kasztelanów, nawet senatorów. W ogóle Warszawę opanował alkoholowy szał zabaw i radości, nie było dnia, aby w którymś z pałaców nie urządzano bali (w tym bali przebierańców), teatrzyków czy pikników. Tak właśnie balowano na grobie Ojczyzny. Jednocześnie zapożyczano się na potęgę (głównie z pruskich bankach), tak, że w roku 1806 większość arystokratycznych rodzin w Warszawie była zadłużona po uszy i niewątpliwie, pojawienie się wojsk Napoleona w owym czasie było zbawczą odnową, która nie doprowadziła do przejęcie większości majątków i kamienic przez Prusaków. Zaś ta sama młodzież, która jeszcze do niedawna rozpijała się na balach i urządzała rozróby po ulicach miasta, teraz ofiarnie (jakby pragnąć zmazać dotychczasową hańbę) oddała się pracy żołnierskiej i nie szczędziła swej krwi dla dobra Ojczyzny, walcząc w kampaniach napoleońskich (od Hiszpanii po Rosję), czego dowodem chociażby był największy ówczesny hulaka Warszawy (o którego romansach plotkowało całe miasto), książę Józef Antoni Poniatowski, późniejszy narodowy polski bohater (wymieniany w panteonie największych Polaków, obok Marszałka Piłsudskiego i Tadeusza Kościuszki), będący jednocześnie marszałkiem Francji (to właśnie jego pomnik konny stoi przed Pałacem Prezydenckim). Zginął w nurtach Elstery, utopiwszy się podczas walki w bitwie pod Lipskiem 19 października 1813 r.








27 listopad 1806 r. Dziewanowski i Francuzi wkraczali już jednak do innej Warszawy. Już od świtu 28 listopada zaczęła się ludność Warszawy gromadzić na ulicach, oczekując wkroczenia wojsk francuskich (notabene Francuzi w owym czasie, podobnie jak dziś stacjonujące w Polsce wojska amerykańskie - był jedyną w dziejach obcą armią, która na naszych ziemiach została powitana z ogromną radością. Tylko Francuzi i Amerykanie, każda inna armia była armią najezdniczą, z którą walczyli przodkowie nasi, nie szczędząc swej krwi i życia). Ok. 12:30 rozpoczęła się parada wojskowa, którą rozpoczynali żołnierze polscy w dawnych mundurach kawalerii narodowej, na których czele jechał właśnie książę Józef Poniatowski, pełniący funkcję naczelnika milicji warszawskiej (przyjmowany sykaniem a nawet gwizdami mieszkańców, pamiętających mu jeszcze jego niedawne ekscesy i pro-pruskie zachowanie), potem maszerowały cechy miejskie, Francuzi zaś, prowadzeni przez Joachima Murata (szwagra Napoleona) pojawili się dość późno, dopiero bowiem ok. godziny 15:00. Murat jak zwykle przyodziany był niezwykle wytwornie, w aksamitnym, zielonym sztubie (w którym lubił się też kochać ze swymi faworytami), ze złotymi pętlicami i w czarnym, aksamitnym kapeluszu z białymi, strusimi piórami. Całość jego stroju przypominała jednak dość teatralny wygląd (Murat na dworze Napoleona był prawdziwym modnisiem, ponoć sam projektował własne stroje, uwielbiał to robić - była to jedna z jego trzech pasji, które wymienię w kolejności ich ważności: Moda - Kobiety - Wojaczka. Wśród marszałków i oficerów dworu Cesarza, budził jednak niesmak swą modową pasją, gdyż co przyjęcie to pojawiał się w innym, niezwykle bogato ozdobionym i uszytym stroju - gdy pewnego razu ozdobiony złotymi nićmi i przewiązkami, pojawił się na jednym z bali, Napoleon podszedł do niego i powiedział mu wprost: "Wracaj do domu i przebierz się w mundur! Wyglądasz jak małpa w cyrku!". Mimo to miał całą rzeszę kochanek). Nic też dziwnego że potem Murat tak doskonale dogadywał się zarówno z wielkim księciem Konstantym Pawłowiczem Romanowem (w Tylży szczebiotali ze sobą jak dwa wróbelki), oraz właśnie z księciem Józefem Poniatowskim - obaj bowiem byli strojnisiami swej epoki, ale żaden z nich nie dorównał w tym Muratowi.




Gdy więc Francuzi Murata pojawili się na ulicach Warszawy, ludność miasta przywitała ich gromkim okrzykiem: "vivat Napoleon! vivat Francuzi!", a kupcy znosili żołnierzom kosze win i likierów, straganiarze obdarowywali ich swymi wiktuałami, zresztą prawie każdy chciał coś od siebie dać tym żołnierzom, przybyłym z dalekiej Francji, aby nieść wolność Polsce, która raczej zawsze przychylnym okiem spoglądała na swą galijską siostrę - Francję, ale jeszcze nigdy wcześniej tak bardzo aba narody się ze sobą nie bratały. Ściskano się nawzajem, stukano kielichami z winem. Dnia następnego (29 listopada), urządzono na Zamku Królewskim wielki bal na cześć Murata i Francuzów, który organizowała pani marszałkowa Ludwika Tyszkiewiczowa. Było tam niezwykłe bogactwo strojów, do tego stopnia że sam Murat niczym szczególnym się nie wyróżniał. Mieszały się tam bowiem mundury armii napoleońskich, mundury legionowe, kościuszkowskie, kontusze, fraki, podgolone czupryny (staropolskim zwyczajem), modne wówczas włosy spadające na czoło "a la Titus", nie mówiąc już o różnorodnym bogactwie sukien i fryzur damskich. Choć panie akurat były w trochę gorszej sytuacji, bowiem ich suknie (zgodnie z ówczesną modą) odsłaniały ramiona, zaś Zamek Królewski od czasu wyjazdu ostatniego króla Stanisława Augusta Poniatowskiego (listopad 1795 r.), przez jedenaście lat stał pusty niczym grobowiec. Przez ten czas nie był też ogrzewany, co spowodowało że w dniu inauguracji balu, panie trzęsły się z zimna, chociaż w sali było napalone. Trochę rozgrzały się w tańcach, przy kontredansach, walcach, mazurach i polonezach. A tymczasem Napoleon całą swoją drogę od Międzyrzecza do Poznania mógł uznać za jeden wielki triumf. Na drodze bowiem gromadziła się ludność polska, wznosząc okrzyki na cześć Cesarza, dziewczęta wręczały kwiaty, dzwony biły we wszystkich kościołach. Wszystko to jednak przyćmił wjazd Cesarza do Poznania 27 listopada 1806 r.

 



CDN.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz