Łączna liczba wyświetleń

piątek, 27 września 2019

PIERZASTY WĄŻ NADCIĄGA ZE WSCHODU - Cz. III

W POSZUKIWANIU ELDORADO





BIALI BOGOWIE W DOLINIE ANAHUAC




 
 Gdy czcigodny Acamapichtli oddawał swe ostatnie tchnienie, syn jego - Huitzilihuitl został już zaakceptowany (styczeń 1396 r.) przez naczelników 12 klanów Tenochtitlanu. Młody, 16-letni tlatoani był już też żonaty, a jego małżonka - Miyahuaxochtzin, była księżniczką z miasta Tlacopan. Wydała ona na świat syna - Huehue Zaca, lecz zmarła przy jego porodzie. Jeszcze w tym samym roku, młody tlatoani poślubił księżniczkę z ludu Tepaneków - jednej z trzech ówczesnych potężnych konfederacji, czyli ludów: Culhua i Acolhuacanów, istniejących w Dolinie Anahuac (dolina wokół jeziora Texcoco). Nosiła ona imię - Ayauhcihuatl i była córką wielkiego wojownika - Tezozomoca, króla Azcapotzalco. To właśnie jego wasalem był Pióro Kolibra (czyli Huitzilihuitl). Był to krok śmiały dla przywódcy plemienia, które jeszcze jakiś czas temu należało do pogardzanych przez wszystkie ludy Doliny i błąkających się w trudzie i znoju bez ojczyzny koczowników. Teraz, dzięki temu małżeństwu tlatoani Tenochtitlanu, stawał się równy swemu suzerenowi z Azcapotzalco. Wkrótce potem (1397 r.) Ayauhcihuatl wydała na świat syna, który otrzymał imię - Chimalpopoca (Dymna Tarcza). W tym samym czasie Pióro Kolibra postarał się o rękę księżniczki Miahuaxihuitl z plemienia Tlahuica z miasta Cuauhnahuac, leżącym za górami na dalekim południu, poza Doliną Anahuac. Jednak Turkusowy Kwiat Kukurydzy była pilnie strzeżona przez swego ojca - króla Tezcacohuatzina, który na propozycję Huitzilihuitla odpowiedział wyniośle i obraźliwie. Pytał się cóż ów kandydat na małżonka może dać jego córce, która nosi bawełniane szaty i otoczona jest przepychem swego miasta i pozycją jej ojca wśród lokalnych tlatoani. Teraz miałaby się przenieść na bagna, gdzie do niedawna panował jeszcze głód i gdzie dominuje wielki tlatoani - Tezozomoc z Azcapotzalco? Nie wyraził więc Tezcacohuatzina zgody na małżeństwo, a dziewczyna była pod stałą ochroną nie tylko ludzi z jego otoczenia, ale i skorpionów czy pająków, które ponoć potrafił sobie podporządkować ten władca.

Ostatecznie jednak podstępem (strzałą z jadeitem, która spodobała się księżniczce), zdołał Huitzilihuitl zdobyć dziewczynę i spłodził z nią kolejnego syna o imieniu - Montezuma (co znaczy Gniewny), który od początku był swoistym wyrzutkiem, jako że spłodzony został z księżniczki spoza gór otaczających Dolinę Anahuac i do tego był najmłodszym z braci, więc władza królewska mu nie groziła. Nie miał też co się pokazywać w rodzinnym mieście matki, jako że ojciec jego porwał matkę podstępem. Szczęście jednak sprzyjało Montezumie. Pan Turkusowego Roku i Pan Domu Czerwonej Jutrzenki - czyli bogowie południa i północy strzegli to dziecię od jego narodzin w roku Dziesiątego Królika (1398 r.). Otrzymał on też dodatkowe imię - Ilhuicamina, czyli Niebieski Łucznik. Huitzilihuitl miał więc już trzy żony, bowiem prócz Miahuaxihuitl i Ayauhcihuatl, była jeszcze Cacamacihuatl z Teocalhuiyacanu, która urodziła mu syna o imieniu Tlacaelel (Okrutny). Ponoć urodził się on tego samego dnia co Montezuma. Niemowlęta po urodzeniu otrzymały od ojca maleńki łuk i strzały, aby przygotować się do przyszłej roli wojowników (dziewczynki zaś otrzymywały przy narodzeniu równie niewielkie przyrządy do przędzenia i tkania a także miotłę do zamiatania, by uczyły się swych przyszłych obowiązków jako żony i matki). Małe "orły" (jak zwano dzieci płci męskiej) przebywają jak wiadomo u boku matki do trzeciego a czasem czwartego roku życia, potem przechodzą już bezpośrednio pod nadzór ojca, który przygotowuje ich do roli wojowników lub następców tronu. Dziewczynki zaś pozostają przy matce aż do uzyskaniu dojrzałości. Następnie te, zrodzone w rodzie tlatoani i innych możnych klanów, oddawane są na służbę do świątyni, by tam w szkole świątynnej dla kobiet, uczyć się niezbędnych im obowiązków, takich jak tkanie, hafciarstwo, śpiew i taniec w Domu Pieśni. 




Te oto moje rozmyślania przerwała wiadomość o przybyciu posłów jakich oczekiwałem już od dawna. Mieli oni za zadanie udać się do owych dziwnych, białych przybyszy, którzy objawili się niedawno na brzegu Wielkiego Morza (Ocean Atlantycki). Ja, Montezuma Xocoyotzin - ja piąty hueytlatoani (wielki władca), posłałem tych pięciu kapłanów z Yochualichanu, Huehuetlanu, Tepoztlanu, Tizatlanu i Mictlanu do przybyszy, którym przewodził ktoś, kogo kapłani uznali za dobrego boga Quatzalcoatla. Czy był to rzeczywiście bóg? Wieści od naczelników z Nauhtla, Tuztlanu i Mictlancuauhtlanu mówiły iż przybysze ci dosiadają okrakiem dziwne stworzenia, podobne kształtem do jeleni, że ciało ich przyobleka stal, że cali wręcz są pokryci stalą, nawet głowy mają nią pokryte. Ciało przybyszy jest białe, nawet powieki, a wszyscy oni noszą długie brody. Czy są to bogowie, czy też demony? A może to ludzie - jacyś dziwni, nieznani ludzie? Te pytania nie dawały mi spokoju i w oczekiwaniu na powrót posłów nie mogłem ni jeść ni spać. Cóż Koliber Południa pragnie mi tym samym powiedzieć? Czy to sam Quatzalcoatl przybywa ponownie we własnej osobie by objąć władzę nad swoim królestwem, czy też nie, a przybysze owi są tylko ludźmi. Już wkrótce się tego dowiem i niepewność moja dobiegnie kresu. Kazałem wysłać przybyszom szlachetne dary, gdyż, jeśli są to bogowie, ich gniew w przypadku obrazy byłby straszny. Ofiarowałem więc przybyłym ze Wschodu: opaskę na piersi - utkaną z piór quetzala, maskę węża - wyłożoną turkusami, naszyjnik ze złota z tarczą w środku, parę zausznic w kształcie węży, płaszcz - którym owija się pan z Tlalacanu, diadem ze skór jaguara i wiele innych turkusowych, perłowych i złotych darów. Ciekaw jestem niezmiernie jak przybysze na nie zareagowali. Co się z nami stanie jeśli ofiary te okazały się zbyt małe jak dla bogów? Teraz, gdy wiem że posłowie przybyli i na własne oczy widzieli owych bogów i z nimi mówili, serce moje tym bardziej nie zazna spokoju póki nie dowiem się wszystkiego.

Poleciłem więc by posłowie oczekiwali mnie w Domu Węża i by natychmiast złożono w ofierze Huitzilopochtli (Kolibra Południa) dwóch jeńców, a ich krwią skropiono przybyłych posłów. Gdy wszedłem do sali, kapłani upadli na kolana aby oddać cześć swemu tlatoani. Wówczas przykazałem by opowiedzieli co widzieli i jakie wrażenie zrobili na nich przybysze ze Wschodu. Posłowie opowiedzieli więc o dziwnych zwyczajach, jakie praktykują przybysze. O ich ubiorze pokrytym stalą, pod którą mieli kolorowe kaftany - jedni czerwone, inni niebieskie, inni znów brązowe, a jeszcze inni zielone. Potwierdzili też, że ciała ich są białe, niczym ośnieżone szczyty świętej góry Popocatepetl. Że zwierzęta ich, podobne są do jeleni i że jeżdżą na nich okrakiem. Że żywią się dziwnym jadłem i że wszyscy noszą długie brody i włosy. Największe jednak zdziwienie wzbudziła we mnie informacja, że przybysze szczególnie cenią sobie dary ze złota. Jeden z wysłanych kapłanów stwierdził nawet że: "Rzucali się na złoto jak małpy, a ich twarze przy tym jaśniały" i wciąż dopytywali się gdzie jest więcej złota, więcej złota! Nie wiem po co jest im ono potrzebne w takich ilościach, ale z relacji posłów wynikało jakoby się nim... żywili. Czy ludzie byliby do tego zdolni? Przecież złoto jest co prawda świętym kruszcem, używanym w świątyniach przez kapłanów, ale nijak się ma do turkusu czy jadeitu. Jeśli więc to nie są bogowie, to kim owi przybysze mogą być? Wielkie zdziwienie wzbudziła też ich broń. Z opowieści posłów wynika że miota ona śmiercionośny ogień i iskry, czyniąc przy tym wielki grzmot, którego siła rozkrusza skały. Następnie wydobywa się z nich cuchnący dym, podobny w zapachu do zgniłego błota. Przenika on do mózgu, czyniąc potworne mdłości. Czyżby jednak były to demony? Serce moje przepełniła obawa i nie czekając chwili poleciłem by wysłano do przybyszy jeńców, aby złożyć ich w ofierze. Należało uczynić tak wcześniej, aby gniew owych demonicznych bogów, nie spowodował naszej zagłady.




Dzikusy znów pojawiły się w obozie na Wielkanoc. Naczelny wódz Cortez zapytał ich ponownie czy przynieśli złoto. Owszem, przynieśli, ale było go znacznie mniej niż poprzednio, co już wzbudziło w nas pewne podejrzenia iż nie jest to wymarzona przez nas kraina Eldorado. Następnie Cortez pokazał stojącemu na ich czele naczelnikowi wielki krzyż, jaki wznieśliśmy niedawno i zaprosił tych brudasów na mszę świętą, którą wygłosił brat Bartolomeo de Olmedo. Patrzyłem się na tych Indian i zdawało mi się że ich twarze nie wyrażają żadnych emocji, stali tam niczym kukły. Wierzyliśmy że to Eldorado - Kraina Złota, trudno mi jednak w to uwierzyć, gdyż Indianie przynoszą go coraz mniej. Do tego ten wszechobecny upał i nie dające spokoju moskity - przeklęty kraj dzikich ludzi, którzy składają ofiary z ludzi i jedzą ich mięso. Rzeczywiście, wyglądają na kanibali. Nasze oburzenie spotęgował fakt, iż przybyli Indianie zamierzali... złożyć ofiarę Cortezowi z dobrze odżywionego niewolnika, zwanego w ich języku "Wielkobrzuchym". Poseł ich zapytał czy Cortez nie ma przypadkiem ochoty zjeść kawałka ciała niewolnika i napić się jego krwi. Wywołało to u nas silne wzburzenie, które spotęgował jeszcze fakt przyniesienia nam potraw spryskanych ludzką krwią. Ta krew cuchnęła siarką. Nic dziwnego że ludzie gadają że to demony z piekła rodem. Ja sam odczuwałem mdłości na ich widok, ale ponoć, jak mówiła Dona Marina (która wcześniej zwała się Malinche i pochodziła z miasta Painala, a jej rodzice byli lokalnymi kacykami. Po śmierci ojca, jej matka wyszła ponownie za mąż za azteckiego naczelnika, który sprzedał Malinche w niewolę ludowi Tabasków, a ci przekazali ją w podaruku przybyłemu Hernando Cortezowi. Za sprowadzenie jej do roli niewolnicy, Malinche, która po przyjęciu chrztu zwała się Dona Marina - śmiertelnie nienawidziła Azteków),że skaładanie krwawych ofiar z ludzi i spożywanie ich ciał jest praktykowane przez ten barbarzyński lud.




O Panie i Królu nasz. Ty, co rozświetlasz mroki Południa i Północy, co niesiesz przed sobą pióra Quatzelcoatla i cieniem jesteś Tetzatlipoca - pana ludzkiego przeznaczenia - przynosimy wieści o przybyłych "białych bogach" ze Wschodu. Otóż ich wódz nie chciał tknąć mięsa ani krwi twego niewolnika - Cuitlalpitoca, nie ruszył też potraw skropionych krwią. Według gwiazd to Quatzelcoatl we własnej osobie przybywa ze Wschodu, jak obiecał przed wiekami naszym przodkom, by ponownie objąć władzę w kraju Mechikanów (Azteków). Ponownie zadumał się Montezuma - czyli jednak to prawda, długobrody wódz o jasnej skórze jest wyczekiwanym dobrym bogiem Quatzelcoatlem - Gwiazdą Poranną. Ponoć wciąż pytają się o złoto i usłyszawszy że wiecej go jest w Tenochtitlanie, postanowili tu przybyć. Nie było rady, należało jak najprędzej wysłać do przybyszy wróżbitów, którzy swymi urokami będą się starali odwieść ich w dotarciu do Tenochtitlanu. Tym bardziej że wieści o bogach ze Wschodu szybko rozeszły się po całym kraju. Zapanował wielki niepokój i trwoga ogromna. Ludzie gadali że oto nadszedł kres wszystkich pokoleń i że wszyscy zginą. Rozglądano się w poszukiwaniu miejsc, w których możnaby było przeczekać zagładę i ocalić swe kobiety, dzieci oraz majątek przed gniewem bogów. Oby więc magom udało się przebłagać boskich brodaczy i skłonić ich do odstąpienia od stolicy. Posłałem ich pod ochroną wojowników ze szkoły Jaguara i szkoły Orła, z chojnymi darami dla przybyszy, wśród których były jaja, kury i placki kukurydziane. Jednocześnie otrzymali oni zadanie rzucenia uroku, tak aby ich ciało pokryło się wrodami, lub by zachorowali i musieli wrócić tam, skąd przybyli - aby przekonać się naocznie czy to są naprawdę bogowie, czy tylko ludzie. Niestety, gdy ponownie przybyli przed me oblicze, nie mieli dobrych informacji. O Panie i Królu nasz - rzekil - nie jesteśmy im równi i niczym jesteśmy przy nich! Te słowa wzbudziły jeszcze większą panikę w mieście. Ludzie upadali na duchu, płakali, mawiali do swych dzieci: "Synowie moi, co się z wami stanie?". Ja Sam, wielki tlatoani zacząłem przemyśliwać o ucieczce, gdy doniesiono mi że wielki Quatzelcoatl pragnie mnie ujrzeć. Dumałem nad miejscem schronienia, czy wybrać Dom Słońca i Ziemia Tlaloca czy też Dom Cintli. Zdecydowałem się na to ostatnie miejsce, lecz duch tak bardzo opuścił mą pierś, że nie byłem zdolny nawet do tego by uciec. Ja, wielki wojownik, wielki tlatoani, bałem się tego co niesie za sobą spotkanie owych brodatych bogów ze Wschodu. Oczekiwał więc swego przeznaczenia i przyszłości ludu Mechikanów-Azteków, ponownie pogrążajac się w myślach nad dawną, chlubną przeszłością wybranego przez Kolibra Południa ludu.         









CDN.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz