STANY ZJEDNOCZONE CZASÓW
WOJNY SECESYJNEJ,
"WIELKIEJ REKONSTRUKCJI"
I "WIEKU POZŁACANEGO"
PROGNOZY I PRZEPOWIEDNIE
ABRAHAMA LINCOLNA
(1861 r.)
Cz. II
SPOŁECZEŃSTWO AMERYKAŃSKIE
lat 50-tych XIX wieku
Historia jest jedną z najbardziej poszkodowanych dziedzin nauki, bowiem zawsze i w każdym momencie ma służyć określonej (państwowej lub partyjnej) propagandzie. Oczywiście, ta propaganda serwowana jest społeczeństwu w mniejszej lub większej formie, lecz zawsze ma przynajmniej wspomagać obecnie rządzących, dlatego też niewygodne karty historii się usuwa, a eksponuje tylko to, co może służyć podkreśleniu sukcesów danego establishmentu lub reżimu politycznego. Na przykład w Związku Sowieckim do 1939 r. można było (w prasie, radiu i kinie) ostro krytykować niemiecki nazizm (zwany w Rosji "faszyzmem") i tak się działo, ale po zawarciu układu Ribbentrop-Mołotow z 23 sierpnia 1939 r., "wajcha" się odwróciła i nie sposób było znaleźć w sowieckiej prasie, żadnych "antyfaszystowskich" stwierdzeń. Po napaści Niemiec na Związek Sowiecki znów to się zmieniło. Podobnie było w Niemczech. Tam dziennikarze otrzymywali odgórne "instrukcje dla prasy" i też mieli jasno przykazane co, o czym i jak należy pisać. Przykład jak zmieniała się oficjalna medialna narracja, pięknie zostało pokazane w nagłówkach francuskiej gazety "Le Moniteur Universel" z marca 1815 r., w której informowano o opuszczeniu przez Cesarza Napoleona Elby i powrocie do Francji. Nagłówki mówią same za siebie: 9.III.1815 - "Potwór uciekł ze swojego miejsca wygnania". 10.III.1815 - "Ogr wylądował na przylądku Juan". 12.III.1815 - "Potwór naprawdę dotarł aż do Grenoble". 13.III.1815 - "Tyran znajduje się obecnie w Lyonie. Strach ogarnął wszystkich na jego widok". 19.III.1815 - "Bonaparte zbliża się forsownym marszem, ale nie ma szans, żeby dotarł do Paryża". 20.III.1815 - "Napoleon przybędzie jutro pod mury Paryża". 21.III.1815 - "Cesarz Napoleon znajduje się w Fontainebleau". 22.III.1815 - "Wczoraj wieczorem Jego Cesarska Mość wjechał publicznie i przybył do Tuileries. Powszechna radość była nieporównana".
Posługujemy się więc pewnymi mitami (informacyjnymi lub historycznymi), które jednak (paradoksalnie) nie zawsze mają negatywne konsekwencje. Pewne mity historyczne są ważne i pożądane, gdyż np. budują wspólnotę, która bez tego rozpadłaby się na szereg zatomizowanych części, znacznie łatwiejszych do zagospodarowania przez tych, którzy niekoniecznie mają na myśli nasze dobro. Tak więc mity historyczne nie są złe, ale, należy rozumieć i potrafić wskazać co jest prawdą a co narosłą przez lata legendą. Dobrym przykładem są Amerykanie. Wychowywani są od dziecka i uczą się w szkołach że "Ojcowie Założyciele" Stanów Zjednoczonych zbudowali ustrój demokratyczny, w którym "wszyscy ludzie są równi". Problem polega na tym że ten piękny przekaz (który ja sam uważam za korzystny, bowiem kształtuje obywatelskie postawy w społeczeństwie amerykańskim, które przecież nie jest jednolite etnicznie ani kulturowo i potrzebuje swoistego mitu założycielskiego opartego na Konstytucji i Demokracji) nie odpowiada prawdzie. Prawda jest bowiem dość "ciężkostrawna" i zapewne dla dzisiejszego Amerykanina raczej niezrozumiała (tak mi się wydaje, ale mogę się mylić). Niestety Ojcowie Założyciele Stanów Zjednoczonych nie tylko że nie uważali ustroju demokratycznego za ustrój dobry i pożądany, to wręcz jawnie nim pogardzali. Mało tego, oni nawet nie zamierzali budować Republiki. Konstytucja zaś i jej republikański charakter była wymierzona nie tyle przeciwko instytucji monarchii, ile przeciw samemu królowi Wielkiej Brytanii - Jerzemu III, który traktował Amerykanów niczym ludność skolonizowaną. O tym że Amerykanie pierwotnie nie zamierzali budować republiki demokratycznej, świadczy fakt, iż złożono nawet (w 1787 r.) propozycję księciu Henrykowi Pruskiemu, aby ten objął władzę w Stanach Zjednoczonych jako namiestnik, w żadnym razie nie mogło więc chodzić o budowanie ustroju republikańsko-demokratycznego.
Mało tego, określenie które znalazło się w preambule Deklaracji Niepodległości z 4 lipca 1776 r. mówiące: "Oczywistym jest, że ludzkie istoty są stworzone równymi" - ograniczało się jedynie do Amerykanów i Anglików na tej zasadzie iż jedni i drudzy powinni być sobie równi, więc jedni nie powinni wykorzystywać drugich i uważać ich za ludność podporządkowaną. W żadnym jednak razie sformułowanie to nie dotyczyło ani Hiszpanów, ani Francuzów, ani Indian, ani czarnoskórych niewolników ani tym bardziej... kobiet. To jeszcze nic, Ojcowie Założyciele Stanów Zjednoczonych wprost brzydzili się tłumem określanym jako naród czy społeczeństwo. Thomas Jefferson - jeden z autorów Deklaracji Niepodległości i trzeci prezydent Stanów Zjednoczonych w latach 1801-1809, wprost mówił o: "świńskich masach", które chcą współdecydować o polityce państwa i uważał że krajem powinna kierować odpowiednia grupa ludzi, których on określał słowem: "aristoi" czyli elit arystokratyczno-przemysłowych. Żaden z Ojców Założycieli dzisiejszych Stanów Zjednoczonych nie chciał ani nie dążył do wprowadzenia ustroju demokratycznego i ówczesne USA nie były takim państwem. Demokratą nie był Jefferson, ani Waszyngton (notabene - to też jest ciekawa postać, generał który przegrał więcej bitew niż wygrał, a mimo to zwyciężył ówczesne mocarstwo jakim była Wielka Brytania), ani James Madison (czwarty prezydent USA w latach 1809-1817, autor konstytucji Stanów Zjednoczonych i notabene zwolennik społeczeństwa... czystego rasowo), ani John Adams (drugi prezydent USA w latach 1797-1801), ani Alexander Hamilton (pierwszy sekretarz skarbu USA w latach 1789-1795, który miał się wyrazić do prezydenta Waszyngtona tymi słowy: "Naród! Sir, naród jest wielką bestią"), ani żaden inny. Wojna o Niepodległość Stanów Zjednoczonych była prowadzona tylko w imię wolności i równości kolonialnej arystokracji amerykańskiej z arystokracją brytyjską. Nie chodziło zaś o wolność i równość dla całego, kształtującego się już wówczas narodu amerykańskiego.
Pierwszym prezydentem Stanów Zjednoczonych, którego z całą pewnością można uznać za szczerego demokratę, rzeczywiście wierzącego iż "Wola ludu jest władzą" i to lud ma rządzić - był "dzikus z zachodu" i "król motłochu" (jakimi to inwektywami obrzucali go przedstawiciele establishmentu politycznego Wschodniego Wybrzeża, dla których był on zwykłym "świniopasem" z prowincji), żołnierz, oficer i awanturnik (którego przygody miłosne i pojedynki zebrać by można w niejeden ciekawy film przygodowo-historyczny z gatunku "płaszcza i szpady") Andrew Jackson. Ten człowiek był nie tylko pierwszym jawnym demokratą (który publicznie deklarował swe przywiązanie do idei "rządów ludu"), ale również to właśnie dzięki niemu stworzono taki system polityczny, który umożliwiał wyborcom amerykańskim większy wpływ na politykę własnego kraju. To właśnie zwolennicy Jacksona, wywalczyli w Kongresie w 1828 r. zmianę ordynacji wyborczej, która... obowiązuje po dziś dzień w Ameryce, a która polega na bezpośrednim wyborze elektorów - którzy to ostatecznie decydują kto zostanie prezydentem - w każdym stanie przez obywateli, czyli amerykańskie społeczeństwo. Jackson, tak doświadczony przez los (w czasie Wojny o Niepodległość był świadkiem śmierci obu swoich starszych braci Hucka i Roberta, przeżył śmierć matki Elizabeth, sam został poważnie ranny w ramię i głowę, gdy jako 13-letni ochotnik w Armii Kontynentalnej, wzięty do brytyjskiej niewoli pod Hanging Rock w 1780 r., odmówił angielskiemu oficerowi wyczyszczenia mu butów, za co ten ciął go szablą), który stał się - po niesamowitej obronie Nowego Orleanu w 1815 r. przed regularną armią brytyjską w sile 10 000 weteranów wojen napoleońskich, (sam dysponując zaledwie 4 500 milicji stanowej i garstki Indian Choctaw) - bohaterem narodowym. Swą kampanię wyborczą na prezydenta zainaugurował w waszyngtońskiej tawernie Gadsby'ego, otoczony przez takich jak on kolonistów (jego ojciec, matka i bracia urodzili się jeszcze w Irlandii) i zwykłych ludzi, którzy wznosili na jego cześć okrzyki radości i kufle pełne piwa. Po zwycięstwie zaś, na jego inaugurację do Białego Domu (4 marca 1829 r.), przybyło z całego kraju aż 20 000 ludzi, którzy tak bardzo napierali na siebie, chcąc uścisnąć dłoń "prezydentowi z ludu" że omal nie doszło wówczas do dewastacji całego budynku.
Tak więc nie 1776 czy 1787 r. rok należy uważać za początek współczesnej amerykańskiej demokracji, ale dopiero właśnie rok 1828. Andrew Jackson był pierwszym prezydentem, który zdemokratyzował amerykański system polityczny i którego kompletnie nie akceptowała i nie znosiła amerykańska "aristoi" Wschodniego Wybrzeża (złożona zarówno z przemysłowców Północy, jak i "gentlemanów" z Południa). Ta niechęć do Jacksona jest powszechna w amerykańskim establishmencie po dziś dzień (pomimo upływu ponad 170 lat od jego śmierci). Jakiś czas temu planowano nawet zastąpienie jego podobizny, figurującej na 20-dolarowym banknocie, afroamerykańską abolicjonistką - Harriet Tubman (plan ten został zmieniony w maju tego roku i ponoć Tubman już nie zastąpi Jacksona na banknocie. Stać się tak miało po krytyce, jaką wygłosił prezydent Donald Trump odnośnie tych planów). Wcześniej "arystokratów" amerykańskich doprowadzała do furii jego "plebejskość" oraz sukcesy wojskowe (choć był samoukiem i nie skończył żadnej szkoły wojskowej - to miał więcej zwycięstw na koncie niż taki podziwiany przez elity George Waszyngton), dziś zaś razi, jego niezwykle silny rasizm (Jackson wręcz organicznie nienawidził Brytyjczyków za krzywdy doznane swej rodzinie, starej ojczyźnie - Irlandii i tej "krainie łez" jaką stały się dla niego w młodości Stany Zjednoczone, i dążył do ciągłej z nimi walki oraz konfrontacji. Ale jeszcze bardziej niż Brytyjczyków nienawidził Jackson Indian - też ze względu na problemy, jakie wyrządzali oni jego ojcu - ledwie usiłującemu wyżywić rodzinę i uczynić zalesioną i zarosłą trawą ziemię - zdatną do upraw. Nie wytrzymał tego wysiłku, umarł na serce w wieku 29 lat, na dwa miesiące przed narodzinami Andrew. Najlżejszym słowem, jakiego używał Jackson w odniesieniu do Indian było: "obrzydliwe dzikusy" i to właśnie on wcielał w życie hasło, które potem jedynie wyartykułował publicznie gen. Philip Henry Sheridan, iż: "dobry Indianin to martwy Indianin". Za to właśnie współczesne amerykańskie elity tak bardzo nienawidzą Andrew Jacksona - pierwszego prezydenta który zdemokratyzował amerykański ustrój).
Wracając jednak do tematu, chciałbym pokazać jak wyglądało ówczesne społeczeństwo amerykańskie w latach 50-tych XIX wieku, tuż przed wybuchem krwawiej Wojny Secesyjnej. Zacznijmy może od tego, co jest najważniejsze, czyli od wychowania i stosunków wyrosłych z domu - gdyż to one pierwotnie (na drugim miejscu jest szkoła) kształtują (lub nie kształtują) postawy prorodzinne, obywatelskie i patriotyczne. Rozpocznijmy więc od pozycji kobiet i mężczyzn w domu i społeczeństwie amerykańskim. Otóż niejaka Lucy Stone w swym liście do Antoinette Brown Blackwell z 9 czerwca 1850 r. napisała m.in. takie zdanie: "Tylko o stopień wyżej niż bycie niewolnicą stoi bycie prawowitą żoną". Niektórzy powiedzą że było to doskonałe credo tamtejszej epoki, a ja powiem i tak i nie. Na początku należy bowiem wyjaśnić pewną niezwykle ważną kwestię. Mianowicie Ameryka, która wyzwoliła się spod politycznej i finansowej kurateli Wielkiej Brytanii, wciąż pozostawała brytyjską kolonią pod względem zarówno kultury jak i stosunków społecznych. Amerykańska kultura praktycznie nie istniała do lat 20-tych i 30-tych XIX wieku (mniej więcej od opublikowania "Ostatniego Mohikanina" w 1826 r. autorstwa Jamesa Coopera, można mówić o bardzo powolnej emancypacji kulturowej Stanów Zjednoczonych, która trwać będzie w zasadzie do lat 50-tych i 60-tych XIX wieku. Wcześniej po prostu przepisywano dzieła autorów europejskich - głównie brytyjskich - a próby stworzenia własnej, amerykańskiej literatury były dalekie od doskonałości). Natomiast jeśli chodzi o relacje między kobietami a mężczyznami, to (przez dekady po odzyskaniu niepodległości) w USA obowiązywało brytyjskie prawo z 1632 r. ( mówiące iż kobieta i mężczyzna w świetle prawa stanowią jedno ciało, jedną osobę, co znaczyło że byt prawny żony łączył się z bytem prawnym jej małżonka (innymi słowy żona poddaje się pod opiekę i ochronę męża, pod którego protekcją robi ona wszystko), co oznaczało że "mąż i żona są jedną osobą, a tą osobą jest mąż".
Dawało to również mężowi prawo karania swą połowicę (istnieją dane mówiące że Amerykanie pierwszej połowy XIX wieku dość często karali swe żony, wymierzając im "kije" i wcale nie było to zjawisko marginalne, lub odnoszące się jedynie do plebsu - jak powszechnie uważało wielu amerykańskich snobów. Wręcz przeciwnie, znacznie rzadziej karali swe żony ubodzy koloniści Dzikiego Zachodu i poszukiwacze złota, niż elita Wschodniego czy potem również Zachodniego Wybrzeża). Do tradycyjnych metod należało bicie żony cienkim kijem i "targanie za włosy". Wielu brytyjskich podróżników (jak choćby James Silk Buckingham, czy lady Trallope) twierdziło jednak że amerykańskie społeczeństwo jest bardziej liberalne w stosunku do kobiet, niż społeczeństwo brytyjskie. Dziewczęta mają tu więcej swobody, zarówno w szkołach i koledżach, jak i domach rodzinnych. Mogą decydować nie tylko o własnym stroju, ale również o kandydacie na przyszłego męża, podczas gdy rodzice z reguły podporządkowują się zdaniu córek. Jednak już po zamążpójściu, na kobietę spadały wszystkie codzienne obowiązki utrzymania domu oraz wychowania dzieci. Oczywiście w lepszej sytuacji były zamożne rodziny z Północy i Południa, przy czym ci pierwsi z reguły zatrudniali do pracy białą i czarnoskórą służbę, a ci drudzy po prostu mieli swoich niewolników, którzy dbali o dom i plantację. Jak piszą w swej książce "Kobiety pracujące Ameryki" - Rosalyn Baxandall, Linda Gordon i Susan Reverby - służące, które pracowały w zamożnych amerykańskich domach na Północy: "Były źle opłacane i często traktowane brutalnie oraz surowo, pozbawione przyzwoitego jedzenia oraz prywatności". Elizabeth Springs biała służąca, która przyjechała do Ameryki z Wielkiej Brytanii, tak pisała o swym losie do ojca w 1756 r.: "Niemożliwością jest, abyście wy w Anglii mogli pojąć, co my, nieszczęsny lud angielski, cierpimy tutaj. Niech wystarczy, że opowiem, jak ja (...) trudzę się niemal dzień i noc (...) słysząc tylko obelgi, jestem wiązana i chłostana, traktowana gorzej niż zwierzę; do jedzenia dostaję tylko kukurydzę i sól, nawet czarnych traktuje się lepiej, niemal naga, nie mam butów ani pończoch".
Gwałty na niewolnicach były zaś powszechną praktyką na Południu Stanów Zjednoczonych. Gdy niewolnica zaczęła dojrzewać, było pewne że wcześniej czy później znajdzie się w łożu swego pana. Czarnoskóra Linda Brent tak opisywała swoje doświadczenia na plantacji, na której była niewolnicą: "Teraz jednak zaczęłam piętnasty rok życia - smutna to epoka w życiu niewolnicy. Mój pan zaczął szeptać mi do ucha plugawe słowa. (...) Mój pan nie odstępował mnie na krok, przypominając mi, że należę do niego, i przysięgając na niebo i ziemię, że zmusi mnie, bym mu uległa. (...) Straciłam daną mi z natury lekkość ducha i posmutniałam od ponurych przeczuć". Murzyni stanowili własność tych, którzy za nich zapłacili, więc sprzedawano i kupowano ich niczym towar, nie patrząc ani na więzi rodzinne, ani na wiek, ani na płeć. Rozdzielano rodziców od dzieci jednym stuknięciem młotka, mężów od żon, braci od sióstr. Pewien czarnoskóry niewolnik tak pisał do swej żony, która została sprzedana innemu panu: "Wyślij mi choć kilka kosmyków włosów naszych dzieci, zawiniętych w osobną kartkę, z ich imionami. (...) Nic gorszego niż oddzielenie od Ciebie i dzieci nie mogłoby mi się w życiu przydarzyć". Pewna matka zaś pisała do syna: "Tak bardzo pragnęłabym zobaczyć cię na starość. (...) Mój drogi synu, modlę się, abyś mógł tu przybyć i ujrzeć swoją starą kochaną matkę". Inny niewolnik Abream Scriven po rozdzieleniu z żoną pisał: "Przekaż ojcu i matce moją miłość i powiedz im ode mnie "żegnajcie", a jeśli nie będzie nam dane zobaczyć się na tym świecie, mam nadzieję, że spotkamy się w niebie". Zaś jeszcze inny niewolnik o imieniu "Mały John" pisał: "Mówi się, że niewolnicy są szczęśliwi, bo się śmieją i weselą. Ja sam, wspólnie z trzema czy czterema innymi, dostawałem po dwieście batów dziennie, na nogach mieliśmy kajdany, a jednak wieczorami śpiewaliśmy i tańczyliśmy (...) Czy byliśmy szczęśliwi? Robiliśmy to, aby stłumić nasz smutek, aby nasze serca całkiem nie pękły z żalu".
Wracając jednak do żon, to w małżeństwie co prawda wciąż obowiązywało powiedzenie, które przyświecało także kolonistom angielskim z XVII wieku: "Szczera rada, jakiej mógłbym udzielić mężatce, brzmi: twoim nowym "ja" jest twój zwierzchnik, twój towarzysz, twój pan", jednak nie było ono respektowane w sposób ortodoksyjny. Wręcz przeciwnie, im dalej od bogatego Wschodniego Wybrzeża, tym większe prawa zyskiwała kobieta, żona i matka. Tam, na bezkresnych terenach Wielkich Równin kobieta musiała wykazywać się taką samą odwagą jak mężczyzna, czyli nie tylko zajmować się domem i obejściem oraz wychowaniem dzieci, ale jeśli zaszła taka potrzeba, również musiała umieć chwycić za broń i walczyć np. z Indianami czy Meksykanami (a gdy mąż zginął, to właśnie żona przejmowała wszystkie jego obowiązki). Nic zatem dziwnego że pierwsze prawa wyborcze uzyskały kobiety w stanach "Dzikiego Zachodu" a nie "cywilizowanego" Wschodu. To właśnie w Wyoming w 1869 r. po raz pierwszy kobiety uzyskały równe z mężczyznami prawa wyborcze. Choć nie znaczy to oczywiście że obyło się bez problemów w ich wprowadzeniu. Wręcz przeciwnie, wielu farmerów żywo protestowało twierdząc że ich żony całkowicie teraz porzucą swoje obowiązki domowe i zupełnie im się w głowach poprzestawia. Niektórzy twierdzili wręcz że kobiety chcą (o zgrozo) przywdziać spodnie (a należy pamiętać że w Wielkiej Brytanii, Francji a nawet USA noszenie spodni przez kobiety do lat 20-tych XX wieku, było karane wysoką grzywną lub więzieniem). Aby ich uspokoić, w magazynie "Woman's Journal" pewna mężatka (o nieznanym imieniu) zachęcała inne kobiety do udowodnienia mężom iż prawa wyborcze dla kobiet nic nie zmienią w ich codziennym życiu. Pisała więc że w interesie każdej żony jest przekonać swego męża do tego, że prawa wyborcze dla niej, nie zagrażają w niczym jego pozycji jako głowy rodziny. Gdy więc wróci z codziennej pracy do domu, będzie tam na niego czekało: "ciepłe miejsce przy kominku i smaczny obiad przyrządzony przez czyniącą honory domu i kochającą, elegancką, kobiecą żonę".
Żony przekonały swych mężów że z uzyskaniem praw wyborczych wciąć pozostaną kobiece i wciąż będą się troszczyły o ciepło domowego ogniska i że nie zamierzają wcale ubierać spodni (czego tak się obawiano - skądś przecież wzięło się pytanie: "Kto w twojej rodzinie nosi spodnie?"). Stanowisko amerykańskich mężczyzn wyrażała wówczas gazeta: "The Spectator" na którego łamach można było przeczytać: "Nic nie zapewnia umysłowi mężczyzny większej satysfakcji niż władza (...) odkąd zostałem ojcem rodziny (...), wciąż jestem zajęty, wydając rozkazy, wyznaczając obowiązki (...) rozstrzygając spory, wymierzając nagrody i kary. (...) Krótko mówiąc, patrzę na moją rodzinę jak na moje udzielne patriarchalne państwo, w którym ja sam pełnię rolę zarówno króla, jak i kapłana". Matki uczyły córki z poradników dla kobiet, takich jak choćby angielska broszurka zatytułowana "Porady dla córki", w której można przeczytać: "Musisz przyjąć jako podstawę, że płci nie są równe i jest tak dla dobra gospodarki świata. Mężczyźni, stworzeni, aby być prawodawcami, otrzymali nadwyżkę rozumu; oznacza to, że wasza płeć jest lepiej przygotowana do uległości, niezbędnej do wykonywania tych obowiązków, które zdają się owej płci najwłaściwiej przeznaczone (...) Wasza płeć potrzebuje naszego rozumu, aby działać, i naszej siły dla waszej ochrony; nasza płeć potrzebuje waszej łagodności, by nas poskramiała i zabawiała". Niejaka Sarah Grimke w swych "Listach o równości płci" (1837 r.) twierdziła że jedynie edukacja kobiet może spowodować iż przestaną uważać się za istoty gorsze od mężczyzn i zachwalała zalety wykształconej żony, jako również "interesującej towarzyszki" dla jej męża.
W latach 30-tych i 40-tych XIX wieku edukacja kobiet w Stanach Zjednoczonych zaczęła być uważana za korzystną, jednak, jak pisał wielebny Burnap, precyzując w jakich kierunkach kobiety powinny się kształcić: "Dla kobiet jest (...) zajmowanie się domem, przygotowywanie żywności, szycie ubrań i opieka nad dziećmi oraz ich kształcenie". Nieco dalej posuwały się Sarah Hale i Catherine Beecher, które w latach 40-tych XIX wieku pisały że kobiety powinny uczyć się nie tylko gramatyki, ortografii, kaligrafii, arytmetyki, geografii, języków obcych, ale także innych przydatnych nauk jak robótki ręczne, muzyka i malarstwo. Ale (co ważne) nauka nie może przeszkadzać im w wypełnianiu obowiązków domowych, dlatego najlepsza jest dla dziewcząt i kobiet nauka w domu, którą mogą podjąć po wypełnieniu wszystkich swoich obowiązków jako żony i gospodyni domowe. Amerykańska dziennikarka - Barbara Walters pisała że amerykańska żona w XIX wieku: "miała być tak nieskończenie urocza i uwodzicielska, że zdrowy mężczyzna z trudem mógł nad sobą zapanować, przebywając z nią sam na sam w jednym pomieszczeniu". Ideałem kobiecości w połowie XIX wieku była: "delikatność, nieśmiałość, cnotliwość i... zależność". Im kobieta była bardziej niezależna, tym miała niewielkie powodzenie na znalezienie sobie męża - a staropanieństwo (szczególnie na Południu Stanów Zjednoczonych) było również publicznie piętnowane (dziewczyny wręcz biły się o kandydatów na mężów bo staropanieństwo oznaczało dyshonor i wytykanie palcami na ulicy). Nic dziwnego że kobiety deklarowały swą bezradność i uległość wobec przyszłego męża a nawet i po ślubie, aby nie odszedł do łoża innej. Niejaka Gertrude Thomas pisała w 1855 r. w swym dzienniku iż dziękuje Bogu za swego męża, który jest silnym i władczym mężczyzną i którego dominująca natura: "odpowiada mej kobiecej naturze, zgodnej z moją płcią, z rozkoszą spoglądam w górę i uwielbiam czuć, że moją kobiecą słabość otacza szaniec zwierzchniej męskiej siły".
Nie była ona wcale jedyną kobietą, która pozostawiła pamiętniki i która wychwalała męską, dominującą władzę, podobnie pisała też Marie Howard Schoolcraft, chwaląc stan Karoliny Południowej, gdyż: "Wszystkie tutejsze damy są tak wychowane, by być posłusznymi mężom", a Catherine Edmondston twierdziła bezdyskusyjnie: "Całkowite posłuszeństwo jest pierwszym obowiązkiem żony". Mąż zapewniał ochronę i dawał bezpieczeństwo finansowe a w zamian żądał posłuszeństwa, uległości i wypełniania kobiecych obowiązków domowych (jeśli dom był majętny to Pani Domu otaczała się służbą lub niewolnikami i musiała jedynie wydać im odpowiednie polecenia, nadzorować pracę i karać za lenistwo lub niechlujność. Jednak Pani Domu nie powinna karać męskich służących, nawet gdyby okazali się krnąbrni i leniwi, powinna poskarżyć się na nich mężowi i to on mógłby ich ukarać. Należy jednak dodać że niektóre młode żony załamywały się widząc iloma niewolnikami muszą teraz nadzorować. Pewna 16-letnia dziewczyna z Wirginii ze łzami w oczach skarżyła się swemu niedawno poślubionemu mężowi "że nie wie co ma z nimi robić"). Flirt i kokieteryjność w salonach miejskich domostw lub rozległych plantacji, dotyczył głównie osób zamożnych, o tzw.: "arystokratycznym korzeniu" (co ciekawe to właśnie w Stanach Zjednoczonych w XIX i jeszcze XX wieku znacznie częściej wśród elit można było usłyszeć napomknięcia co do urodzenia, pozycji społecznej, genealogii, herbów i tradycji rodzinnych. Z USA mogły pod tym względem konkurować w Europie jedynie: Wielka Brytania, Francja, Szwajcaria, Hiszpania, Rosja no i może jeszcze polska szlachta, żyjąca pod zaborami), ludzie z warstw niższych nie bawili się w takie konwenanse, a kobiety w dniu ślubu nie tylko że nie były już dziewicami, ale często znajdowały się w zaawansowanej ciąży. Pary zawiązywały znajomość także poprzez ogłoszenia w gazetach, jak choćby to z 1841 r. w którym pewien młody mężczyzna pragnie poznać kandydatkę na żonę i przedstawia swoje oczekiwania co do jej osoby: "Każda dziewczyna mająca łóżko, kretonową sukienkę, dzbanek do kawy i rondel, umiejąca skroić spodnie, uszyć koszulę myśliwską i znająca się na opiece nad dziećmi, będzie mieć zapewnioną moją opiekę do śmierci nas obojga".
Często kobiety przelewały swoją złość na mężów lub dzieci, na służące lub niewolnice, bijąc je okrutnie (niejednokrotnie aż do krwi). Czasem robiły sobie przerwy i ponownie je biły. Panie Domu wybierały też mężów dla swych niewolnic (tych, które pracowały w domu), niejednokrotnie besztając swe służki za niewłaściwe wybory, jak pewna dama z Karoliny Południowej, która rzec miała do swej niewolnicy, gdy przyłapała ją na miłosnym tête-à-tête: "Kim był ten młody człowiek? Jak możesz się z nim prowadzać? Nigdy nie dopuść do tego, bym znowu zobaczyła cię z tą małpą. Jeśli nie umiesz znaleźć nikogo lepszego, ja ci go znajdę "("Mistresses and Slaves" str. 85). Inna pytała się swej niewolnicy co robi jak dostanie całusa, a następnie instruowała ją jak się zachowywać, by odwzajemnić umizgi "gacha". W niektórych domach nie ograniczano się tylko do zdawkowego udzielenia ślubu niewolnikom (Pan Domu czytał Biblię i po zakończeniu mówił: "Teraz ty mąż, a ty żona. A jutro rano do roboty"). Zdarzało się też że urządzano niewolnikom prawdziwe ceremonie zaślubin, z białą suknię (którą dziewczyna sama musiała sobie uszyć, ale materiał dostawała od pani) z kapłanem, a dzień następny dla młodej pary był z dniem wolnym od pracy. Różnica jednak pomiędzy ślubami białych i czarnych Amerykanów była taka, że czarni jeszcze dodatkowo... przeskakiwali nad miotłą w dniu ślubu (to nie żart - taka była tradycja na Południu odnośnie niewolników). Jeśli Pan Domu był dobrym człowiekiem, przystawał na prośby niewolników odnośnie małżeństwa (jak wspominała jedna z czarnoskórych niewolnic z Teksasu: "Mój mąż nazywał się David Henderson (...) należeliśmy do jednego pana. (...) Pokochaliśmy się i David poprosił pana o mnie. Mieliśmy wesele w domu pana, a ślub dał nam kolorowy pastor baptystów. Miałam białą bawełnianą sukienkę (...) Pan dał nam osobny dom. Mąż był dla mnie dobry". Tak właśnie wyglądało społeczeństwo amerykańskie lat 50-tych XIX wieku, zarówno wśród białych kolonistów, plantatorów i elity przemysłowej Wschodniego Wybrzeża, jak również czarnych niewolników i białej służby domowej w USA.
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz