Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 17 lutego 2022

NIEWOLNICE - Cz. LXI

CZYLI CZTERY HISTORIE

WSPÓŁCZESNYCH KOBIET

KTÓRE STAŁY SIĘ PRAWDZIWYMI

NIEWOLNICAMI

 
 
 
 

HISTORIA TRZECIA

SARAH

NIEWOLNICA SEKSUALNA

Cz. VIII

 
 
 
 
 
 
ORGANIZACJA ZŁA
 
 
 
 Mińcie dworzec główny z tysiącami podróżnych i zwykłych ludzi. Przejdźcie przez ulicę i skręćcie w prawo, w Nieuwegbrugsteeg. Potem zaraz w prawo w Wijngaardsstraatje, potem w lewo i prawie zaraz znowu w prawo, wzdłuż kanału Voorburgwal. Trzysta metrów przy sex shopach i kawiarniach, potem jeszcze raz w prawo w Trompettersteeg. Cały czas prosto i po skosie do Goldbergersteeg. Pierwsza witryna po prawej, tam można mnie znaleźć. Idąc tą drogą, przeszlibyście obok co najmniej stu innych, niemal identycznych witryn. Gdybyście się zgubili w labiryncie uliczek, natrafilibyście na sto kolejnych. Każda z własnym, skąpo ubranym zasobem ludzkiej tragedii, czekającym we dnie i w nocy, dla czyjejś przyjemności. Starsze kobiety, młode, chude, grube. Tajki, Afrykanki, Europejki, białe, czarne i kobiety z Bloedstraat, które tak naprawdę wcale nie są kobietami, chociaż na takie wyglądają. Amsterdamskie Rosse Buurt znajdzie coś dla każdego i jest doskonale zorganizowane. Kiedy spędzałyśmy kolejne dni w naszym piekielnym zakątku, Sally wtajemniczyła mnie w szczegóły funkcjonowania Dzielnicy Czerwonych Latarni. Z formalnego punktu widzenia była nie jedna, a dwie dzielnice, w których kwitła prostytucja. Największa, która obejmowała sześć i pół tysiąca metrów kwadratowych zabudowań w centrum Amsterdamu, nazywała się De Wallen. Drugą była Singelgebied - dzielnica, która swoją nazwę wzięła od kanału Singel, wzdłuż którego się ciągnęła. Ale ponieważ pochłaniała kolejne obszary, a interes usług seksualnych radośnie rozpościerał macki najdalej jak mógł, tak naprawdę na obszarze między bliźniaczymi kanałami Voorburgwal i Achterburgwal, aż do Singel kwitł handel żywym towarem i narkotykami. Były tu co najmniej trzy kluby, prezentujące seks na żywo, dziesiątki sklepów porno, kin z seksem i kawiarni z narkotykami, jeden z najbardziej ekskluzywnych burdeli na świecie - ekskluzywny ze względu na cenę - i więcej niż pięćset wystawionych na widok publiczny prostytutek w ponad trzystu pięćdziesięciu oświetlonych neonami witrynach. 
 
Prostytucja nie była tak naprawdę legalna, podobnie jak ekstremalna pornografia, dostępna w sprzedaży czy do wypożyczenia, albo haszysz czy marihuana, których próbki leżały starannie wyeksponowane w opasłych segregatorach na ladach w kawiarniach - klienci mogli sobie odszukać wybrany narkotyk i zapalić go w dostępnej za darmo bibule papierosianej. Ale wszystko to - narkotyki, pornografia, prostytucja - było oficjalnie tolerowane. W praktyce tworzyło to błędne koło "towarów za darmo", przynoszące lukratywne zyski. Wszystko miało swoją cenę. Ludzie znajdujący się na szczycie piramidy stawali się obscenicznie bogaci kosztem bólu i cierpienia tych na dole. Charlie Geerts zrobił się gruby - dosłownie i w przenośni - dzięki tej oficjalnej hipokryzji. Geerts był znany jako Gruby Charlie, co było aluzją do jego imponujących rozmiarów, i Imperator Seksu. Ten ostatni tytuł zdobył dzięki temu, że był największym i najbogatszym właścicielem nieruchomości w Dzielnicy Czerwonych Latarni. Właśnie do Geertsa należała większość witryn, które wynajmował sutenerom za pięćdziesiąt guldenów za ośmiogodzinną zmianę. Jego interes był całkiem legalny - a nawet cieszył się poważaniem - mimo że samo stręczycielstwo było niezgodne z prawem. Oficjalnie tolerancyjną postawę wobec prostytucji przyjęto po to, żeby kobiety, które dobrowolnie chciały wejść do przemysłu usług seksualnych, mogły robić to bezpiecznie, wynajmując sobie dobrze wyeksponowane lokale. W rzeczywistości dziewczyna głupia lub naiwna na tyle, żeby uwierzyć, że szyldy z napisem "Raam verhuur", czyli witryna do wynajęcia, skierowane są do niej, i że to propozycja, by urządziła sobie w jednej z nich własny lokal, bardzo szybko dostawała krótką i bolesną lekcję ekonomii od jednego z konkurujących ze sobą amsterdamskich alfonsów, których były tu legiony. 
 
Och, Rosse Buurt było dobrze zorganizowane - według najlepszych zasad kapitalizmu wolnorynkowego. Skomplikowane mechanizmy działały tu dzień i noc, po cichu i skutecznie, jak w najdroższych szwajcarskich zegarkach, zdobiącym nadgarstki tych, którzy zajmowali się organizacją. Przez De Wallen i Singelgebied pieniądze przepływały nieustannie, niewyczerpanym strumieniem, jak woda w kanałach otaczających te dzielnice. Alfonsi i właściciele sklepów porno zarabiali pieniądze, właściciele kawiarni z narkotykami zarabiali pieniądze, właściciele nieruchomości - tacy jak Gruby Charlie Geerts - zarabiali ogromne sumy na tym, że wynajmowali im lokale. Nawet rada miejska i rząd holenderski zarabiali fortunę. Co roku do Amsterdamu ściągało cztery miliony dwieście tysięcy zagranicznych turystów. Ogromna większość z nich spędzała trochę czasu - i na ogół wydawała pieniądze - w Dzielnicy Czerwonych Latarni. Cała ta misternie zorganizowana ekonomia oparta była na jednym - na bólu, cierpieniu i łzach kobiet, więzionych i każdego dnia świadczących usługi seksualne. Kobiet, które w większości nie dostawały wiele - albo, tak jak w moim przypadku, nic - z pieniędzy, które zarabiały. Ktoś kiedyś powiedział, że kiedy przyszło mu stanąć twarzą w twarz ze złem nazistowskich Niemiec, był zszokowany jego banalnością. Nie tym słowem opisałabym amsterdamską Dzielnicę Czerwonych Latarni. Tutaj zło było dobrze zorganizowane. Tak samo zorganizowane jak moje życie, które stało się rutyną, stworzoną przez Reece’a i nadzorowaną przez Sally.
 
 


Do witryny zawożono nas codziennie, nawet w niedziele. Nie było mowy o dniach wolnych - zresztą i tak nie wiedziałabym, co robić z czasem, nawet gdyby Reece i Sally na chwilę spuścili mnie z oczu. Dokąd miałabym pójść w tym mieście poświęconym - i sterowanym - przez przemysł usług seksualnych? Poza tym weekendy, zwłaszcza niedziele, były najbardziej pracowitymi dniami. I nocami. Co weekend Dzielnicę Czerwonych Latarni zalewały tysiące turystów. Tłoczyli się w kawiarniach z haszyszem, spacerowali brudnymi ulicami i przetaczali zaułkami. Spędzali długie godziny i wydawali setki guldenów w sex shopach, ustawiali się grzecznie w kolejkach, żeby dostać się na pokaz na żywo, gdzie mogli się przyglądać, jak znudzony młody mężczyzna i kobieta uprawiają nudny, mechaniczny seks, pozbawiony sensu i radości. Na końcu zawsze bili brawo. Przyjeżdżali przede wszystkim po to, żeby zobaczyć nas - prostytutki. Od czasu do czasu Amsterdam udaje, że wcale nie akceptuje Dzielnicy Czerwonych Latarni i ogłasza, że wprowadzi obostrzenia w dziedzinie usług seksualnych. Na przykład w roku 2007, trąbiono wtedy o zlikwidowaniu pokazów seksu na żywo i pięćdziesięciu jeden - całych pięćdziesięciu jeden! - z czterystu witryn. Ale nie mieli zamiaru tego zrealizować. Gdyby naprawdę im na tym zależało, zamknęliby wszystko - każdą witrynę, każde kino z seksem, porno shop i kawiarnie narkotykowe. Inne holenderskie miasta pozbyły się problemu prostytucji, Amsterdam nie chciał. Dlaczego? Bo to przyciąga turystów. A cierpienie kobiet takich jak ja jest niewielką ceną, jaką trzeba zapłacić za bogactwo, jakie te usługi przynoszą Amsterdamowi. 
 
Kim są ci wszyscy turyści, zastanawiałam się, stojąc w staniku i figach pod różowym neonem mojej witryny. Skąd przyjechali? Po co? Co im chodzi po głowie, kiedy tak wędrują ulicami, ćpają w kawiarniach i gapią się na nas, gdy stoimy w bieliźnie? Byli rozmaici. Widziałam niemal wszystko, od zorganizowanych wycieczek (na lewo słynna Casa Rosso i pokaz seksu na żywo, na prawo prostytutka w jednej ze znanych na cały świat witryn) po tłum pijanych kibiców reprezentacji Holandii po ważnym meczu. W Dzielnicy Czerwonych Latarni organizowane też były wieczory kawalerskie napranych Brytyjczyków i wieczory panieńskie dziewczyn w głupich kostiumach. Przychodzili tam zwykli faceci z ponurą determinacją, żeby w ciągu czterdziestu ośmiu godzin unurzać się w brudzie, ile tylko się da. Widywałam też pary, które szukały, prawdopodobnie, swoistego dreszczu podniecenia w tak niezdrowym otoczeniu. Były nawet rodziny z nastoletnimi lub całkiem małymi dziećmi. Co, na Boga, ci rodzice opowiadali o nas swoim pociechom? Może dali się nabrać na amsterdamskie pełne hipokryzji brednie? "Tak, kochanie, ta pani jest prostytutką. Postanowiła zarabiać w ten sposób i jest bezpieczna, bo pracuje w wyznaczonej strefie czerwonych latarni". To im mówili? Jeżeli tak, przypuszczam, że ich dzieci wrócą tu jako dorośli. Może jako klienci? A może przyprowadzą własne dzieci? I takim sposobem kłamstwa, ból i wykorzystywanie zostaną przekazane kolejnemu pokoleniu. Boże, gardziłam nimi - seksturystami, uprzywilejowanymi normalnymi ludźmi, którzy mogli powrócić do swojego bezpiecznego życia po weekendzie łajdaczenia się w czymś, co pewnie nazywali niegrzeczną Dzielnicą Czerwonych Latarni. 
 
Gardziłam nimi, bez względu na to, czy pukali do mojej witryny, szykując portfel, z głupim, egoistycznym pożądaniem widocznym przez ubranie. Gardziłam tymi mężczyznami z powodu ich żądzy i bezduszności. Gardziłam kobietami, z którymi byli, za to, że się uśmiechały. Uśmiechały, na miłość boską! Patrząc na to, jak ich mężowie czy partnerzy przekraczają mój próg i wyłaniają się po dziesięciu minutach, dumni i bladzi. Nienawidziłam ich wszystkich jak leci. Wiecie dlaczego? Bo byłam zazdrosna. Mieli to, o czym mogłam tylko marzyć i jeszcze im było mało. Mieli wolność. Czy ktokolwiek z nich pomyślał o mnie i o setkach kobiet takich jak ja, uwięzionych w obskurnych szklanych klatkach? Czy ktokolwiek o coś spytał, okazał współczucie, wykazał się czymś, co można uznać za najmniejszy przejaw człowieczeństwa? Tak, oczywiście. Ściślej mówiąc, niektórzy podejmowali żałosne, nieszczere próby. Wszystko w porządku, skarbie? Jakiś problem? Potrzebujesz czegoś? A potem - czasami nakłaniani, czasem nie - wychodzili, zostawiając dodatkowy napiwek. Całe dziesięć guldenów, które stawały się ukrytym przed Reece’em skarbem. Dziesięć wszawych guldenów, które mogłam wydać na coś, żeby złagodzić ból, podczas gdy on zatrzymywał sto albo sto pięćdziesiąt, które zapłacili za seks. Bo wszyscy - nawet ci, którzy chcieli, żebym myślała, że są miłymi, troskliwymi facetami, facetami z sumieniem - wszyscy oni dostawali to, za co płacili i wychodzili z lżejszymi jajami i portfelami. Wcale nie byli mili. Okazywali troskę jedynie na pokaz i szybko zorientowałam się, że ich celem nie jest to, żebym poczuła się lepiej, ale to, żeby oni oszukali sumienie.
 
 


W filmach, sztukach czy przedstawieniach telewizyjnych na temat prostytucji zawsze pojawia się dobry klient - swoisty ponury bohater, który zaczyna, wykorzystując prostytutki, ale na końcu staje się ich przyjacielem albo pocieszycielem. Przyzwoity facet, zawstydzony z powodu swoich żądz, który staje się ich powiernikiem, a ostatecznie wybawicielem. Oj, tak. W wymyślonym świecie seksu zawsze pojawia się dobry klient, a potem życie naśladuje sztukę, i w jakiejś Dzielnicy Czerwonych Latarni gdzieś na świecie, jakiemuś żałosnemu klientowi zaczyna się wydawać, że to on jest bogiem, który może wyrwać swoje przyjaciółki z życia w tym interesie. Tyle tylko, że nie jest w stanie tego zrobić. Kręci się przy nich, rozmawia z nimi - oczywiście, o sobie. Ich nigdy o nic nie pyta. I czasami, zaskakująco często, okazuje się potworem i je zabija. Spędzając w Amsterdamie kolejne dni i tygodnie, poznałam ten rodzaj mężczyzn. Podchodzili do mojej witryny i przez długie godziny opowiadali bzdury, ani razu nie pytając o to, jak wygląda moje życie. Aż w końcu musiałam im kazać się odwalić, bo wiedziałam, że gdzieś w pobliżu kręci się Reece i pilnuje, żebym zarabiała dla niego pieniądze. To właśnie bym im powiedziała, gdyby chociaż raz zechcieli spytać. W każdym razie teraz lubię myśleć, że miałabym odwagę to zrobić. Czy Sarah, którą byłam wtedy, miałaby siłę czy ochotę wyznać im parszywą prawdę? Nie wiem. 
 
Pokój, w którym pracowałam, miał nie więcej niż dwa i pół metra na dwa. Mieściło się w nim wąskie łóżko pod ścianą z tyłu, zlew, kosz na chusteczki i zużyte prezerwatywy. Przednią ścianę stanowiło, oczywiście, szkło. Pozostałe - gipsowe - z powodu wieku pękały i odpryskiwały. Podłoga była z gołego betonu, pościerana i przeżarta piachem wnoszonym przez tysiące brudnych butów. My, prostytutki, miałyśmy utrzymywać pokoje w czystości. Bóg jeden wie, jak i czym. Ale nawet gdyby mi na tym zależało, z góry byłabym skazana na przegraną. Karaluchy były moimi stałymi towarzyszami. Rozdeptywałam je tymi durnymi szpilkami, które musiałam nosić. One, razem ze znoszoną, zniszczoną bielizną, stanowiły mój "strój roboczy", w który tak skwapliwie zaopatrzył mnie Reece za pieniądze, jakie dla niego zarobiłam. Karaluchów nie można wybić. Kiedy podnosiłam stopę, okazywało się, że jakimś cudem nadal żyły i uciekały w kąt. Po chwili wyłaniały się znowu. Jak klienci. A tylu ich było! Może dlatego, że wierzyli, że jestem nieletnia, a może po prostu byłam najświeższym towarem w okolicy? W każdym razie obsługiwałam co najmniej dziesięciu dziennie. Dziesięciu mężczyzn z grubymi portfelami, ciężkimi jajami i bez śladu współczucia w sercu. Wszystko odbywało się rutynowo - wabienie, otwieranie drzwi, chwytanie za rękę, wciąganie do środka. Wszystko z uśmiechem na ustach. Sprawiałam, że czuli się wyjątkowo - pożądani, a nawet cenieni. Mieli dostać ode mnie to, czego od dawna nie dawały im żony. Trzeba im było zapewnić lekki przypływ adrenaliny, która pojawia się, kiedy człowiek robi coś zakazanego; sprawić, żeby pragnęli jej tak bardzo, żeby chcieli wrócić i na nowo jej zakosztować. Chociaż przez cały czas skręcało mnie w środku, wargi miałam suche, a serce mi waliło. Kula goryczy osiadała mi na żołądku, w którym wrzało i gotowało się jak w kotle czarownicy. 
 
Co do mojej głowy, cóż, to była inna sztuczka. W zasadzie dwie, połączone, które pozwalały wyłączyć mózg i działać ciału automatycznie. Po pierwsze, nauczyłam się wyłączać myślenie. Pozwalałam odpływać myślom i uciekałam od prawdziwego świata, w którym mężczyźni wyciągali penisy, gotowi mnie wykorzystać, do świata nicości, w którym nic się nie działo - ani złego, ani dobrego - po prostu do bezpiecznej, wszechogarniającej nicości. Można to nazwać autopilotem, ale to słowo brzmi zbyt łagodnie, zbyt pozytywnie. Mój - i niezliczonej liczby podobnych mi kobiet - sposób polegał na tym, żeby znaleźć pustą przestrzeń myślową i zatrzymać się w niej na czas pracy. Widziałam, jak robiła to Sally pierwszego dnia w witrynie i stałam się taką samą specjalistką w tej dziedzinie jak ona. A druga sztuczka, stosowana równolegle, która zapewniała, że pierwsza kończyła się powodzeniem? Dojdziemy do tego wkrótce. Każdy dzień był taki sam - pieprzenie, szybkie mycie, papieros (albo kilka), znowu pieprzenie, znowu mycie, kolejne fajki... I tak w kółko, i w kółko, przez całą zmianę. Bez jedzenia, przez cały czas tylko na m&m’sach, z szansą na kilka kęsów czegoś tłustego w drodze powrotnej do miejsca, w którym spałyśmy. Jeżeli udało nam się coś wycyganić albo jeżeli Reece miał dobry humor. Nadal pracowałyśmy we dwie. Reece całe dnie i noce zajmował się tajemniczym interesem, a Sally wyraźnie lubiła ze mną przebywać. Chwilami wciąż miewała wyrzuty sumienia. Mówiła, że przeprasza za to, że pomogła mnie zwabić do takiego życia. Płakała i chciała, żebym ją obejmowała, a potem obiecywała, z całego serca, że pomoże mi uciec, że wymyśli jakiś sposób, żeby pomóc mi w ucieczce. Jeżeli chodzi o nią, jest już za późno, była za głęboko unurzana w tym bagnie, żeby się wydostać. Ale ze mną jest inaczej, mówiła. Nie zasługuję na to, żeby tu tkwić. Oczywiście wiedziałam, że to czcze gadanie. Nie było mowy, żeby Sally pomogła mi uciec. Potrzebowała mnie tak samo jak ja jej na początku. Nie wspominając o tym, że bała się tego, co zrobiłby jej Reece, gdyby się domyślił, że pomogła mi się wyrwać z jego szponów. Poza tym nie potrafiłam wierzyć w to, co mówiła.
 
 

 
W nocy nadal spałyśmy w tym samym pokoju - ona w łóżku z Reece’em, ja na materacu. Oprócz nas nocowały tam i inne dziewczyny. Trzy spały razem na obrzydliwym podwójnym materacu, który pojawił się Bóg jeden wie, skąd. Były z zagranicy - dwie z Tajlandii, jedna z jakiegoś miejsca w Europie. Nie sądzę, żeby to były dziewczyny Reece’a, ale pewności nie mam. Nie za dobrze mówiły po angielsku, a okoliczności, w jakich się znajdowałyśmy, nie sprzyjały rozmowom. Zorientowałam się jednak, że żadna z nich nie była tam z własnej woli. Europejka - chyba z Polski albo z tamtych rejonów - została zwabiona podstępem do przyjazdu do Amsterdamu, z tą różnicą, że jej obiecywano pracę w barze. Zmuszono ją do oddania paszportu mężczyźnie, który ją porwał, pobito, zgwałcono i posłano do pracy następnego dnia. Tajki sprzedano jeszcze jako dzieci i były kolejno kupowane przez różnych alfonsów, którzy sprowadzili je tu z południowo-wschodniej Azji, przez większe europejskie miasta - Belgrad, Wiedeń i Frankfurt (to tylko niektóre miejsca, w których musiały pracować). Za każdym razem, kiedy je sprzedawano, ich nowy alfons mówił im, że muszą spłacić pieniądze, które na nie wydał. W Holandii przebywały nielegalnie, bez paszportów czy innych dokumentów. Powiedziano im, że jeżeli złożą skargę na policji, zostaną aresztowane, podobnie jak ich rodziny w Tajlandii. Były to najsmutniejsze dziewczyny, jakie w życiu widziałam, całkowicie pogrążone w piekle zgotowanym przez innych, przytłoczone świadomością, że nie ma dla nich ucieczki. Ale nauczyłam się od nich czegoś. Że używanie prezerwatyw nie chroni przed chorobami. Gdzieś w czasie swoich podróży obie zaraziły się rzeżączką i dopiero po kilku miesiącach alfons postarał się o niewiadomego pochodzenia penicylinę, żeby wyleczyć infekcję. Koszty dodał do tego, co były mu "winne", i oczywiście kazał odpracować. Choroby przenoszone drogą płciową to rzecz powszechna w Dzielnicy Czerwonych Latarni - głównie rzeżączka i chlamydia, ale HIV i AIDS też się zdarzały. Stręczyciele się tym nie przejmowali. Istniało niewielkie ryzyko, że klient przyjdzie z reklamacją. A jeżeli dziewczyna była zbyt chora, żeby pracować, zwykle udawało im się znaleźć sposób na to, żeby się jej pozbyć, zarabiając na tym. 
 
Powoli zaczynałam rozumieć hierarchię pośród stręczycieli i to, jak walczą o wpływy w złożonym systemie seksualnego niewolnictwa funkcjonującego w Dzielnicy Czerwonych Latarni. Na samym dole piramidy znajdowali się "przedsiębiorcy" typu człowiek orkiestra, jak John Reece, którzy zawiadywali
niewielką grupą kobiet. Na ogół wynajmowali najtańsze witryny w najmniej chodliwych uliczkach. Często - znów tak jak Reece - byli uzależnieni od narkotyków i skorzy do przemocy. Całe to miejsce nieustannie stało na krawędzi śmiertelnego konfliktu między stręczycielami. I czasami do niego dochodziło. Nad tymi samodzielnymi "przedsiębiorcami" znajdowało się istne ONZ - zorganizowane grupy stręczycieli różnych narodowości, którzy za wszelką cenę chcieli dorwać w swoje ręce najświeższy, najmłodszy, przynoszący największe dochody towar i często bezlitośnie atakowali się nawzajem, kiedy któryś wyciągnął lepszą dziwkę "prawnemu" właścicielowi. Gdy tam pracowałam, w Amsterdamie działały trzy główne grupy etniczne, z których każda miała własne metody wabienia kobiet i zmuszania ich do pracy. Najmniejsza znana była jako Turcy. Sprowadzali doświadczone prostytutki z Europy Wschodniej - twarde dziewczyny z zimnym wzrokiem, które wyglądały na kobiety w średnim wieku, chociaż niewiele z nich miało więcej niż dwadzieścia pięć lat. Turcy zasadniczo trzymali się - i swoje dziewczyny - na uboczu, rzadko się zdarzało, żeby inny alfons próbował wejść im w paradę. Największą grupę stręczycieli w dzielnicy stanowili Loverboys - zarówno pod względem liczebności, jak i pod względem liczby kobiet, które dla nich pracowały. Było ich około dwudziestu (czasami miałam wrażenie, że musiało być ich więcej). Byli to młodzi Marokańczycy, przystojni i dobrze ubrani. Ich celem na ogół stawały się bezbronne młode dziewczyny, które uwodzili i przekonywali do pracy w witrynach, aby wsparły w ten sposób swojego nowego chłopaka. Z Johna Reece’a, gdyby urodził się w Casablance, a nie Leicester, mógłby być Loverboy. Posłużył się tym samym sposobem co oni, żeby Sally pracowała dla niego jako prostytutka. 
 
Na szczycie piramidy znajdowali się Jugosłowianie - grupa alfonsów, przed którą Sally ostrzegała mnie pierwszej nocy w Holandii. W rzeczywistości nie wszyscy pochodzili z Jugosławii, ani z tego, co po niej wtedy pozostało. Stanowili małe grupy - kilku Serbów, kilku Chorwatów, kilku Albańczyków. Wszyscy wcześniej na Bałkanach - w czasie wojny domowej, która zakończyła się rozbiciem Jugosławii, i po niej - zamieszani byli w zorganizowaną przestępczość. W Amsterdamie również nie parali się jedynie stręczycielstwem. Zajmowali się, można powiedzieć, profesjami pokrewnymi do tego biznesu. Albańczyków na ogół zatrudniano jako "mięśnie do wynajęcia". Byli to brutalni, bezwzględni goryle, zdolni zabić, jeżeli złamało się zasady. Inni prowadzili interesy w całej Dzielnicy Czerwonych Latarni - porno shopy, burdele i, przede wszystkim, handel narkotykami. Część z nich prowadziła kawiarnie z haszyszem, które cieszyły się uznaniem - w każdym razie jak na standardy obowiązujące w dzielnicy - i zaspokajały potrzeby hord turystów poszukujących szybkiej euforii narkotykowej w bezpiecznym miejscu. Ale poza oficjalną działalnością dostarczali też podstawowy artykuł, który trzymał kobiety takie jak ja, uwięzione w szklanych klatkach - kokainę. Koka, charlie, dziadek, towar - nazwa dowolna - była wszędzie. Sally brała kreskę zaraz jak wstała, z samego rana. Wciągała przez cały dzień. Mówiła, że to pomaga jej znieść ból.
 
 

 
-  Nie wiem, co bym zrobiła bez towaru. Wyłącza mi mózg i daje siłę, żeby obsługiwać klientów. Nie wiem, jak sobie radzisz bez niej. 
 
Oczywiście, nie radziłam sobie. Już wtedy. Wpadłam, bardzo szybko. Drugiego dnia w witrynie Sally zachęcała:
 
- Tylko kreska, tylko mała kreska. Weź sam brzeżek. 
 
Dobra, tylko mała kreska. Tylko raz. Żeby łatwiej mi było z następnym klientem, pomyślałam. I było łatwiej. Wzięłam brzeżek i pomogło mi to załatwić następnego nadchodzącego penisa bez twarzy, który wynajął moje ciało. A potem koka pomogła mi z kolejnym, i z jeszcze jednym, aż do ostatniego tego dnia. I tym sposobem dałam się wciągnąć. Z kokainą jest tak - z tym rodzajem kokainy - że nie uzależniasz się od niej jak od heroiny. Mówię tu o fizycznym uzależnieniu, z powodu którego ciało potrzebuje narkotyku, żeby móc dalej normalnie funkcjonować. Koka działa inaczej, przynajmniej na mnie. Od pierwszej kreski, która dostała się do mojego nosa, poczułam, jakbym została podłączona do swoistej ładowarki. Byłam silniejsza i bardziej pewna siebie, co pozwalało mi patrzeć na świat z góry, z lekkim "mam to gdzieś", dzięki czemu łatwiej mi było nie myśleć o klientach i o tym, co ze mną robią. Chyba nawet przestałam czuć, kiedy się we mnie wdzierali. Właśnie to najbardziej mnie zachwycało - moc wyłączania zmysłów, jaką dawała mi koka. Zaczęłam się od niej uzależniać coraz bardziej. Problem w tym, że po zażyciu takiej ilości koki dostaje się takiego doładowania, że energia człowieka rozpiera. Wtedy potrzebny jest hasz. Za duży haj? Weź trochę, żeby się lekko uspokoić. Aha, za bardzo? Kolejna wciągnięta kreska rozwiąże problem. Każdego dnia, codziennie, ta sama wstrętna rutyna - Pan Charlie i trochę starego Boba Hope’a. Oto mali pomocnicy Sarah. Oczywiście, wszystko ma swoją cenę. Ciągle ciekło mi z nosa, oczy miałam przekrwione, chudłam, bo traciłam zainteresowanie jedzeniem. Po kilku tygodniach wyglądałam tragicznie. Klienci nie zwracali na to najmniejszej uwagi. Pewnie wyglądałam jeszcze młodziej. Ale to nie były wszystkie koszty. Za tę kokę i haszysz trzeba było zapłacić. Nie ma nic za darmo, a już na pewno nie w Rosse Buurt. 
 
Owszem, jest mnóstwo ludzi chętnych i gotowych, żeby cię zaopatrzyć, w jaki chcesz towar. Ale nie robią tego charytatywnie. To dzięki Jugosłowianom wszystko działo się płynnie. Dostarczali kokę dziwkom równie chętnie, jak sprzedawali marihuanę i haszysz turystom. I oczywiście - jak to w Amsterdamie - wszystko mieli perfekcyjnie zorganizowane. Nazywaliśmy ich gońcami. Byli to chłopcy, na ogół młodzi, mieli po kilkanaście lat. Zapewniali regularną obsługę dziewczyn w witrynach, roznosząc nowe dostawy chusteczek i prezerwatyw. A z nimi narkotyki. Koka i hasz były zawsze pod ręką. Oczywiście żeby wciągnąć tylko jedną kreskę. Jak płaciłyśmy? Z napiwków, o których nie wiedział Reece. Niektórzy dawali nam na krechę, pozwalając, żeby zrobił się z tego całkiem spory rachunek, a potem pojawiali się i żądali natychmiastowej zapłaty. Czasami robiłyśmy loda, czasami zaliczałyśmy szybki numerek w pokoju z tyłu, żeby uregulować należności. Wiedziałyśmy, że inaczej znajdą Reece’a, żeby spłacił nasze długi. A to z kolei oznaczało bicie. Ale nawet to nas nie powstrzymywało. Nic się nie liczyło poza tym, żeby dostać swoją działkę. 
 
Nagle jednej nocy wszystko się zmieniło. Zostałam sprzedana.
 
 
 

 
 
PS: Sam znałem kiedyś pewną prostytutkę (choć ja osobiście nigdy z takich usług nie korzystałem), z którą nawet się zaprzyjaźniłem. Opowiadała mi ona, że ta praca, jest jak każda inna, ale ona stwierdziła autorytatywnie że nie widzi siebie w żadnej innej pracy, gdyż - jak dodała - nigdzie indziej nie zarobi takich pieniędzy, jak tam. A była to samotna matka z dzieckiem, którą zostawił jej lowelas  i tak właśnie zarabiała na życie. Mówiła również, że lubi tę pracę, a jak już dochodzi do zbliżenia, o ona w tym czasie myśli o czymś innym, np. o kupnie nowej pralki, lodówki, czy czegoś dla dziecka.

Przyznam się szczerze, że śmiać mi się z tego chciało, bo wyobraziłem sobie taką sytuację, że gdzieś tam jakiś facet ostro "piłuje", męcząc się przy tym dotkliwie; i gdy kończy, cały spocony, wówczas zapytuje: "I jak, dobrze było?", na co ona budzi się z tego swojego odrętwienia i pyta: "Co?" 😂
 
 
 
 
CDN.
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz