CZYLI KRÓTKA "ROZKMINA"
NA TEMAT WIECZNOŚCI
Czytając przepowiednie bułgarskiej mistyczki Baby Wangi,natknąłem się na taką oto informację, że w roku 3871 pojawi się wśród ludzi prorok, który zacznie nauczać nowych praw, moralności i duchowości (stanie się to już jednak na innej planecie, gdyż życie na Ziemi dobiegnie kresu do roku 3797, choć planeta jako taka zapewne przetrwa, tylko ma być już niezdatna do życia). Ten nowy ruch odrodzonej duchowości będzie się bardzo szybko rozwijał i obejmował będzie kolejne ludzkie miasta i kolonie na nowej planecie, tak, iż do 3874 r. nowa wiara ma stać się globalną religią ludzkości. W pierwszej fazie rozwoju tej nowej wiary, skonfrontuje się ona z owym materialistycznym podejściem naukowców, którzy zapatrzeni w nieomylność nauki, będą próbowali powstrzymać nową wiarę (swoją drogą nic głupszego nie słyszałem jak określenie: "nieomylność nauki". Dlaczego? A dlatego, że nauka nigdy nie będzie nieomylna, gdyż jest ciągłym doświadczeniem, to, co było oczywiste dla naukowców w XVIII wieku, zostało obalone w wieku XIX, a to, co było oczywiste dla XIX-wiecznych uczonych, zostało podważone przez naukowców żyjących w wieku XX; dlatego też nauka nigdy nie będzie wiarą - to znaczy może stać się wiarą, ale to będzie jedynie kolejny rodzaj totalitarnej religijności - gdyż polega na nieustannym doświadczeniu, dlatego też według mnie wiara, duchowość i nawet religia nie stoi i nigdy nie stała w sprzeczności z nauką, jedynie bardzo ograniczone umysły nie są w stanie zaakceptować faktu, iż wiara jest jedynie odniesieniem do naszej "Pamięci Domu" lub "Pamięci Życia", a nauka to doświadczenie, które tę pamięć próbuje jakoś uporządkować w naszym materialnym świecie). Baba Wanga mówi jednak, że nauka w tym czasie będzie się odradzać po wcześniejszych katastrofach i wstrząsach politycznych (jak choćby po wielkiej wojnie o surowce z lat 3805-3815, w wyniku której zginie połowa ludzkiej populacji na "Nowej Ziemi"). Ludzkość ma bowiem znów cofnąć się w swym rozwoju (zarówno duchowym jak i technologicznym) i po wojnie o surowce wrócić do swoistego zamknięcia w swoich rodzinnych miastach-państwach, gdzie też nauka i technika dopiero będzie się powoli odradzać.
Nowa wiara stanie w sprzeczności odradzającej się ludzkiej nauki, jako odpowiedzialnej za katastrofę i śmierć milionów (lub miliardów - w zależności jak wielkie byłyby to populacje, a Baba Wanga tego nie wyjaśniła) ludzi. Zacznie się ponowny okres odrodzenia duchowego, który będzie trwał wiele pokoleń i przez ten czas badania naukowe nie będą kontynuowane (lub też będą podejmowane w tajemnicy). Dopiero po roku 4300 nowa wiara ma wspierać naukę i technologię, przez co znacznie rozwinie się medycyna (Baba Wanga mówi, że w roku 4304 zostaną wynalezione lekarstwa na każdą istniejącą chorobę, a cztery lata później ludzkość stanie na takim rozwoju duchowym, iż uczucie zła i nienawiści zostanie całkowicie wyparte. Dwieście lat później człowiek osiągnie już taki poziom, że będzie mógł bezpośrednio skontaktować się z czymś... co dziś nazywamy Bogiem, a ok. roku 4600 ludzkość stanie się realnie nieśmiertelna (oczywiście nie oznacza to że ludzie przestaną umierać, a to, że przestaną się starzeć i będą mogli żyć setki a nawet tysiące lat i umierać będą albo z powodu "znudzenia życiem", albo też w wyniku odniesionych poważnych ran - których nie da się w miarę szybko zaleczyć). W roku 4674 ludzka populacja (na wszystkich przez siebie skolonizowanych planetach) ma liczyć 340 miliardów, a ludzie mają łączyć i asymilować się z obcymi rasami. Natomiast w 5076 r. ma zostać odkryta granica Wszechświata, do której zostanie wysłana misja, aby sprawdzić co jest poza tą granicą. W roku 5079 Baba Wanga przewidziała koniec wszelkiego życia w (naszym) Wszechświecie (zapewne znaleziono tam coś, co zakończy życie naszego Uniwersum).
Opierając się na tej przepowiedni, chciałbym krótko pochylić się nad kwestią przemijania, powrotu i ogólnie rzecz biorąc - śmierci jako takiej. Wielokrotnie już na tym forum pisałem, że śmierć nie istnieje i że jest tylko formą przejściową, pomiędzy jednym stanem w którym jesteśmy (tu, w materialnym świecie), a drugim, gdzie powracamy po zakończeniu naszych "misji". Zastanawia mnie bowiem paradoks ateistów - czyli ludzi głoszących oficjalnie tezy niewiary w Boga (za to wiary w inne, zastępcze ersatze, jak choćby nauka, życie materialne jako jedynie istniejące i możliwe czy też jakieś inne zjawiska naturalne). Musiałbym być kompletnym idiotą, aby stwierdzić że Boga nie ma, podczas gdy wszystko (dosłownie WSZYSTKO) codziennie utwierdza mnie w przekonaniu o Jego obecności, bliskości i wsparciu. Cała natura jest tak genialnie pomyślana, że nie sposób byłoby, aby powstała ona z kompletnego chaosu i uformowała się w kształty, kolory oraz funkcje jakie pełni. Nie jest to możliwe (wystarczy zrobić mały eksperyment, np. rozłóżmy na podłodze jakieś kubki, talerze lub inne przedmioty w sposób nieregularny, a następnie - na zasadzie Wielkiego Wybuchu - ciskajmy w nie piłką tak długo, aby uformować z nich dobrze przystrojoną zastawę stołową i to bez dotyku rąk czy nóg, jedynie dzięki trajektorii rzucanej w ich kierunku piłki. Ciekawe co nam z tego wyjdzie, ale założę się że w ten sposób nie zastawimy stołu do obiadu czy kolacji). Wszystko jest tak doskonale pomyślane, tak przystosowane, że stwierdzenie iż wzięło się samo z siebie, jest co najmniej nielogiczne. Najbardziej zaś przekonują mnie do kwestii wiary w istnienie Boga sami naukowcy (oczywiście nie wszyscy, mam tu na mysli pewną bardzo elitarną grupę naukowców, którzy zajmują się zagadnieniami zupełnie nieznanymi i nie ujawnianymi opinii publicznej - jak choćby kontakty z obcymi cywilizacjami). Czytałem kiedyś artykuł, gdzie wypowiadał się człowiek, który pracował dla pewnej organizacji (nazwijmy ją "naukową") i on otwarcie przyznał: "Byłbym totalnym głupcem, gdybym nie wierzył w Boga, mając codziennie mnóstwo dowodów Jego istnienia". A mówił to człowiek, dla którego takie detale jak fizyka kwantowa czy badania molekularne nad rozszczepianiem ciał stałym (i nie tylko) oraz ich powrotnym łączeniem to było coś z czym stykał się na co dzień. I nagle okazuje się, że tacy ludzie wierzą w Boga? Jak to możliwe? Może tak, iż oni doskonale zdają sobie sprawę (lub domyślają się) że to, z czym mamy do czynienia tu, na Ziemi czy też w tym naszym Wszechświecie, to tylko pewna forma swoistej "zabawy", doskonalenia przez przez cierpienie, nauki przez doświadczenie i poznanie przez doznania.
Jednak to, co mnie interesuje, to fakt, iż po śmierci my w dalszym ciągu jesteśmy tacy sami, jak za życia. Mamy swoje namiętności, swoje potrzeby, swoje troski i swoje radości i dopóki nie uświadomimy sobie że nas już na tym świecie w materialnym ciele nie ma, że istniejemy w naszej duchowej postaci (choć dla nas samych jest to postać taka, jaką zapamiętaliśmy, czy jaką posiadaliśmy za życia), to te wszystkie namiętności wciąż przy nas pozostaną (oczywiście niemożność porozumienia się z członkami rodziny, kolegami z pracy i w ogóle ludźmi żyjącymi - może nas nieco irytować, a nawet gniewać, ale będzie tak tylko dopóty, dopóki nie uświadomimy sobie, że to już koniec naszej ziemskiej wędrówki i teraz czas na odpoczynek po trudach "nauki życia"). Dlatego też uważam, że ateiści, którzy świadomie odrzucają Boga, są niczym ślepcy, którzy stracili wzrok i za cholerę nie chcą go odzyskać, bo czują się w tym swoim ociemniałym świecie dość wygodnie.
to tyle na dziś (zapowiadałem że będą to krótkie pitu-pitu 😉). Na zakończenie pragnę jeszcze, abyście posłuchali relacji Krzysztofa Jackowskiego, co do którego jako jasnowidza mam pewne wątpliwości, ale według mnie on zawsze bardzo trafnie opisywał nasze istnienie tutaj i to, że życie nie kończy się wraz z śmiercią fizycznego ciała, a jedynie następuje proces przemiany - przejścia z jednego stanu w drugi. I tak będzie dopóty, dopóki nie osiągniemy duchowej doskonałości pozwalającej nam ponownie zjednoczyć się z naszym Stwórcą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz