Łączna liczba wyświetleń

piątek, 8 lipca 2022

NIEWOLNICE - Cz. LXIII

CZYLI CZTERY HISTORIE

WSPÓŁCZESNYCH KOBIET

KTÓRE STAŁY SIĘ PRAWDZIWYMI

NIEWOLNICAMI

 
 
 
 

HISTORIA TRZECIA

SARAH

NIEWOLNICA SEKSUALNA

Cz. X

 
 
 

 
 
KRYSZTAŁ W PIEKLE
 
 
 I am ready, I am ready, I am ready... Co rano budziłam się w tym samym brudnym pokoju, z warczącymi psami pod drzwiami i tą samą piosenką puszczaną gdzieś blisko na sprzęcie muzycznym. Nigdy wcześniej jej nie słyszałam - i nigdy potem też nie - ale w tamtym czasie każdego ranka jej powtarzające się słowa atakowały mój mózg. I am ready, I am ready, I am ready... Nie wiem, czy zaplanował to Gregor lub Pavlov, ale piosenka wywierała na mnie hipnotyczny efekt. W połączeniu z kreską koki na śniadanie, wyraźnie wzmacniała przekaz, który Gregor co rano wbijał nam, prostytutkom, do głowy: "Macie u mnie dług. Kupiłem was i musicie pracować, dopóki nie spłacicie tego, co za was zapłaciłem. Nie wciskajcie mi kitu, że coś was boli, nie gadajcie, że czujecie się do dupy. Idziecie pracować i zarabiać. W tej chwili". Słowa piosenki wirowały mi w głowie, unosząc się na morzu kokainy. I am rady, I am ready, I am ready...
 
Każdego ranka, wsiadając na tył niebieskiej furgonetki Gregora, która przewoziła mnie do miejsca pracy - jak zwykłego pracownika, tyle że dojeżdżającego do półświatka handlu seksem - byłam gotowa. W pewnym sensie stałam się robotem. Oddychałam, chodziłam i (czasami) mówiłam, ale zachowywałam się jak żywa lalka do wynajęcia na piętnaście minut. Nikt nie widział, w jakim stresie żyję. Jak miałam okazywać najmniejszy choćby cień emocji czy bólu, skoro byłam po uszy nafaszerowana narkotykami? W tamtym czasie nie wystarczały mi już kreski kokainy na zmianę ze słodkimi, ciepłymi oparami haszyszu. Zdążyłam poznać nowy rodzaj znieczulenia, które w jednej chwili odcinało mnie od całego zgiełku i bólu codzienności. Zostałam wprowadzona w osobiste piekło cracku. Bierzesz działkę kokainy w proszku i rozpuszczasz w mieszance wodorowęglanu sodu z wodą. Potem gotujesz do wytrącenia substancji z wrzącej mieszaniny. Wyciągasz ją i zostawiasz do wyschnięcia. I już masz kryształek kokainowego cracku, gotowy do użycia. Nigdy nie robiłam cracku sama - chociaż to absurdalnie proste, co jest jednym z powodów jego popularności. Nie musiałam. Dzięki wydajności i produktywności imperium Gregora narkotyk był dostępny dwadzieścia cztery godziny na dobę. A raczej dbano o to, żeby był dostępny. Bo crack ma jedną wielką zaletę dla dilera, ważniejszą nawet od tego, że tak łatwo go wyprodukować i że w cudowny sposób pozwala z jednego grama proszku kokainy zrobić kilkanaście pojedynczo sprzedawanych kryształków, z których każdy zawiera nie więcej niż jedną dziesiątą grama kokainy. Zaleta ta pozwala na duże zyski z handlu i jest bezwzględnie wykorzystywana - crack jest jednym z najszybciej uzależniających ze wszystkich dostępnych narkotyków. Słowo dla tych, którzy mieli tyle szczęścia, że nigdy nie zetknęli się z crackiem - naukowcy (i konsumenci) jako sposób podawania tego narkotyku wymieniają wdychanie. Inaczej mówiąc, pali się go. Kryształek umieszcza się w końcówce szklanej lufki, często zrobionej z małych wazoników na miniaturową różę. 
 
Kwiat ten zwykli ludzie - ci, którzy zaznali luksusu miłości w życiu - dają partnerom jako wyraz uczucia. Dla nas, dziewczyn pracujących w witrynach, wazoniki i różyczki stały się wyrazem rozpaczy. Wrzucasz kryształek na dno, podgrzewasz tanią zapalniczką i wdychasz opary. Skutek? Natychmiastowy odlot. A jeżeli nie miałyśmy wazonika na różę - czyli przeważnie - wykorzystywałyśmy wszystko, co wpadło nam w ręce: puszki po pepsi, plastikowe butelki po wodzie, wszystko, co mogło dostarczyć do naszych spragnionych płuc obezwładniającą dawkę cracku. Crack, którego nazwa wzięła się od odgłosu pękania, jaki podczas ogrzewania wydaje woda uwięziona w kamieniu, dostaje się do organizmu szybciej i jest silniejszy niż inne narkotyki. W ciągu niecałych dwóch sekund od chwili, kiedy opary dotrą do płuc, potężna dawka wypalonej koki ląduje w mózgu. Kiedy pierwszy raz zapaliłam crack w lufce - dostarczony, oczywiście, przez jednego z ludzi Gregora - poczułam, że gałki oczne wciągają mi się do środka i padłam jak długa, wymiotując potwornie. Tak moje ciało zareagowało na olbrzymią dawkę narkotyku. Nie miałam zielonego pojęcia, gdzie jestem, i w ogóle mnie to nie obchodziło. Doskonały towar, żebym mogła dalej robić za towar. Ale haj po cracku trwa krótko, najwyżej dwadzieścia minut. I to tylko po kilku pierwszych kryształkach. Każde następne odurzenie jest nieco słabsze i krótsze. I zostawia palące pragnienie kolejnego. Zwykły głód? Nie. To bezlitosna, wszechogarniająca potrzeba. Dla osoby uzależnionej od cracku liczy się tylko to, skąd weźmie następny kryształek. Uzależnienie pojawia się niemal natychmiast. I dlatego dilerzy tak go kochają. Jedno pociągnięcie z fifki i jesteś uwiązana na całe życie, jakkolwiek krótkie czy długie by było. 
 
Moja pierwsza prawdziwa miłość - pierwszy raz, kiedy całkowicie oddałam się komuś lub czemuś w ciągu dziewiętnastu lat mego życia - była uczuciem do chemicznej substancji powstałej z podgrzewania wodorowęglanu sodu i kokainowego proszku w tanim garnku. Kiedy raz zaznałam niepamięci dzięki crackowi, stałam się jego beznadziejną niewolnicą. Kiedy goniec przyniesie następny kryształek? Czym mu zapłacić? Och, zrobiłabym wszystko - i robiłam wszystko - żeby zasmakować słodkiego zapomnienia, które gwarantowały opary płynące z lufki z crackiem. Oczywiście, nigdy nie zarabiałam dość. Crack jest tak wymagający, że nie byłam w stanie obsłużyć wystarczającej liczby klientów, wyciągnąć od nich dość napiwków, żeby płacić za mój nałóg. Ale Gregor z radością dawał mi go na krechę. I z wielkim zadowoleniem zapisywał moje długi w zeszycie. Crack w znacznym stopniu ułatwił mu pracę. Nie musiał się martwić, że zwabi mnie do siebie jakiś inny alfons. Kto inny dostarczałby mi crack? Nie potrzebował nawet usług Aniołów Piekła - gangu, który pojawił się w Dzielnicy Czerwonych Latarni i oferował swe usługi alfonsom, którzy martwili się o to, że dziewczyny mogą im uciec. Dokąd miałybyśmy uciec, skoro byłyśmy tak skutecznie przywiązane do lufki i małych kryształków cracku? Gregor, oczywiście, tolerował mój nałóg - i nałóg wszystkich swoich dziewczyn - pod warunkiem że zarabiałyśmy. Czasami napominał: "Musisz więcej zarabiać. Za dużo wydajesz na crack, za mało przynosisz pieniędzy od klientów".
 
 

 
Innym razem zachęcał nas do pracy, szczując nas psami. Działo się to u niego, na obrzeżach Dzielnicy Czerwonych Latarni, w pokoju, w którym spały wszystkie dziewczyny. Słyszałyśmy, jak idzie z Pavlovem korytarzem i jak mówią coś do psów. Nagle drzwi się otwierały. W progu stawał Gregor z psami przy nodze. Mówił coś do nich w obcym języku, a one ruszały do nas wolnym krokiem, warcząc, całe zaślinione, jakbyśmy były żywym mięsem, które miały zaraz rozszarpać. Gregor przemawiał do zwierząt, powoli, spokojnym tonem, a one zbliżały się, aż znalazły się tuż przed naszymi twarzami. Czułyśmy smród ich oddechu i jego ciepło na skórze. Wtedy je zatrzymywał - bez pomocy smyczy czy łańcucha, wystarczył jego głos. A my czekałyśmy w przerażeniu, czy nie wyda komendy: "Brać je!" Nigdy tego nie zrobił, w każdym razie nie na moich oczach, ale paraliżujący strach nas nie opuszczał ani nie słabł. Za każdym razem, kiedy chciał się z nami tak zabawić, psy przerażały nas tak samo jak wcześniej. Dzięki temu podwajałyśmy wysiłki w witrynie, spoglądając pożądliwie na klientów spacerujących po ulicy, dotykając się - albo siebie nawzajem - obscenicznie. Robiłyśmy wszystko, żeby zwabić mężczyznę do środka. Wszystko, żeby zarobić i dostać następny kryształek i stanowczo zbyt krótkie zapomnienie, jakie obiecywał. 
 
Od czasu do czasu - Bóg jeden wie, skąd brałam na to siłę i chęć - robiłam krótkie notatki z mojej codziennej żałosnej egzystencji w smutnym małym pamiętniku, który przywiozłam ze sobą do Amsterdamu. Kiedy go pakowałam, wyobrażałam sobie, że będę zapisywać w nim wszystkie szczęśliwe, ekscytujące rzeczy, które przydarzą mi się w tym pięknym mieście. Tymczasem w pamiętniku pojawiły się skromne wpisy pełne goryczy - kilka rozpaczliwych słów młodej kobiety cierpiącej podwójnie, z powodu prostytucji i narkotyków. 
 
"Czwartek: Jestem smutna. Czuję się brudna i przerażona. Brałam crack i hasz". 
 
"Sobota: Zaczynam się zastanawiać, kim jestem. Nienawidzę mężczyzn". 
 
"Wtorek: Smutna i przerażona, chcę wracać do domu". 
 
"Czwartek: Chcę się obudzić z tego koszmaru, mam dość broni, strachu, facetów, których nienawidzę. Leżę tylko i marzę, żeby minęło dziesięć minut. Ciągną się jak godziny".
 
"Sobota: Umieram, czuję się jak dziwka". 
 
Ile kryształków cracku wypaliłam? Ile dymków silnego haszu wciągnęłam do zrozpaczonych płuc? Nie mam pojęcia. Setki. Może tysiące. A ilu klientów obsłużyłam? Ilu mężczyzn wręczało mi zwitki brudnych pieniędzy za używanie mojego ciała dla własnej, egoistycznej krótkotrwałej przyjemności? Bóg jeden wie. Ile pieniędzy zarobiłam dla Gregora? Z perspektywy czasu wydaje mi się, że Gregor był milionerem. W całym Amsterdamie miał dziewczyny, które dla niego pracowały, stojąc w witrynach po siedemnaście, osiemnaście godzin dziennie. Każda prostytutka obsługiwała setki klientów tygodniowo. Poza tym prowadził biznes narkotykowy - w półlegalnych kawiarniach z haszyszem i rozprowadzając narkotyki po całym mieście. Pracowałam dla niego kilka miesięcy - chociaż, szczerze mówiąc, straciłam poczucie czasu, więc tylko się tego domyślam - kiedy w naszej sypialni pojawił się Pavlov z jakimiś tabletkami. Dał każdej z nas po jednej i kazał połknąć. Potem stał przed nami i czekał, żeby zobaczyć, co się stanie. Dwadzieścia minut później ciągle tam był, ten sam łysy zbir z wielkim czarnym pistoletem zatkniętym za paskiem. Ale jakimś cudem wydawał się mniej groźny. Po raz pierwszy odkąd pamiętam, zaczęłam się czuć dobrze. Nawet psy warczące na korytarzu nie wydawały się tak groźne. Uśmiechnęłam się do reszty dziewczyn w pokoju, a one odwzajemniły uśmiech. Pavlov chrząknął, odwrócił się na pięcie i wyszedł. Usłyszałam odgłos klucza przekręcanego w zamku, ale nawet on nie wydał mi się taki straszny. Wtedy właśnie przeżyłam pierwsze doświadczenie z ecstasy. Okazało się, że Gregor uruchomił nową fabrykę masowo produkującą E. Tabletki były we wszystkich kształtach i o różnej mocy, każda oznaczona odpowiednim kolorem i charakterystycznym wzorem na otoczce. 
 
Ecstasy była stosunkowo nowym narkotykiem - nie zdążyła się jeszcze przebić z młodej sceny klubowej i trafić do szerszej międzynarodowej społeczności. Do ludzi, którzy zażywają narkotyki jedynie okazjonalnie. Główny składnik — MDMA, czyli 3,4-metylenodioksymetamfetamina, jest pochodną amfetaminy, chociaż wywołuje efekty podobne do narkotyków psychodelicznych takich jak LSD. To właśnie one wpłynęły na poprawę nastroju, którą zauważyłyśmy po zażyciu tabletek od Pavlova. Podejrzewam, że w tej początkowej fazie producentom takim jak Gregor ciężko było dobrać odpowiednie ilości i skład - za mało MDMA i tabletki nie dawały kopa, za dużo i skutki mogły się okazać niebezpieczne. Dlatego każdą zmianę receptury testował na nas. Byłyśmy jego królikami doświadczalnymi. Mógł na nas eksperymentować z każdą nową partią, żeby sprawdzić, czy narkotyki są dobrej jakości. Nigdy nie miałyśmy nic do gadania. Musiałyśmy brać tabletki. Tak właśnie jest z niewolnikami, nie trzeba ich o nic pytać, wydaje im się rozkazy. Ale nawet gdyby pytał, nie odmówiłybyśmy. Nie zamierzałyśmy się sprzeciwiać żadnemu nowemu narkotykowi, który nam rzucał, bo oznaczało to więcej zapomnienia i nowy sposób na odcięcie się od bólu spowodowanego pracą. Nigdy nie przeżyłyśmy chwili niepokoju, połykając pigułkę za pigułką. Nawet wtedy, kiedy Gregor i Pavlov rozmawiali o Brytyjce, która zmarła po zażyciu jednej tabletki ecstasy. I śmiali się, że narkotyk mógł pochodzić od nich. (była to Leah Betts, zmarła w listopadzie 1995 r. po zażyciu jednej tabliczki ecstasy. Jednak sekcja zwłok wykazała że przyczyną zgonu było spożycie przez Leah równocześnie nadmiernej ilości wody).
 
W mieście, w którym obsceniczność i wykorzystanie były normą, Gregor wyróżniał się spomiędzy setek innych dilerów i alfonsów nie tylko skalą interesów, ale też bezczelną jawnością. On i Pavlov - i wszyscy inni, którzy dla niego pracowali - nosili przy sobie broń. Nie kryli się z handlem kobietami i narkotykami. Jakby byli nietykalni. Jakby znajdowali się całkowicie i bezspornie ponad prawem. Jedno z pytań, które najczęściej słyszę, to: "Dlaczego policja ich nie powstrzymała?" Dlaczego, skoro robili tak niewiele, albo wręcz nic, żeby maskować swoje przestępcze działania, nie zostali aresztowani i postawieni przed sądem? Zgadnijcie. W Holandii są dwa rodzaje policji: regiokorpsen czyli siły regionalne i KLPD - Korps Landelijke Politiediensten - państwowe oddziały policji o zasięgu krajowym. KLPD, które przypomina trochę amerykańskie FBI, prowadzi śledztwa w sprawie większych przestępstw popełnianych na skalę krajową lub międzynarodową oraz, co najważniejsze, działalność wywiadowczą. Codzienna rutynowa służba pozostawiona jest w rękach regiokorpsen, które dbają o bezpieczeństwo w miasteczkach i miastach w całym kraju. Istnieje dwadzieścia pięć okręgów sił regionalnych. Na czele każdego stoi szef sił, który zajmuje się zarządzaniem policją w podległym mu okręgu. Cały jego sztab jest podzielony na miejscowe zespoły policyjne nazywane basiseenheden - jednostkami podstawowymi. Decyzje dotyczące egzekwowania przestrzegania prawa w okręgu - wybieranie problemów priorytetowych, na które kieruje się największą uwagę i wysiłki - należą do odrębnej zewnętrznej komisji. Zasiadają w niej przedstawiciele policji, główny prokurator okręgowy i przewodniczący największej miejscowości w okręgu. W praktyce oznacza to, że policja w miejscu takim jak Rosse Buurt znajduje się pod wpływem ludzi, którzy rządzą miastem. A ponieważ Amsterdam nie był zainteresowany zrobieniem porządku w Dzielnicy Czerwonych Latarni, miejscowe zespoły policyjne też nic w tym kierunku nie robiły. Od tamtej pory niewiele się zmieniło.
 
 

 
W lecie 2000 roku policja amsterdamska wydała piękny przewodnik o tym, jak się bezpiecznie bawić w Dzielnicy Czerwonych Latarni. Kokaina, heroina, LSD, ekstazy itd. są surowo zakazane, zauważa przewodnik. Następnie wyjaśnia, że niewielkie ilości marihuany, posiadanej na użytek własny, mogą być legalnie spożywane w kawiarni, dodając pomocnie: jeżeli poczujesz mdłości po wypaleniu lub zjedzeniu kosmicznego ciastka, wypij dużą ilość wody z cukrem. Wskazówki dotyczące prostytutek bezpośrednio odnoszą się do zainteresowań "konsumenta": "Jeżeli odwiedzasz jedną z tych kobiet, chcemy ci przypomnieć, że nie zawsze są kobietami". Przewodnik napisano z zachowaniem wszelkich norm moralnych - nie krzycz ani nie używaj wyzwisk w stosunku do tych kobiet - ale początkowo zawierał również bezwstydne porady, jak najlepiej zaliczyć wizytę u prostytutki uwięzionej w szklanej klatce: "Rozliczenia załatw w drzwiach i nie bądź zbyt pijany, żeby skorzystać z usługi. Dla tych pań czas to pieniądz". Wszystkie te rady zebrał i opublikował czynny funkcjonariusz policji, który przepracował na ulicach dzielnicy dwanaście lat. Jego zdjęcie, które zdobi okładkę, ukazuje uśmiechniętego policjanta w pełnym umundurowaniu na policyjnym motocyklu. Obok niego widać reklamę Muzeum Erotyki. W Amsterdamie nie ma wiele miejsca na rygorystyczne przestrzeganie prawa. Fakt, że w 1995 roku każdy policjant, który chciałby zaprowadzić porządek w dzielnicy, niemal na pewno trafiłby na opór ze strony wielu własnych kolegów. Wszystkim rządziła prosta ekonomia - przestępstwo, które było atrakcyjne dla rady miasta, stawało się też szybko atrakcyjne dla urzędników niższego szczebla. Policjanci - w każdym razie ci najniższej rangi, z patroli ulicznych - rzadko zarabiają krocie. Gregora stać było na to, żeby co miesiąc zasilać ich portfele. Oczywiście w zamian za przymykanie oka tam, gdzie tego potrzebował. Nie chcę powiedzieć, że każdy policjant, który pełnił służbę na osiemnastu ulicach w De Wallen i Singelgebied brał łapówki, ale większość na pewno to robiła. W dodatku wynagrodzenie niekoniecznie było wypłacane w gotówce. 
 
Zabójstwo Reubena wywołało niepokój na ulicach. Nie dlatego, że został zabity. W tej dzielnicy ludzie często umierali czy znikali. Chodziło o to, że jego głowa została odrąbana i celowo porzucona kilka metrów od reszty ciała. Miało to stanowić ostrzeżenie dla innych Loverboys, ale czyn ten okazał się na tyle bezczelny, że ściągnął uwagę z zewnątrz. Pojawiły się plotki - przekazywane przez gońców i wśród dziewczyn w witrynach - że wyznaczono specjalną jednostkę policji spoza Dzielnicy Czerwonych Latarni, której zadaniem było zbadanie grup przestępczych, które stały za handlem ludźmi. Niektórzy stręczyciele, włącznie z Gregorem, przestraszyli się na tyle, że podjęli działania antyszpiegowskie. Od czasu do czasu nasyłali jakiegoś nowicjusza z gangu, żeby porozmawiał z nami, dziewczynami, podając się za funkcjonariusza specjalnej jednostki. Wszystko po to, by sprawdzić, czy któraś nie zechce zeznawać przeciwko swojemu panu. Na ogół wyczuwałyśmy prowokatorów albo ich znałyśmy. Ale i tak nie pisnęłybyśmy słowem. Mimo to podobne akcje były oznaką tego, jak niepewnie zaczęli czuć się bossowie przestępczości. W każdym razie, kiedy jestem pytana, dlaczego Gregorowi tak długo się udawało, opowiadam zazwyczaj o zabójstwie Reubena i korupcji. Robię to także wtedy, gdy ktoś docieka, dlaczego nie poszłam na policję. Później, dla lepszego zobrazowania swojej sytuacji, opowiadam o gwałcie. Narkotykowa kawiarnia Gregora znajdowała się niedaleko miejscowego komisariatu. Wszystkie wiedziałyśmy, że nasz szef opłaca część gliniarzy. Przypuszczam jednak, że z powodu narastającego napięcia i podejrzeń oni sami postanowili zachęcić nas dodatkowo do milczenia.
Było około siódmej. Zrobiło się ciemno, wilgotno i smutno, jak zwykle zimową nocą w Dzielnicy Czerwonych Latarni. Wieczór płynął dość spokojnie - wielu przechodniów, ale niewielu klientów skłonnych otworzyć portfel. To oznaczało kłopoty, kiedy przyjedzie po nas Gregor. Kłopoty i niewystarczającą ilość narkotyków, żeby zaspokoić nałóg i złagodzić ból. 
 
Dlatego moje przekrwione oczy pewnie rozbłysły, kiedy zobaczyłam zbliżającą się do mojej witryny grupę siedmiu mężczyzn. Szli pewnym krokiem, nie za szybko, nie za wolno. Wyglądali na potencjalnych klientów. Podeszli do witryny i chcieli, żeby ich wpuścić, wszystkich naraz. W dzielnicy obowiązuje zasada: jeden na raz. Nigdy więcej niż jeden na raz. Dość często wpuszczałam grupki dwóch czy trzech facetów - na ogół młodych, głupich i pijanych - którzy chcieli wejść, żeby popatrzeć, jak jeden z nich pieprzy się za kasę. Zwykle tłoczyli się po to, żeby ten, który wydaje kasę, czuł się bezpiecznie, bo był zbyt przestraszony, żeby wejść samemu. Naprawdę, żałosne. Czasami do pokoju chciały wejść pary, szukając dreszczyku, który miał urozmaicić ich życie erotyczne. A może dlatego, że oboje fantazjowali o towarze do wynajęcia? Nigdy się tego nie dowiedziałam. W każdym razie, podstawowa zasada samoobrony to: jeden na raz. Tych siedmiu mężczyzn, którzy podeszli do mojej witryny, nie miało jednak zamiaru wchodzić po kolei ani się przyglądać. Ani - jak się okazało - płacić. Otworzyli szklane drzwi i pokazali policyjne legitymacje. Jeden z nich zaciągnął kotary, a drugi pchnął mnie na łóżko. Gwałcili mnie na zmianę, cała siódemka. Po wszystkim wyszli razem. Podziękowali mi - chłodno i ironicznie - za gratisowy numerek. Dlaczego nigdy nie pobiegłam na policję, nie wyjaśniłam, że jestem opiekunką i że zostałam uwięziona wbrew mojej woli, faszerowana narkotykami i zmuszana do zaspokajania dzikiej egoistycznej żądzy mężczyzn przez cały dzień? Dlaczego? Wy byście pobiegli?
 
 
 
 
 CDN.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz