Łączna liczba wyświetleń

sobota, 31 sierpnia 2024

PIERWSZE" ODKRYCIE AMERYKI - Cz. XIX

CZYLI JAK WŁADCY MUCHOMORZA
DOTARLI DO NOWEGO ŚWIATA





HARALD I PIĘKNOWŁOSY
Cz. II





 Kim był sławny Ragnar Lodbrok? Chciałbym dziś odpowiedzieć na to pytanie, ale z góry zaznaczam że jedynie pobieżnie korzystam z sag, gdyż czerpane z nich wiadomości co do wczesnej historii Duńczyków są bardzo mało wiarygodne, a sagi mówią właśnie że Ragnar Lodbrok był jednym z królów Danii. Postaram się to uporządkować tak, jak ja to widzę (jeśli ktoś ma lepszy pomysł proszę bardzo, każdy ma prawo do swojej interpretacji), a jednocześnie uporządkować okres jego życia chronologicznie, co do wydarzeń dziejących się w innych częściach Europy (głównie oczywiście chodzi o Europę chrześcijańską). Oczywiście w dalszym ciągu opieram się na sagach, aczkolwiek moja interpretacja nie będzie dosłowną interpretacją wyniesioną z sag, a raczej pewnym rozumowym podejściem do nich, i tak właśnie zamierzam postąpić. Zatem przejdźmy do osoby sławnego Ragnara Lodbroka. Oczywiście nieznana jest data jego narodzin, wiadomo tylko (chociaż to imię zmienia się w zależności od opowieści - czy to szwedzkiej, czy duńskiej czy choćby norweskiej), że ojcem Ragnara Lodbroka był niejaki Hemming - postać która ociera się o mroki niewiedzy, zupełnie nieznany człowiek, któremu jednak udało się przez krótki czas zdobyć władzę króla Duńczyków (panował w latach 810-812), a wcześniej był potężnym jarlem Zelandii. Nieznane jest również imię jego ojca (choć według niektórych legendarnych opowieści ludów Skandynawii, miał on być synem brata króla Duńczyków - Gotfryda, panującego ok. 800-810 r.). Nie wiadomo czy jest to prawda, załóżmy jednak że tak. Ragnar był młodym chłopakiem w chwili śmierci ojca w roku 812. Wówczas wybuchła w Danii wojna domowa pomiędzy dwoma pretendentami do władzy, jednym z nich był wnuk Gotfryda Łowcy (jest to ta sama linia królewska norweskich i szwedzkich Ynglingów o której pisałem we wcześniejszych częściach tej serii) Zygfryd II oraz wnuk poprzedniego króla Duńczyków (przed Gotfrydem) - Haralda (który objął tron duński po śmierci Zygfryda z Nortmanii ojca Gotfryda Łowcy) - Anulo. W wyniku tej wojny doszło do bitwy pod Bravallą (nazwa miejsca bitwy wydaje się być jednak bardziej mityczna niż historyczna, natomiast sama bitwa zapewne miała gdzieś miejsce) w roku 812. W jej wyniku zginęli obaj pretendenci do tronu -  Zygfryd II i Anulo, ale to wojska Anulo zwyciężyły i kolejnymi władcami Duńczyków zostali jego dwaj bracia - Harald II i Reginfryd. Panowali razem bardzo krótko, bowiem zaledwie przez rok, ale w tym czasie doszło do kilku ciekawych wydarzeń. Po pierwsze, zaraz po objęciu władzy obaj bracia wyruszyli przeciwko Brytom i złupili (prawdopodobnie - bo to nie jest wyjaśnione) wybrzeża Królestwa Nortumbrii (północno-wschodni Anglia), po czym napadli na królestwo Vestfold (tam, gdzie władcą został kilka lat później Halfdan Jasnowłosy - ojciec Haralda Pięknowłosego), ale tutaj doznali porażki. To zaś spowodowało, że rzucił im wyzwanie syn Gotfryda Łowcy - Horik i na czele zbuntowanych duńskich możnych wygnał ich kraju (813 r.). Ci uciekli do Szwecji (Skania), gdzie uzyskali pomoc lokalnych jarlów i w roku 814 próbowali odzyskać Królestwo Danii - bezskutecznie jednak (w wyniku tej wyprawy zginął starszy z braci Reginfryd).

Ale co się w tym czasie działo z samym Ragnarem Lodbrokiem? Po śmierci swego ojca Hemminga (niektóre opowieści mówią że uciekł do kraju Franków) zgromadzenie Zelandii (thing) wybrało go (pomimo młodego wieku) na swego jarla, ale Z chwilą gdy wybuchła wojna pomiędzy Zygfrydem II i Anulo, wysłano go do Szwecji, aby nie narażać na ewentualne niebezpieczeństwo (a także aby tam zdobył potrzebną mu naukę do sprawowania funkcji jarla). Królestwem Szwecji (oczywiście ograniczonym do terenów leżących co najwyżej na południe od rzeki Indal, a wydaje się prawdopodobne że właściwa władza królów Szwecji sięgała wówczas jedynie do Dalarny nad brzegiem rzeki Dai) Froda (według innych źródeł Freia). Okazało się że Frodo zniewolił wiele duńskich kobiet z rodu króla Zygfryda II (szczególnie zaś po jego klęsce w wojnie domowej z Anulo), które zamknął w burdelu i zamienił w prostytutki. Wiele z nich skarżyło się Ragnarowi na swój los, a ten ostatecznie przygotował plan ich uwolnienia. Najpierw osobiście zabił króla Froda, potem zaś wyprowadził owe kobiety na okręt (były one przebrane w męskie stroje i udawały mężczyzn, co oznacza że musiały ściąć włosy) i wraz z nimi odpłynął do Danii (Zelandii). Wśród tych kobiet znajdowała się krewna Zygfryda II, dziewczyna o imieniu Lagerta. Była to tarczowniczka która lubowała się w walce na miecze. Nosiła długi, spleciony warkocz jasnych włosów, którym ponoć wymachiwała niczym bronią. Ragnar miał zapałać do niej uczuciem miłości (albo rządzę) ale ona wcale nie była mu wdzięczna za uwolnienie i nie pozwoliła zbliżyć się do siebie. Uważała się też za lepszą od Ragnara, gdyż wywodzącą się bezpośrednio z rodu Ynglingów (zapewne boczna linia, ale jednak). Gdy tylko dotarli do Danii, ona podążyła do swej rodzinnej ziemi - Gaulardale (w Jutlandii), a Ragnar tak się w niej zakochał, że słał do niej posłów z propozycją ponownego spotkania. Ona nie mówiła nie, a wręcz twierdziła że również pragnie go zobaczyć i nawet wyznaczono termin spotkania (miało do niego dojść na jej ziemi w Gaulardale), ale rezolutna dziewczyna przed swym domem postawiła psa i udomowionego niedźwiedzia, którzy mieli bronić wejścia. Gdy Ragnar przybył do Gaulardale i chciał zajść do jej domu, szybko zauważył że wejścia pilnują dzikie zwierzęta nie ma jak się tam przekraść. Na jego zawołania Lagerta nie odpowiadała i wreszcie postanowił zaryzykować i sforsować drzwi jej domu. Niedźwiedzia zabił włócznią, psu zaś skręcił kark, aczkolwiek mocno przy tym ucierpiał. Wyważył jednak drzwi jej domostwa i porwał ją stamtąd na swój okręt (Lagerta wówczas już nie stawiała oporu), a po powrocie na swoją ziemię wziął z nią ślub. Wkrótce na świat przyszła ich pierwsza córka, potem druga.




Rok 814 przyniósł wyprawę po koronę Danii Haralda II i jego brata Reginfryda, Ragnar Lodbrok wziął udział w obronie Danii u boku króla Horika I. Dysponował 30 statkami (drakkarami), które obsadził swymi ludźmi i popłynął przeciwko Skanom (wspierającym wypędzonych braci). Wraz z flotą króla Horika, pokonał Haralda i Reginfryda (ten drugi - jak wyżej wspomniałem - zginął w tej bitwie). Wiosną roku następnego (815) ruszyła przeciwko Zelandii wyprawa Jutlandczyków (tej ziemi pochodziła żona Ragnara Lagerta) z plemienia Hallandów. Był to czas, gdy Lagerta była już w ciąży, z której narodzi się druga córka. Udało się Ragnarowi pokonać ich atak i potem toczył z nimi jeszcze trzykrotnie wojny. Wszystkie wygrał i (w czwartej wojnie) zajął fiord Liim - który należał do plemienia Hallandów. W tym czasie Lagerta urodziła nie tylko drugą córkę, ale również syna o imieniu Fridleif. Tymczasem król Horik - syn Gotfryda Łowcy, który objął władzę nad Danią w roku 813, panował jednocześnie ze swymi trzema braćmi o nieznanych imionach, ale Harald II nie zaprzestał starań o tron Danii. W roku 819 wszedł on w sojusz z królem Horikiem i jednym z jego braci, przeciwko dwóm pozostałym braciom Horika. Tamci zostali wygnani, a Harald II panował teraz jako jeden z trzech królów Danii (wraz z Horikiem I i jego bratem). W tym czasie zaś Ragnar toczył walki z Jutlandczykami. Jednocześnie związek Ragnara z Lagertą kwitł, ale pewnego razu na Zelandię dotarła wiadomość od władcy Szwedów - króla Harodda, który szukał śmiałków którzy uwolnili by jego kraj od plagi węży i żmij, które się tam rozpleniły. Ragnar postanowił że podejmie się tego wyzwania. Ponoć kilka żmij pierwotnie przywiózł ze sobą z polowania król Harodd, a następnie ofiarował je swej córce Torze, aby się nimi zajmowała. Ta podeszła do tego zadania niezwykle poważnie i w krótkim czasie liczba węży się pomnożyła (Tora sprowadzała dla nich nawet woły, aby miały co jeść). Doszło do tego że ów eksperyment wymknął się spod kontroli, węży i żmij było coraz więcej i zaczęły atakować ludzi. Król Harodd nie był w stanie poradzić sobie sam z tym problemem, dlatego też wysłał apel do śmiałków, którzy gotowi byliby uwolnić go od tego niebezpieczeństwa. Jednym z tych, którzy nań odpowiedzieli, był właśnie Ragnar Lodbrok. Wyprawiając się do Szwecji włożył na siebie wełnianą sukmanę, ręce i nogi zabezpieczył wełnianymi naramiennikami i nagolennikami. Następnie pożegnał się z Lagertą i dziećmi, wymógł na swych poddanych przysięgę, że ci będą wierni i jego synowi Fridleifowi (gdyby oczywiście coś mu się stało), po czym z grupą wybranych ochotników wyruszył do Szwecji. Ponieważ była to pora zimowa, nim jeszcze dotarł na dwór króla Harodda, zanurzył całe swe ciało (wraz z wełnianymi dodatkami które nosił), w jeziorze, a następnie skierował się przeciwko dwóm największym wężom, jakie wyrosły w królestwie Harodda. Uniknął ich jadł dzięki wełnianym dodatkom jakie na siebie włożył, a następnie mieczem i włócznią przebił oba węże i odciął im głowy, które następnie cisnął pod nogi króla Harodda. Ten, zadowolony że pozbył się najgroźniejszego niebezpieczeństwa, obiecał oczywiście Ragnarowi nagrodę, którą miała być ręka jego córki Tory. Zaprosił wszystkich towarzyszy Ragnara na ucztę, a następnie oddał mu swoją córkę za żonę. Jeszcze tej nocy przed wypłynięciem do domu, Ragnar "skonsumował" małżeństwo z Torą.




Można sobie oczywiście wyobrazić jakie było zdziwienie Lagerty, gdy Ragnar przywiózł ze Szwecji nową żonę. Początkowo Ragnar stwierdził że jako jarlowi przysługuje mu prawo do posiadania nie jednej, a dwóch żon, ale Lagerta uczyniła mu tak wielką awanturę, że ten szybko zrezygnował z tego pomysłu. Wyrzucił jej też, że to ona pragnęła jego śmierci, gdyż zmusiła go do walki z niedźwiedziem i psem, co spowodowało że miał z tego powodu jakąś bliznę i o mało nie przypłacił tego własnym życiem. Dodał też że jeśli nie podoba jej się rola drugiej żony, to powinna opuścić jego ziemie. Lagertha była zdezorientowana takim postępowaniem Ragnara, ale ponieważ wywodziła się z rodu Ynglingów i przepełniała ją duma oraz uważała to za hańbiące, aby dzieliła łoże z drugą kobietą, uczyniła tak, jak jej polecił, opuściła Zelandię i wróciła do swego kraju wraz z córkami i synem Fridleifem (ok. 817 r.). Teraz nową żoną Ragnara została Tora, która wkrótce potem powiła mu syna Radbarda, a następnie drugiego syna Dunwalda. Tak oto mijały lata, a Tora co roku rodziła kolejnych synów: Siwarda, Bjorna, Agwara i Iwara. Tymczasem król Horik ponownie wygnał Haralda II (827 r.), a próba tego ostatniego odzyskania tronu Danii zakończyła się niepowodzeniem (828 r.) i prawdopodobnie w niedługim czasie śmiercią Haralda (gdyż po tym okresie nie ma o nim już żadnych wzmianek). Sytuacja w Danii zaczęła się stabilizować, ale władza samego Ragnara wcale nie była taka stabilna i bezpieczna. W roku 828 (czyli w roku ataku haralda II na Danię), Jutowie porozumieli się ze Skanami (na których czele stanął Harald) i wyprawili się przeciwko ziemiom jarla Ragnara. Co ciekawe w rodzinnej ziemi Lagerty - Gaulardale zdobyła ona pozycję lokalnego wodza (choć w źródłach nie ma słowa o tym, aby kobieta mogła zostać jarlem, to z pewnością zdobyła sobie rolę autorytetu, o czym za chwilę. Również w serialu "Wikingowie" jest właśnie odniesienie do Lagerty jako do jarla). Minęło prawie dziesięć lat od czasu kiedy opuściła ona Zelandię i ziemie swego męża, teraz zaś - gdy został on bezpośrednio zagrożony atakiem Jutów i Skanów - to właśnie Lagerta zorganizowała koalicję 120 okrętów na pomoc człowiekowi, który ją niegdyś oddalił. Ragnar zaś przygotował do walki wszystkich mężczyzn którzy mogli tylko unieść miecz, zarówno starców jak i młody chłopców do bitwy ze Skanami (tam również walczyli jego synowie, w tym najmłodszy z nich 6-letni Iwar, który mimo młodego wieku wykazał się wielką odwagą). Bitwa z przeważającymi siłami Skanów o mały włos nie zakończyła się klęską Ragnara (szczególnie gdy ranny został jego syn Siward i padł wśród reszty zabitych - choć sam nie zginął, ale widząc to wojownicy Ragnara, zaczęli się cofać). Ragnar - walcząc u boku swych wojów - zachęcał ich jednocześnie do wytrwania i dalszej walki, ale bitwa zaczęła przybierać zły obrót. Do chwili kiedy na wybrzeże gdzie toczyła się walka, przybiły okręty (głównie były to okręty z ziem Norwegii - choć nie tylko) przyprowadzone przez Lagertę, skąd też wyszła odsiecz (sama Lagerta z mieczem w ręku uczestniczyła w tej bitwie). Bitwa ta zakończyła się pogromem wojsk Haralda II oraz całkowitym zwycięstwem Ragnara i Lagerty.




Należy też od razu dodać że przez tę ponad dekadę (od chwili gdy Ragnar wypędził Lagertę z Zelandii), w swoim kraju wyszła ona ponownie za mąż za innego mężczyznę (o nieznanym imieniu). Teraz jednak, gdy dawni małżonkowie ponownie się spotkali, ich miłość znów odżyła, tym bardziej że to właśnie Lagerta ocaliła życie zarówno samemu Ragnarowi jak i jego synom, spłodzonym z innej kobiety. Problem był jedynie z Siwardem, którego ogromna rana na ciele stwarzała zagrożenie dla jego życia, zaś lekarze nie byli w stanie nic poradzić, aby dopomóc chłopcu. Gdy już Ragnar i Tora pogodzili się z jego prawdopodobną śmiercią, nagle zjawił się człowiek o imieniu Rostar, który stwierdził że potrafi wyleczyć ranę Siwarda. Nie było wiadomo skąd pochodził, ani dokąd podążał, zbliżył się tylko do łoża chłopca i powiedział mu że wyleczy go, jeśli ten obieca mu ofiarować dusze wszystkich, których od tej pory zabije w swym życiu. Siward się zgodził i Rostar naniósł na jego ciele jakąś mieszaninę, która złagodziła ból, a wkrótce potem rana zaczęła się zabliźniać. Ponieważ Siward był ranny również na twarzy, Rostar naniósł ową mieszaninę i tam, a po zabliźnieniu zaczęła ona przypominać kształt węża. Od tej pory Siward otrzymał przydomek Wężowe Oko i będzie jednym z najbrutalniejszych i najbardziej okrutnych synów Ragnara. Lagerta zaś musiała powrócić do swego kraju i do męża, ale tęskniła za Ragnarem i to tak bardzo, że postanowiła zamordować swego męża. Uczyniła to nocą, gdy ten spał, wzięła do ręki grot włóczni (który ukryła w swej sukni), a następnie poderżnęła małżonkowi gardło. Szybko też przejęła po nim władzę plemieniu (czyli jednak kobiety mogły zostać jarlami), ale wciąż tęskniła do Ragnara, tylko że na przeszkodzie stała jej Tora, gdyż nie zamierzała się nim dzielić z żadną inną kobietą. Nie jest wyjaśnione jak to się stało (i czy rzeczywiście sama Lagerta brała w tym udział), w każdym razie wkrótce potem Tora zapadła na dziwną chorobę, która zniszczyła jej urodę i zdrowie, a zanim umarła - bardzo cierpiała. Ragnar nie wiedział jak może złagodzić ból żony, aby więc zapomnieć o tych kłopotach, postanowił zająć się ćwiczeniami bojowymi, oraz polecił aby w każdej rodzinie ofiarowano do służby na okrętach najbardziej leniwe jednostki, czy to synów, czy też niewolników - aby walką i poświęceniem zmazali hańbę swych rodzin. Gdy Tora zmarła, Ragnar postanowił wyprawić się do Brytanii (zapewne aby w walce utopić ból po stracie żony). Wcześniej jednak zamierzał odwiedzić Gaulardale - kraj którym władała jego pierwsza małżonka Lagerta, i tak też się stało...




CDN.
 

piątek, 30 sierpnia 2024

ZAPRZAŃSTWO JAKICH MAŁO! - Cz. XI

CZYLI HISTORYCZNA REFLEKSJA JAKO MEMENTO DLA WSPÓŁCZESNOŚCI





POWSTANIE i WOJNA
Cz. XI





 Choć obrady Sejmu elekcyjnego rozpoczęły się 6 października 1648 r. w sytuacji poważnego zagrożenia państwa, to jednak (jak zanotował to w swym liście poseł elektora brandenburskiego - Andres Adersbach) mijały na "bezowocnych naradach i wielu sporach". Andrzej Leszczyński - przywódca stronnictwa Karola Ferdynanda, kilkukrotnie postulował skrócenie elekcji, poprzez szybszy wybór kandydata (tym bardziej że przez pierwsze tygodnie przewagę miał właśnie popierany przez niego książę), na niewiele się to jednak zdało. 18 października tymczasowym naczelnym wodzem w wojnie z Chmielnickim, mianowano kniazia Jeremiego Wiśniowieckiego. Wcześniej, bowiem jeszcze 11 października zmarł książę Siedmiogrodu - Jerzy I Rakoczy (kandydat do tronu Rzeczypospolitej), choć wiadomość o tym dotarła do Warszawy dokładnie miesiąc później, 11 listopada 1648 r. Tym samym jeden kandydat został naturalnie wyeliminowany, a jednocześnie jego zwolennicy przeszli teraz do obozu Jana Kazimierza, gdyż obawiali się oni (większość z nich to byli innowiercy) wspieranego przez jezuitów Karola Ferdynanda. Kandydatura Jana Kazimierza - z początku bardzo słaba - nabierała coraz większej siły, tym bardziej że wspierał go majętny Stanisław Warszycki, który nie żałował grosza na propagandę za starszym królewiczem. Ale i Karol Ferdynand nie powiedział ostatniego słowa, wydawał on równie wiele pieniędzy na werbunek żołnierzy (aby pokazać szlachcie że będzie dobrym królem-wojownikiem, który zakończy rebelię Chmielnickiego), a także częstował szlachtę przysłowiową "kiełbasą wyborczą" i to dosłownie (obok swojej rezydencji w Jabłonnie, wybudował ogromną gospodę, gdzie dosłownie dzień i noc każdy wyborca mógł się pożywić do oporu, tyle było jadła i napitku i wszystko oczywiście za darmo). Mimo to w okresie między 29 października a 3 listopada szala zwycięstwa przychyliła się drastycznie na korzyść Jana Kazimierza, tym bardziej że posłowie litewscy stwierdzili, że jeśli Sejm elekcyjny nie wybierze królem Jana Kazimierza, to oni sami wybiorą go wielkim księciem, co doprowadziłoby do rozpadu Unii.

Zaczęły się też pielgrzymki do Jabłonnej senatorów i magnatów, celem przekonania Karola Ferdynanda do wycofania własnej kandydatury z elekcji - nadaremnie. Nuncjusz papieski - de Torres, który początkowo zalecał w obu kandydatów, ostatecznie poparł Jana Kazimierza. Obu kandydatów popierali też posłowie Szwecji, dwór francuski zaś oczywiście wsparł Jana Kazimierza, dwór wiedeński (choć początkowo optował za Karolem Ferdynandem), od 13 listopada ostatecznie wsparł Jana Kazimierza. Karol Ferdynand starał się przyciągnąć na swoją stronę kniazia Wiśniowieckiego, ofiarowując mu 50 000 florenów, a ten przybył do Warszawy 3 listopada z 800 żołnierzami (oficjalnie aby podziękować za buławę, realnie zapewne aby liczbą wojska wywołać wrażenie stronnictwa przeciwnego). Również królowa Ludwika Maria (2 listopada) zaprosiła na Zamek Królewski wybitnych senatorów i posłów, proszących ich aby nakłonili Karola Ferdynanda do rezygnacji z kandydowania. 6 listopada Jan Kazimierz z Nieporętu napisał list do brata, aby przekonać go do rezygnacji z elekcji, ale ten odpisał mu już dnia następnego, odmawiają jego prośbie. Jednak osoba Karola Ferdynanda (biskupa wrocławskiego i płockiego), nie była uważana za gwarancję zakończenia buntu Chmielnickiego, tym bardziej że sam królewicz wychowywany był do modłów, a nie do walki. W tej zaś kwestii znacznie większą gwarancję dawał Jan Kazimierz, który miał za sobą doświadczenie wojenne i był uważany za dobrego żołnierza (choć niekoniecznie dowódcę), a poza tym popierał go sam Bohdan Chmielnicki, przywódca rebelii (szlachta obawiała się bowiem, że wybór Karola Ferdynanda spowoduje marsz Chmielnickiego na Warszawę). 11 listopada do Nieporętu przybyli najwięksi zwolennicy Karola Ferdynanda, na rozmowę z Janem Kazimierzem i jego stronnikami (byli wśród nich: podkanclerzy Andrzej Leszczyński, wojewoda ruski Jeremi Wiśniowiecki, marszałek wielki koronny Łukasz Opaliński i kilka innych osób). Stwierdzili oni że Karol Ferdynand gotów jest wycofać się z elekcji, pod warunkiem jednak że Jan Kazimierz ofiaruje mu sumy neapolitańskie, przyzna dwa dodatkowe opactwa, oraz pości w niepamięć urazy poczynione przez jego zwolenników. Jan Kazimierz przyjął te warunki, prócz sum neapolitańskich, a Karol Ferdynand zażądał osobistego spotkania z bratem. Doszło do niego tego samego 11 listopada, a obaj bracia wyjechali naprzeciw siebie konno, potem wsiedli razem do wspólnej karety i ostatecznie pojednali się, a wieczorem wyprawiono wspólny bankiet. 14 listopada Karol Ferdynand z Jabłonnej napisał list, w którym ostatecznie wycofywał się z elekcji, jednak kwestie proceduralne doprowadziły do tego, że wybór króla przeciągnął się jeszcze o kilka dni i dopiero 17 listopada jednomyślnie wybrano Jana Kazimierza nowym królem Rzeczpospolitej. Sejm elekcyjny zakończył zaś obrady 23 listopada.


KRÓLEWICZ KAROL FERDYNAND WAZA



Przed Ludwiką Marią stanęła teraz kwestia ożenku z nowym królem, a nie było to wcale takie pewne (pomimo złożenia przez niego oficjalnej wobec niej przysięgi - zresztą tylko dlatego udzieliła mu pożyczki, o której pisałem w poprzedniej części). Poślubienie wdowy po bracie było raczej źle widziane w społeczeństwie, chociaż już wcześniej bywały takie precedensy (np. Zygmunt II August, czy Zygmunt III brali sobie za żony siostry - oczywiście nie swoje). Zaczęły też pojawiać się najróżniejsze paszkwile, twierdzące że "król Kazimierz z rodzonej siostry pierwszej żony spłodzony z brata żoną ożeniony nigdy nie będzie szczęśliwy". Pojawiały się też plotki, że Jan Kazimierz jest kastratem, gdyż jezuici mieli mu odciąć męskość gdy był w ich zakonie. Wielu też twierdziło że poślubienie Ludwiki Marii nie jest dobre również z tego powodu, iż jest to: "Pani stara a przy tym chora; żadnej nadziei na potomstwo". Mimo to ostatecznie upór Ludwiki Marii doprowadził do tego, że rada Senatu wyraziła swą aprobatę na małżeństwo, jeszcze przed zakończeniem obrad Sejmu koronacyjnego (19 stycznia - 14 lutego 1649 r.). Jan II Kazimierz został koronowany na króla dnia 17 stycznia 1649 r. w Katedrze Krakowskiej (zaraz po pogrzebie jego brata - Władysława IV). Królowa nie uczestniczyła w tej uroczystości, gdyż ponownie źle się poczuła i cały ten czas chorowała. 20 lutego papież Innocenty X udzielił wreszcie dyspensy na ślub Jana Kazimierza z Ludwiką Marią, a 1 marca podpisano w Warszawie kontrakt małżeński, na mocy którego królowa otrzymywała te same prawa, które uzgodniono za Władysława IV i 30 maja 1649 r. odbył się ślub (nie na Zamku, lecz w Pałacu Kazimierzowskim, a zabawy weselne były dosyć krótkotrwałe, trwające ze względu na toczące się działania wojenne na Ukrainie tylko dwa dni). Co prawda strzelano z armat na wiwat i puszczano fajerwerki, ale już prezenty jakie składano oblubienicy trzeciego dnia, były bardzo skromne, a król Jan Kazimierz wkrótce potem wyjechał pod Zbaraż (o czym pisałem we wcześniejszych częściach).




Królowa (choć pojawiły się paszkwile o kazirodztwie), celowo poleciła wykonać obraz, na którym znajdowała się pomiędzy dwoma małżonkami, zmarłym Władysławem IV i obecnym Janem II Kazimierzem (który zaprezentowałem w poprzednim części). Występowała tam jako junona, a oni jako Jupiterzy (niebiański i ziemski). Jan Kazimierz przejął na siebie spłatę długów swego brata wobec żony, a także powierzył jej kolejne dobra, zatwierdzone następnie przez Sejm (ostatecznie do końca swego panowania zrzeknie się na jej korzyść wszystkich swoich posiadłości, które miał jako potomek Wazów i Jagiellonów, łącznie z księstwami śląskimi). Królowa coraz usilniej uczyła się języka polskiego (choć nie przychodziło jej to łatwo), ale wydaje się że pokochała swoją nową ojczyznę (zresztą poseł króla Ludwika XIV - de Brégy, jeszcze za życia Władysława IV wyrzucał jej, iż zapomniała o "patriotyzmie francuskim"). Dwór francuski zaakceptował umowę małżeńską Ludwiki Marii dnia 6 lipca 1649 r. a 10-letni Ludwik XIV podpisał na nią zgodę w Campiégne. Królowa odznaczała się inteligencją, mądrością i wybitnie męskim hartem ducha (co wielokrotnie udowodniła już w czasie Potopu), była odczytana i starała się przekonać do siebie swoich nowych poddanych zarówno nauką języka, jak również częstymi rozmowami z nimi. Nie brakowało jej jednak również wad. Była na przykład bardzo łatwowierna i można było jej wmówić wiele rzeczy, ufała przede wszystkim opiniom astrologów, była też zabobonna, a także bardzo często zmieniała zdanie (później Jan III Sobieski i jego francuska małżonka Maria Kazimiera d'Arquien, zwana po prostu "Marysieńką", która jako dziecko znalazła się w orszaku Ludwiki Marii i pozostała z nią na dworze w Warszawie - zwali ją pogardliwie "kameleonem" lub też "chorągiewką na wietrze"). Zresztą pod tym względem jej nowy małżonek nie był wcale lepszy, on również bardzo często zmieniał zdanie, wielokrotnie też nurzyło go rządzenie krajem. Lubił wyrażać skruchę (czego nauczył się jeszcze będąc u jezuitów), składać przyrzeczenia i dokonywać swoistych teatralnych zachowań. Ponoć nigdy nie przeczytał do końca żadnej książki, ale za to lubił malarstwo i muzykę, był odważny i inteligentny. Bardzo też przywiązał się do Ludwiki Marii i to tak mocno, że wydawało się iż jest od niej całkowicie zależny (chociaż zdarzało mu się toczyć z nią karkołomne awantury, ale zawsze potem obaj małżonkowie wracali do siebie z większą czułością). Ludwika Maria bardzo szybko zdobyła na niego wpływ, poprzez częste narzekania, nalegania, skargi a czasem i płacze, co powodowało że Jan Kazimierz praktycznie zawsze jej ustępował. A jednak mimo to Jan Kazimierz często ją zdradzał.

Po nowym roku 1650 r. królowa miała dla swego małżonka dobrą nowinę, okazało się bowiem że była w ciąży. Miała co prawda już 39 lat, a w tamtych czasach poród w jej wieku był bardzo niebezpieczny ze względu na niezwykle niski poziom medycyny, ale mimo to para królewska bardzo się z tego powodu ucieszyła. Królowa bardzo często się modliła, a jednocześnie korzystała z porad astrologów. Ci wreszcie przepowiedzieli że w czasie porodu umrze zarówno dziecko jak i matka, a Ludwika Maria bardzo się tego przestraszyła, tym bardziej że w czasie ciąży kilkukrotnie mdlała. Poleciła też sprowadzić z Francji pewnego lekarza, specjalistę od porodów, chociaż tak naprawdę porodem królowej zająć miały się kanclerzyna Ossolińska i Tekla Lubomirska. Poród zaczął się dnia 1 lipca 1650 r., był długi i bardzo ciężki. W tym czasie mniszki z zakonu karmelitanek biczowały się w intencji poczęcia zdrowego dziecka, oraz zachowania życia królowej. W pewnym momencie było tak dramatycznie, że lekarz i wyżej wymienione położne nie wiedzieli czy mają ratować dziecko czy matkę, gdyż było więcej niż pewne, że jedno z nich umrze. Jan Kazimierz polecił aby ratować Ludwikę Marię za wszelką cenę, nawet kosztem dziecka. Ostatecznie udało się ocalić zarówno matkę, jak i dziecko i 1 lipca królowa Ludwika Maria powiła śliczną dziewczynkę, aczkolwiek dziecko było tak słabe, że zaraz po porodzie nie płakało przez dłuższy czas i dopiero kanclerzyna Ossolińska rytmicznymi uderzeniami dziecka w pupę spowodowała, że zaczęło ono płakać, a tym samym oddychać. Ale królowa była równie słaba i zaraz po porodzie straciła przytomność. Salwy armatnie, oznajmiające narodziny Marii Anny Teresy Wazy odłożono do dnia następnego, gdy królowa wróciła do sił (choć przez pierwszy tydzień nie opuszczała swego łoża). Król był dumnym ojcem, a Ludwika Maria rozpoczęła przygotowania do chrzcin (rodzicami chrzestnymi małej Marii Anny zostali cesarz rzymski - Ferdynand III i jego żona Eleonora z Mantui), ale nim doszło do chrzcin, uwagę króla zaprzątały sprawy kozackie i ponowne przygotowania Chmielnickiego do nowej wojny z Rzeczpospolitą.


KRÓLOWA LUDWIKA MARIA PO NARODZINACH CÓRKI W ROKU 1650 



CDN.

czwartek, 29 sierpnia 2024

KIM JEST "DAJ"?

TO JAK WIEMY - CHIŃSKI

SPRZEDAWCA JAJ




Hej, dziś będzie to krótki, zabawny wycinek, dotyczący - jak można się od razu domyślić - prezydenta Ukrainy Wołodymyra Żełeńskiego (zwanego w niektórych kręgach po prostu dej, dej, dej" 😄). Miałem sobie darować ten temat, ale po ostatnich wypowiedziach tego błazna Kułeby, postanowiłem że jednak nie będę cicho, bo Ukraińcy nie doceniają tego wszystkiego co myśmy dla nich zrobili, co myśmy im dali i przede wszystkim tego, że bez Polski ten kraj już nie istnieje. Od dłuższego czasu widzę też że traktowanie Ukraińców jak partnerów jest (niestety) błędem, tym bardziej w obecnej konfiguracji. Ukraina nie toczy wojny ani za Polskę, ani za Europę, oni toczą wojnę o swoją własną niepodległość - w czym my pomogliśmy im więcej, niż jakikolwiek kraj w dziejach świata od tysiąca lat pomógł nam samym. A Polska domaga się od Ukrainy tak naprawdę tylko dwóch rzeczy, które Ukraina musi spełnić, bowiem nie widzę sensu dalszego wspierania tego państwa, bez załatwienia tych właśnie kwestii. Pierwszym to jest natychmiastowe zezwolenie na ekshumację pomordowanych Polaków na Wołyniu, i to należy zrobić i już na wczoraj, druga kwestia to przeprosiny za Wołyń. Tylko tyle i aż tyle. Koniec cakania się i udawania że temat nie istnieje, że po wojnie, że może kiedyś, w przyszłości. Nie ku...a! To ma być załatwione natychmiast, inaczej należałoby tymczasowo zamknąć granicę z Ukrainą do chwili, aż tamtejsi politycy nie nabiorą rozumu. A rzeczywistość jest bardzo prosta, bez Polski, bez polskiej pomocy, nawet zakładając że pomagać chciałby cały świat a Polska nie, nawet w takiej sytuacji Ukraina padnie. Takie tymczasowe zamknięcie granicy szybko przywróciło by właściwe relacje polsko-ukraińskie, bo nie oszukujmy się (i ja też już przestałem patrzeć na tę sytuację przez różowe okulary), Ukraina stanowi dla nas sens tylko i wyłącznie jako bufor oddzielający nas od Moskwy, TYLKO I WYŁĄCZNIE i nie widzę sensu potrzeby zmieniania tych relacji poprzez podniesienie ich na wyższy poziom, gdyż Ukraińcy (a szczególnie ukraińscy politycy) na to po prostu nie zasługują. Nie jestem też  żadną ruską onucą (na pewno nie ja, nigdy nie byłem i nigdy nie będę), ale nie pozwolę też pluć nam w twarz przez ludzi, których przodkowie dopuścili się tak haniebnej zbrodni, że połączone zbrodnie niemieckie i sowieckie przy tej zbrodni ukraińskiej wypadają naprawdę blado.




Kiedyś już pisałem o zbrodni wołyńskiej, więc nie zamierzam do tego wracać (tym bardziej że to ma być krótki wycinek), ale oczywiście zdaję sobie sprawę dlaczego Ukraińcy do tej pory nie chcą pozwolić na ekshumację ofiar Wołynia (choć jednocześnie zezwolili Niemcom na ekshumację żołnierzy Wehrmachtu, poległych na Ukrainie). Można sobie bowiem wyobrazić jaki przekaz poszedłby w świat, jak bardzo obraz Ukraińców i Ukrainy zostałby zniszczony, gdyby się okazało że odkopuje się zwłoki małych dzieci mordowanych widłami, których główki rozbijano o ściany domów, kobiet którym obcinano piersi, albo ludzi których na żywca cięto piłami na dwie części (a to są tylko najlżejsze przykłady zadawanych mordów). Okrucieństwo Ukraińców było bowiem nieprawdopodobne i powtarzam raz jeszcze, ani Sowieci ani Niemcy nie zniżyli się do tak potwornego, dzikiego, bandyckiego okrucieństwa. Zdaję więc sobie sprawę że zezwolenie na ekshumacje po prostu rozbiłoby jakąkolwiek ukraińską softpower, jakikolwiek ukraiński wizerunek budowany konsekwentnie od lutego 2022 r. Ale trudno, trzeba się z tym zmierzyć, gdyż tylko prawda nas wyzwoli i tak samo jak Niemcy będą zmuszeni wcześniej czy później zapłacić Polsce reparacje (bo od tego nie ma ucieczki), tak samo Ukraińcy będą musieli odpowiedzieć za swoje zbrodnie. Dopiero wtedy możemy budować wspólną przyszłość. Przyszłość Rzeczpospolitan.



PS: Miałem tutaj wkleić sceny z filmu Wołyń, ale jest to chyba jedyny film którego ja sam nie jestem w stanie obejrzeć do końca ze względu na to okrucieństwo, dlatego też tego nie uczynię.


PS2: Wybaczcie mi ale musiałem to z siebie wyrzucić.




środa, 28 sierpnia 2024

SŁOWA KTÓRE UCZĄ MYŚLEĆ - Cz. III

CZYLI SENTENCJE I AFORYZMY OD STAROŻYTNOŚCI PO WSPÓŁCZESNOŚĆ





KOLEJNA "PORCJA" SENTENCJI SŁAWNYCH LUDZI ANTYKU



ARYSTOTELES




 Arystoteles, jeden z trzech najsławniejszych filozofów antycznej Grecji (zwany "mistrzem tych, którzy wiedzą") przyszedł na świat w roku 384 p.n.e. w mieście Stagira na półwyspie Chalkidyckim, w rodzinie lekarza Nikomachosa (pracującego dla macedońskiego króla Amyntasa II). Jego matką była kobieta o imieniu Fajstis (która zmarła, gdy Arystoteles był jeszcze dzieckiem). Nikomachos także zmarł, gdy Arystoteles miał prawie dziesięć lat i od tej pory - jako sierota - wychowywany był przez swego wuja Proksenusa z Aterneus, który stał się również jego nauczycielem retoryki i poezji. W wieku lat 18-tu Arystoteles udał się do Aten, gdzie został uczniem innego sławnego filozofa - Platona i uczęszczał na jego nauki do ateńskiej Akademii ("Akademeia" - było to miejsce w północno-zachodniej części Aten, już za murami miasta, gdzie - jak pisał Tukidydes - w VI wieku p.n.e. znajdował się święty gaj oliwny. Został on również zniszczony, gdy w 480 r. p.n.e. Persowie zdobyli i spalili Ateny, ale w latach 70-tych V wieku p.n.e., na fali swej popularności, niezwykle bogaty Ateńczyk Kimon - syn Miltiadesa, zwycięzcy spod Salaminy w 490 r. p.n.e. - konkurując politycznie Temistoklesem {zresztą lata 70-te V wieku p.n.e. były zdominowane - w Atenach - właśnie przez te dwie postaci, niczym Kaczyński i Tusk 😉}, otoczył obszar Akademii murem. Święty gaj poświęcony był Akademosowi i Dioskurom (Kastorowi i Polluksowi (Grecy zwali go Polideukusem, ale rzymska nazwa bardziej się przyjęła). Według mitu Akademosowi miał właśnie owym braciom bliźniakom wyjawić tajemnicę, gdzie Tezeusz ukrył Helenę Trojańską. Kult Dioskurów i Akademosa istniał w świętym gaju od co najmniej VI wieku p.n.e., a prawdopodobnie był jeszcze starszy. Obszar Akademii był miejscem świętym nie tylko dla Ateńczyków, ale i dla wszystkich Greków i nawet Lacedemończycy (Spartanie) w czasie Wojny Peloponeskiej - jak i później - nigdy nie odważyli się z bezcześcić tego świętego gaju oliwnego. Po raz pierwszy uczynił to dopiero rzymski wódz (a późniejszy dyktator) Lucjusz Korneliusz Sulla w roku 86 p.n.e. gdy podczas oblężenia Aten kazał wyciąć gaj oliwny w celu zbudowania machin oblężniczych. W Akademii odbywało się też wiele świąt i obrzędów religijnych, jak choćby nocny bieg z ołtarzy w mieście, do ołtarza Promemejkosa w Akademii, szła tędy procesja dionizyjska z Aten i z powrotem, a także w pobliżu Akademii odbywały się uroczystości pogrzebowe (droga wiodąca z Aten do Akademii wypełniona była nagrobkami).


ATENY
(UMIESZCZONE ZOSTAŁY TUTAJ MIEJSCA DOTARCIA DO AKADEMII JAK I LICEUM. ŻÓŁTY KOLOR OZNACZA ROZBUDOWĘ ATEN W CZASACH RZYMSKICH)



Akademię przeciwstawia się często utworzonemu znacznie później (w 335 r p.n.e.) właśnie przez Arystotelesa - Liceum (Lykaion), który znajdował się na wschód od Aten. Rektorami Akademii (wszystko oczywiście odbywało się pod gołym niebem i nie było tam żadnych budynków) od roku 387 p.n.e. był najpierw Platon (jako pierwszy rektor) który piastował tę funkcję aż do swej śmierci 40 lat później, lecz jego następcy nie zawsze cieszyli się dobrą opinią (lub też mieli na tyle potężnych wrogów, że ich wizerunek został skutecznie oczerniony dla potomnych). Następcą Platona został jego siostrzeniec - Speuzyp, syn Eurymedona i Potony (siostry Platona). Jego ośmioletnie rządy w Akademii zapisały się tam nieprawdopodobną wcześniej rozwiązłością, a sam Speuzyp otoczony był nieustannie kurtyzanami lub prostytutkami i w ich obecności nauczał swoich uczniów (umieścił on również w Akademii popiersie nagiej Gracji i ponoć do tego wizerunku pozowała jedna z jego kochanic, która odsłoniwszy piersi, pozwalała się tak portretować przy uczniach Speuzypa). Oczywiście nauka w Akademii była płatna, z tym że kobiety u Speuzypa uczęszczały na wykłady darmo (co prawda pierwsze dwie kobiety wprowadził do swej Akademii jeszcze Platon pod koniec swego żywota, a były to Lastenea z Mantinei i Aksjotea z Filus - ale Platon również nie pobierał od nich pieniędzy), zaś liczba kobiet w czasach Speuzypa znacznie się zwiększyła, choć nie wszystkie przybywały tam na nauki (Speuzyp miał zwrócić się też do jednego ze swych uczniów, który zakochany był w brzydkiej kobiecie, zapytał go: "Czego od niej chcesz? znajdę ci o wiele ładniejszą za 10 talentów"). Był on również mistrzem w wyplataniu lekkich koszyków z wiązek gałęzi, a w swej nauce opierał się na filozofii Platona. Ok. 340 r. p.n.e. Speuzyp dotknięty został paraliżem tak, że nie był w stanie się ruszać i musiał być noszony w lektyce, wkrótce potem zmarł. W roku 339 p.n.e. następcą Speuzypa (który ponoć sam go wybrał) został niejaki Ksenokrates z Chalcedonu i piastował tę funkcję do swej śmierci w roku 314 p.n.e. Jako nie Ateńczyk Ksenokrates uzyskał obywatelstwo dzięki strategowi Fokionowi, który uczęszczał na jego wykłady do Akademii. Był on człowiekiem oddanym nauce i za jego czasów liczba kobiet w Akademii znacznie zmalała, a w każdym razie kurtyzany i prostytutki nie miały już tam wstępu. Po klęsce pod Cheroneą (338 r. p.n.e.) Ateny wpadły w orbitę wpływów Macedonii, ale nie utraciły jeszcze wówczas pełnej suwerenności. Stało się to dopiero po przegranej przez Ateny wojnie lamijskiej (z lat 323-322 p.n.e.) wywołanej po śmierci Aleksandra Wielkiego. Wówczas realnie Ateny straciły suwerenność, a Antypater (regent Macedonii) prowadził tam oligarchię, ostatecznie likwidując ateńską demokrację (która w IV wieku p.n.e. była wręcz tożsama z bogami, gdyż Ateńczycy wystawili nawet świątynię bogini Demokratii i składali jej ofiary). 




W sprzeciwie wobec takiej hańby i takiego upokorzenia, Ksenokrates zrezygnował z obywatelstwa ateńskiego, które ofiarował mu Fokion, co bardzo szybko skończyło się dla niego ruiną finansową. Nie mogąc bowiem zapłacić podatku (jaki płacili rezydenci-obcokrajowcy), Ksenokrates popadł w tak ogromne długi, że jedyną możliwością ich spłaty było popadnięcie w niewolę. Gdy więc dłużnicy mieli go już wystawić na rynku niewolniczym do sprzedaży, ten się rozchorował i wkrótce potem zmarł (314 p.n.e.). Zapamiętano go jako męża miłującego prawdę, chociaż czasami bywał okrutny, ale chyba nie aż tak, jak jego poprzednik Speuzyp (który kiedyś dla zabawy wrzucił małego pieska do studni). Ateńczycy zapamiętali go też jako przykład obywatelskiego patriotyzmu, gdyż człowiek ten gotów był pójść w niewolę, rezygnując z obywatelstwa tylko dlatego, że Ateny dotknęła taka sromotna klęska i zniewaga ze strony Macedończyków. Ksenokrates w swej myśli filozoficznej poświęcił się głównie etyce, ale jego filozofia była mocno zwalczana przez Arystotelesa (zresztą ci dwaj panowie znali się dobrze, ale w pewnym momencie coś ich poróżniło i być może dlatego właśnie Arystoteles w 335 r. p.n.e. założył Liceum - nową szkołę filozofii Starożytnej Hellady). Jego następcą został Polemon z Aten, syn majętnego Ateńczyka Filosratosa. Ponoć Polemon pierwsze 30 lat swego życia spędzał na przyjemnościach, jakie ofiarowywały młodemu, bogatemu człowiekowi Ateny. Otaczał się głównie (tak jak Speuzyp) kurtyzanami i dziewczętami lekkich obyczajów. Aż pewnego razu - wraz z przyjaciółmi mocno podpici - wpadli do świętego gaju Akademosa, w czasie gdy nauczał Ksenokrates. Treść tych nauk tak przyciągnęła Pokemona, że już potem nie opuszczał wykładów w Akademii. Całkowicie też odmienił swoje życie, przestał pić, przestał też zabawiać się z dziewczętami, odrzucił dotychczasowe towarzystwo, stał się wstrzemięźliwy, poważny i surowy. Po śmierci swego mistrza Ksenokratesa (któremu proponował nawet wykupienie z niewoli, ale tamten odmówił i wkrótce potem zmarł) został nowym, czwartym już rektorem Akademii (była to funkcja dożywotnia, a Polemon zmarł w roku 273 p.n.e. jako starzec). Wychował szereg nowych uczniów, zaś jego następcą został jeden z nich, o imieniu Krates (nie ma jednak sensu brnąć w wymianie kolejnych rektorów, dlatego na tym właśnie zakończę).




Tak oto młody Arystoteles przybył do Aten i został uczniem Platona w Akademii. Przez prawie dwadzieścia kolejnych lat uczęszczał tam na wykłady, ale zawiedziony tym, że Platon na swego następcę wybrał Speuzypa a nie jego, opuścił Akademię i udał się na Wschód, na dwór tyrana miast Aterneus i Assos - Hermiasza (którego również poznał w Akademii i który stał się jego najlepszym przyjacielem). Przebywał tam tylko dwa lata (347-345 p.n.e.) lecz były to niezwykle obfite w wydarzenia lata. Arystoteles poznał tam (i prawdopodobnie zakochał się) niejaką Pytias - adoptowaną córkę (a tak naprawdę siostrzenicę Hermiasza) i ją poślubił. Ponieważ jednak Hermiasz był niezależnym władcą eolijskiego miasta-państwa, leżącego na małoazjatyckim wybrzeżu Morza Egejskiego, niezależność ta kuła w oczy Persów i król królów Artakserkses III w roku 345 p.n.e. zdobył Aterneus, zaś Hermiasz zginął w walce (Diogenes Laertios ułożył hymn na cześć Hermiasza,który brzmiał m.in. tak: "Który syn Grecji nie uznałby za godnym pozazdroszczenia losu, przeżyć życie, umrzeć śmiercią, która nie boi się żadnej żmudnej godziny, nie cofa się przed żadnym oddechem. Taki owoc masz niebiańskiego rozkwitu, (...) Dla ciebie Alkides, syn Zeusa i bliźniaki Ledy walczyli (….) Achilles, Ajaks z miłości do Ciebie wstąpili do krainy nocy. (...) Królu Aterneus, Twój wzrok na zawsze porzucił radosne światło słońca (...) Twoje nieśmiertelne imię żyć będzie w pieśniach, połączone z bojaźnią, bojaźnią Zeusa i prawem wiernej przyjaźni"). Arystoteles (wraz z małżonką) wyjechał więc teraz na Lesbos (wyspę leżącą naprzeciwko Aterneus), gdzie przez ok. dwa lata prowadził badania biologiczne. Tam właśnie przyszła do niego propozycja, zostania nauczycielem 13-letniego syna króla Macedonii Filipa II - Aleksandra. Arystoteles opuścił więc Lesbos i wrócił do Stagiry, a następnie udał się do Pelli - stolicy Macedonii (343 r. p.n.e.) i przez siedem kolejnych lat pozostawał pedagogiem i mistrzem Aleksandra, zwanego następnie Wielkim. Zaś w roku 336 p.n.e. po śmierci Filipa II, gdy 20-letni Aleksander objął władzę w Macedonii, Arystoteles pożegnał swego ucznia i wrócił do Aten, gdzie wkrótce potem założył Liceum.


EOLIA
(WRAZ Z MIASTEM ATARNEUS, KTÓREGO TYRANEM BYŁ PRZYJACIEL ARYSTOTELESA - HERMIASZ)




Sam przybytek poświęcony był Apollinowi Likejosowi (i stąd wzięła się nazwa), natomiast Arystoteles (w przeciwieństwie do wykładów czynionych w Akademii) lubił wraz ze swymi uczniami przechadzać się wokół stoa Apollina Likejosa (w Akademii zaś siadano wokół drzew oliwnego gaju i tak słuchano wykładów). Pozostał on pierwszym reaktorem założonego przez siebie Liceum aż do roku 323 p.n.e. (przez cały ten czas był finansowany przez swego ucznia Aleksandra Wielkiego, dlatego też początkowo wykłady w Liceum były darmowe - w przeciwieństwie do Akademii), ale po śmierci Aleksandra i wybuchu wojny lamijskiej, Arystoteles, jako zwolennik macedońskich rządów i nauczyciel zmarłego króla, stał się osobą niepożądaną w Atenach. Opuścił więc miasto i udał się do Chalkis na Eubei (rodzinnego miasta swej matki Fajstis), gdzie zmarł w kolejnym roku - 322 p.n.e. Lykeion przejął po nim niejaki Teofrast, syn Melantasa z Erestos na Lesbos. Teofrast nie było jednak jego prawdziwym imieniem, tak naprawdę zwał się Tyrtamos, ale ponieważ miał wyjątkowy talent do łatwej i pięknej wymowy, zwanego go więc "Eufrastos" ("Dobrze mówiący"), a potem narodziło się imię Teofrast ("Mówiący bosko"). Tyrtamos/Teofrast był głównie botanikiem, ale będąc uczniem Arystotelesa, zainteresował się również filozofią. Według jego posągów, był dobrze zbudowanym mężczyzną, ale również smakoszem (nie potrafił sobie odmówić przyjemności skosztowania różnych potraw, co też doprowadziło go do śmierci), był zaprzysięgłym kawalerem ale - według przekazów antycznych - podobno dość miłym gościem. Towarzyszył Arystotelesowi w Atarneus, a następnie na Lesbos. Potem ich drogi na trzy lata się rozeszły i choć nie ma żadnych wiadomości na temat tego, co wówczas czynił Teofrast, istnieją podejrzenia iż przebywał na Krecie i w Libii (gdzie prowadził badania botaniczne). Następnie udał się do Stagiry i do Pelli, gdzie znów przebywał u boku swego mistrza. Wraz z nim powrócił do Aten, gdzie po wygnaniu Arystotelesa został nowym rektorem Liceum. Teofrasta uważa się również za "ojca botaniki" i prekursora ekologii, gdyż to właśnie on opisał powstawanie roślin z nasion, zapylanie roślin na przykładzie fig, przeprowadził eksperymenty kiełkowania rośliny, był też autorem fachowych określeń używanych w po dziś dzień (łodyga, pęd, korzeń), sklasyfikował rośliny na drzewa, krzewy, podkrzewy i zioła, opisał ponad 500 gatunków i odmian roślin. Co się tyczy filozofii, to głównie opierał się na prawdach Arystotelesa, aczkolwiek twierdził że w naturze panuje ciągły chaos i nieporządek. Był też autorem kilku ciekawych powiedzonek, jak choćby takie: "Wino powoduje przedwczesne porody, a jeśli winogrona zjedzą psy, urodzą poronione dzieci", albo: "Czas jest najcenniejszą rzeczą, jaką można poświęcić". Gdy zaś Arystoteles powiedział że: "Jedna jaskółka wiosny nie czyni", Teofrast zabrał się do pisania traktatu zatytułowanego "O liczbie jaskółek potrzebnych do powstania wiosny". Chociaż Teofrast był łakomczuchem, to jednak jednocześnie nie jadał mięsa, był wegetarianinem, gdyż uważał (w przeciwieństwie do Arystotelesa) że zwierzęta nie tylko mają rozum, ale również duszę, dlatego też nie należy ich zjadać. Przeprowadzał też eksperymenty z elektrycznością. Zmarł w roku 287 p.n.e. w wieku 85 lat (ponoć stało się to na drugi dzień, po obfitej kolacji u jednego ze swych uczniów).


CHALKIDYKA
(GDZIE ZNAJDOWAŁA SIĘ STAGIRA -  RODZINNE MIASTO ARYSTOTELESA) 




Trzecim rektorem Liceum był Straton z Lampsakos, który specjalizował się głównie w fizyce. Opracował teorię pustki (mówiącą iż wszystkie ciała zawierają pustkę o zmiennej wielkości, w zależności od wagi pomiędzy ciałami). Zauważył też i opisał że spadające przedmioty przyspieszają gdy uderzają w ziemię (wbrew temu co twierdził Arystoteles, że spadają ze stałą prędkością). Był on też bodajże najsłynniejszym w owych czasach ateistycznym filozofem, twierdząc że bogowie nie istnieją, a Ziemia i cały Wszechświat poruszają się jakby mechanicznie (musiał też mieć, że tak się wyrażę "jaja", gdyż w tamtych czasach za choćby podejrzenie ateizmu skazywano ludzi na śmierć, gdyż w przypadku jakiegokolwiek nieszczęścia - naturalnego czy sprowokowanego ręką ludzką - ateiści byli głównymi winowajcami gniewu Bożego, który spadał na resztę ludzkości). Straton był też nauczycielem drugiego króla Egiptu z rodu Lagidów - Ptolemeusza II Filadelfosa (założyciela Biblioteki Aleksandryjskiej i twórcę Latarni morskiej na Faros - przepraszam, nie twórcę - sponsora). Żadne z prac Arystotelesa nie przetrwały do naszych czasów, wszystko bowiem co wiemy o jego naukach, pochodzi z notatek jego uczniów. Arystoteles ożenił się dwukrotnie, bowiem jego pierwsza żona Pytias (siostrzenica Hermiasza) zmarła w czasie, gdy był on rektorem liceum w Atenach. Wówczas Arystoteles najpierw wyzwolił a potem poślubił swą niewolnicę Herpylis, która dała mu syna Nikomachosa (Nikomacha), który był jeszcze chłopcem W chwili śmierci ojca (Arystoteles miał jeszcze jednego, starszego, lecz adoptowanego syna o imieniu Nikanora). Nikomachos został uczniem Teofrasta w Liceum. Wszystkich ciekawostek z życia Arystotelesa nie ma sensu tutaj wymieniać (być może przyjdzie na to jeszcze czas), jak również wszystkich jego prac z najróżniejszych zakresów tematycznych, dlatego też przejdźmy od razu do meritum, czyli do sentencji jakie wypowiadał:


"Edukacja potrzebuje trzech rzeczy: talentu, nauki i ćwiczeń"

"Początek to więcej niż połowa wszystkiego"

"Chociaż zarówno Platon jak i prawda są mi jednakowo bliskie, to jednak kierując się poczuciem obowiązku, daję pierwszeństwo prawdzie"

"Zbrodnia potrzebuje tylko pretekstu"

"Tyrania kocha zło właśnie dlatego, że kocha pochlebstwa, a wolny człowiek nie może się tak poniżać. Człowiek uczciwy umie kochać, ale nie pochlebia. Dlatego też właściwą tyrana jest odpychanie każdego, kto ma serce dumne i wolne"

"Dowcip to wykształcona śmiałość"

"Lepiej wykonać małą część zadania doskonale, niż źle całość"

"Władza nad wolnymi ludźmi jest piękniejsza i bardziej zgodna z cnotą, niż panowanie nad niewolnikami"

"Największe zbrodnie popełniane są z pragnienia nadmiaru, a nie z braku podstawowych potrzeb"

"Polityka nie tworzy ludzi, ale przyjmuje ich takimi, jakie stworzyła ich natura"

"Trzeba umieć żartować, aby czynić poważne rzeczy"

"Ci, którzy za pomocą zbyt drastycznych praw niszczą bogatych ludzi lub masy społeczne, w istocie niszczą system państwowy"

"W dzisiejszych czasach, ze względu na korzyści związane ze sprawami publicznymi i sprawowaniem władzy, każdy pragnie nieprzerwanie się nią cieszyć, tak, jakby sprawujący władzę cieszyli się nieustannie kwitnącym zdrowiem, pomimo choroby"

"Nadzieja jest marzeniem"

"W edukacji rozwój umiejętności musi poprzedzać rozwój umysłu"

"Jedna jaskółka wiosny nie czyni"



ARYSTOTELES Z MŁODYM ALEKSANDREM



CDN.

niedziela, 25 sierpnia 2024

DLACZEGO JESTEŚMY SAMI W KOSMOSIE?

GDZIE SIĘ PODZIAŁA RESZTA 

INTELIGENTNYCH ISTOT?




 Ciekawe pytanie prawda? Zastanawiałem się nad nim od długiego już czasu i w zasadzie jedyne co przechodziło mi do głowy, to były takie oklepane teorie na zasadzie Paradoksu Fermiego. Mimo to chciałbym właśnie odnieść się w tym temacie do pytania nie tyle "czy" jesteśmy sami w Kosmosie (a tak naprawdę w naszej Galaktyce, bo żeby ruszyć dalej trzeba najpierw poznać Galaktykę w której żyjemy, a tego do tej pory nie uczyniliśmy. Mało tego, my nawet nie znamy planety na której żyjemy, z tego co bowiem twierdzą naukowcy - 90% mórz i oceanów na Ziemi jest jeszcze niezbadanych - to jest doprawdy niesamowite), ale właśnie pragnę zadać pytanie "dlaczego" jesteśmy sami w Kosmosie, i dlaczego - jeśli istnieje rozumne życie, a należy założyć że istnieje, gdyż twierdzenie że życie powstało tylko na naszej małej planecie (która tak naprawdę znajduje się gdzieś na rubieżach Wszechświata), jest doprawdy co najmniej głupie, żeby nie powiedzieć dosadniej (to jest dokładnie to samo myślenie, jak niegdyś uważano że słońce i inne planety krążą wokół Ziemi i że ona jest centrum Bożego stworzenia). A jeżeli te cywilizacje istnieją, mało tego, jeżeli są bardziej rozwinięte od naszej, to pytanie brzmi dlaczego się z nami dotąd nie skontaktowały i dlaczego nie dały nam żadnego znaku, że nie jesteśmy sami we Wszechświecie. 

Jak wiadomo paradoksy Fermiego odpowiadają na to pytanie w bardzo różny sposób. Jedna z teorii (która jest bodajże najmniej prawdopodobna i najbardziej głupkowata) mówi że jesteśmy sami we Wszechświecie, bo tylko na Ziemi ukształtowały się odpowiednie warunki do stworzenia życia biologicznego, dzięki któremu wyewoluowaliśmy jako jedyny rozumny gatunek na planecie. To jest według mnie najbardziej niedorzeczna ze wszystkich teorii, dlatego należy ją na wstępie odrzucić. Inna teoria mówi zaś, że nasza cywilizacja jest najstarszą cywilizacją we Wszechświecie (przynajmniej obecnie), wszystkie inne bowiem są albo na etapie rozwoju pierwotnego, albo też tamtejsze cywilizacje nie są jeszcze w stanie komunikować się z nami w sposób zrozumiały (mam tu na myśli fale radiowe). To też wydaje się mało prawdopodobne, chyba że założymy (jak mówi kolejna teoria), że rozwój każdorazowej cywilizacji postępuje w taki sposób, że nie jest ona w stanie rozwinąć się do etapu podróży międzygwiezdnych, gdyż gdy tylko cywilizacja dana osiągnie poziom rozwoju, pozwalający skonstruować broń atomową - sama się wykańcza, a jeśli jakimś cudem uda jej się przetrwać atomową apokalipsę i nie cofnąć się z powrotem w rozwoju, to czeka na nią kolejne zagrożenie w postaci niekontrolowanej, samo świadomej sztucznej inteligencji, która przejmuje władzę na danej planecie, niszcząc tamtejszą cywilizację. To oczywiście ma jakieś podstawy racjonalności, ale też wydaje mi się to bardzo mało prawdopodobne, aby dotknęło wszystkie cywilizacje we Wszechświecie prócz (przynajmniej na razie) naszej. Inna teoria mówi zaś o Ziemi jako o swoistej planecie -więzieniu, a my, ludzie mamy być potomkami galaktycznych przestępców, którzy zostali zesłani na tę właśnie trzecią planetę od słońca, w celu ich "resocjalizacji", dlatego też kontakt z innymi cywilizacjami nie następuje. Ta teoria wydaje się jeszcze mniej prawdopodobna, jako że zakłada ona dziedziczenie winy przez potomków ewentualnych przestępców, co raczej nie jest sprawiedliwe (chyba że założymy że o sprawiedliwości decydują ci, którzy mają siłę, a bez wątpienia siłą dysponowali ci, którzy umieścili na Ziemi owych przestępców i buntowników, czyli naszych ewentualnych protoplastów).

A może też jest tak, że inne cywilizacje po prostu nie chcą się z nami kontaktować, gdyż jesteśmy zbyt niedorozwinięci duchowo i mentalnie, zbyt okrutni oraz zbyt przyziemni, aby w ogóle zrozumieć sens istnienia innych (poza naszą) cywilizacji i potrzebujemy czasu aby pod tym względem dojrzeć. To wydaje się jak najbardziej prawdopodobne, aczkolwiek jest to tylko jedna z teorii Fermiego. Być może też zasłonili przed nami dostęp do siebie i dopóki nie rozwiniemy się duchowo, nie będziemy mogli skontaktować się z nimi, ani ich usłyszeć, ani ich zobaczyć. A może... może jest jeszcze jedno wytłumaczenie całej tej sytuacji niemożności skontaktowania się z innymi cywilizacjami, wytłumaczenie, które jest znacznie gorsze, niż nam się wydaje. Wytłumaczenie tak przerażające, że może doprowadzić do zagłady życia nie tylko na naszej planecie, ale i na wszystkich innych, które tylko dadzą jakikolwiek znak swego istnienia. Co to takiego? Odpowiedź na to pytanie podobno znajdowała się w czeluściach darknetu, a ponieważ ja już od dłuższego czasu tam nie zaglądam, przeto dowiedziałem się o niej pośrednio, lecz zanim podam bezpośrednie źródło tych informacji, chciałbym najpierw opowiedzieć własnymi słowami czym jest owo zagrożenie i dlaczego jest tak przerażające że wszystkie cywilizacje siedzą cicho, udając że ich nie ma, bowiem totalna zagłada może przyjść właśnie z Kosmosu, a jeśli oglądaliśmy filmy, lub też czytaliśmy komiksy o Transformersach (ja na przykład w dzieciństwie zbierałem wiele komiksów, głównie były to komiksy o Supermanie, Spider-manie, Batmanie, a o Transformersach i Zielonej Latarni rzadziej), wówczas możemy się domyślić o jakie zagrożenie chodzi, ale nawet i to wyobrażenie nie oddaje całego poczucia grozy, jakie czekałyby cywilizacje, gdyby te postanowiły się ujawnić. Aby jednak pozostać nie zauważonym, należy być cicho, baaardzo cicho, a my, ludzie cicho być nie potrafimy. Jesteśmy bowiem obecnie na takim poziomie rozwoju, że rajcuje nas wszystko nowe, tak jak dzieci, które zobaczyły właśnie gniazdko elektryczne i sprawdzają czy można tam włożyć palce.


GRAFICZNE PRZEDSTAWIENIE KOMUNIKATU WYSŁANEGO W KOSMOS Z ARECIBO 



Bodajże po raz pierwszy ludzie wystrzelili w Kosmos informacje o naszym istnieniu - 3 marca 1972 r. na pokładzie sondy kosmicznej Pioneer 10, która wycelowana była w kierunku Jowisza. W owej informacji zawarty był wizerunek mężczyzny i kobiety, a także rysunek naszego Układu Słonecznego z zaznaczoną nań Ziemią, jako miejscem wysłania wiadomości. Następnie wiadomość tę powtórzono - 5 kwietnia 1973 r. na pokładzie sondy Pioneer 11. Najsilniejszy sygnał w przestrzeń kosmiczną wysłała ludzkość jednak dnia 16 listopada 1974 r. za pomocą radioteleskopu z obserwatorium w Arecibo (Portoryko), w której to podano jeszcze dokładniejsze informacje (zakodowane w kodzie dwójkowym) na temat naszego istnienia, czyli wiadomość o istnieniu dwóch płci na Ziemi, o liczbie ludności na świecie, o naszym Układzie Słonecznym i odległości Ziemi od Słońca, oraz o miejscu, z którego wysłano wiadomość. W kolejnych latach i dekadach tak bardzo nam się to spodobało, że wysyłaliśmy w przestrzeń kosmiczną kolejne wiadomości o naszym istnieniu, jednak nigdy nie otrzymaliśmy żadnej informacji zwrotnej, nigdy nikt nam nie odpowiedział... do czasu. Wiadomość jaka nadeszła, pojawiła się stosunkowo niedawno (kilkanaście lat temu), nie miało to jednak żadnego znaczenia, gdyż owej wiadomości nie mogliśmy przez dłuższy czas odcyfrować i odczytać. Udało się to dosłownie kilka lat temu, a to, co odczytano, było tak przerażające że wprost niewiarygodne. Oczywiście na samym początku zawsze można było założyć że dana informacja zwrotna może zawierać przekaz dwojakiego znaczenia. Po pierwsze może to być informacja wysłana przez cywilizację nam przychylną, pokojowo nastawioną i pragnącą się ujawnić oraz spotkać. Po drugie zaś może to być informacja od istot nam wrogich, pragnących naszego zniszczenia i naszej śmierci, z tym tylko że logicznym wydaje się fakt, że taka cywilizacja raczej nie traciłaby czasu i energii na wysyłanie nam informacji zwrotnej, w celu grożenia nam czy też poinformowania nas, że lecą aby nas zniszczyć. Raczej jeśli więc uzyskaliśmy informację zwrotną, to jest to przekaz od istot co najmniej do nas neutralnie ustosunkowanych. Ale to, co odcyfrowali naukowcy, było jeszcze dziwniejsze i jeszcze bardziej przerażające.

Początek bowiem owej informacji brzmiał: "Lepiej bądźcie cicho, stanowicie zagrożenie dla nas wszystkich!" Ciekawe prawda? Dalsza część wiadomości wyjaśniała dokładnie o co chodzi i dlaczego nie należy - tak jak my to robiliśmy - krzyczeć po całej Galaktyce że istniejemy, bo to może oznaczać że już wkrótce... przestaniemy jako ludzkość istnieć. "Śmierć przyjdzie do was z gwiazd" - tak można przetłumaczyć to, co "Oni" nam przesłali. W dalszej części wiadomości "Oni" opowiedzieli o co dokładnie chodzi, a mianowicie setki tysięcy lat temu w naszej Galaktyce toczyła się wojna - to znaczy toczyły ją mieszkające na naszej planecie cywilizacje, przeciwko cywilizacji z innej Galaktyki. Nie ma informacji na temat tego, kto sprowokował tę wojnę, wydaje się jednak prawdopodobne że to tamci - dysponując lepszą bronią - zaatakowali nas (to znaczy nie nas, tylko tych, którzy żyli przed nami - Atlantów, Nibiruan???). Byli lepsi, przegrywaliśmy tę wojnę i aby ostatecznie się ratować, naukowcy z naszej Galaktyki (a raczej z Ziemi, choć może też chodzić o cywilizację Marsa i Wenus), powołali do życia okrutną broń - Replikatorów, czyli maszyny bojowe, które niszcząc broń i okręty przeciwnika, przekształcały je na swoją modłę, tworząc kolejne jednostki bojowe. Dzięki tej sile udało "Nam" się zwyciężyć i wypchnąć ich z naszej Galaktyki. Okazało się jednak że owych Replikatorów nie można już wyłączyć i z chwilą gdy zabrakło im wrogów, zwrócili się oni przeciwko wysoce rozwiniętym cywilizacjom w naszej Galaktyce, kolejno je niszcząc. Tak zniszczona została Atlantyda, zniszczeni zostali twórcy egipskich piramid i cywilizacji sumeryjskiej (być może również cywilizacja Mohendżo-Daro o której kiedyś wspomniałem). Replikatorzy bowiem niszczyli wszystkie rozwinięte cywilizacje, które mogły stanowić dla nich zagrożenie. Tak oto niektóre planety zostały zmienione w światy nie zdatne do życia (przynajmniej z naszego punktu widzenia, bowiem najprawdopodobniej nasz Układ Słoneczny aż kipi od cywilizowanego życia, tylko siedzą cicho obawy właśnie przed Replikatorami). Replikatorzy jednak nie są w stanie przemieszczać się pomiędzy Galaktykami, dlatego też w dalszym ciągu przebywają w naszej Galaktyce, z tym że przez te setki tysięcy lat duża część z nich uległa najróżniejszym awariom i usterkom, gdyż nie są oni w stanie wzajemnie się naprawiać bez możliwości zdobywania nowej technologii, a tak się dzieje w sytuacji gdy niszczą sprzęt przeciwnika z którym walczą.




Replikatorzy jednak nieustannie nasłuchują wszelkich fal radiowych, jakie płyną z poszczególnych planet w naszej Galaktyce, a gdy taką informację przejmą, natychmiast ruszą przeciwko danemu światu. Informacja od "onych" mówiła również, że nim Replikatorzy przybędą aby zniszczyć daną cywilizację, wcześniej wysyłają swoich zwiadowców, którzy to poruszają się znacznie szybciej niż cała ta flotylla (porusza się ona bowiem z prędkością światła). Zwiadowcy bowiem mogą przeskakiwać pomiędzy czasoprzestrzenią, znacznie skracając sobie podróż. Gdy zaś przybędą do danego świata, ich zadaniem jest sianie wewnętrznego chaosu na planecie i eliminacja najbardziej wartościowych jednostek, które to mogłyby stanowić zagrożenie dla floty Replikatorów. W tym celu (choć Replikatorzy są maszynami), tworzą zwiadowców na podobiznę istot danego świata, a przynajmniej istoty te wyglądają jak istoty cielesne, białkowe, których skóra (choć nie zawsze przypomina naszą, to jednak) wygląda jakby była złożona z tego samego, białkowego budulca. I tutaj nasunąć się może od razu fenomen UFO. Czym jest UFO? tak naprawdę do końca nie wiadomo. Wiadomo tylko że te statki czasem się pojawiają, czasem też tak zwane ufoludki (zwane niekiedy szarakami) pokazują się ludziom, a czasem też dochodzi do porwań (porwania mają na celu genetyczną modyfikację szaraków w celu dopasowania ich ciał do genotypu ludzkiego, tak, aby zgadzał się on wręcz jeden do jednego z ludzkim i aby te istoty - które tak naprawdę napędzane są przez sztuczną inteligencję Replikatorów - mogły funkcjonować na pierwszy rzut oka tak jak normalni ludzie). Cel bowiem stanowi wprowadzenie tych zmodyfikowanych istot do ludzkiego społeczeństwa, i takie nim pokierowanie, aby nie zdołało ono przygotować się na agresję z gwiazd i aby nie wypracowało broni, która mogłaby Replikatorów pokonać. Tak przynajmniej brzmiał komunikat wysłany przez tych, którzy kazali nam siedzieć cicho. Poinformowali oni również ludzi, że poszczególne cywilizacje w naszej Galaktyce kontaktują się ze sobą, ale nie w taki sposób, jak to my uczyniliśmy - krzycząc na cały Układ Słoneczny: "Halo, tu jesteśmy, widzicie nas!", tylko na zasadzie przekaźników pomiędzygalaktycznych, czyli czegoś na wzór galaktycznego telefonu, dzięki któremu słuchać może nas tylko odbiorca wiadomości, natomiast my używamy do komunikacji... megafonu, korzystając z fal radiowych, które Replikatorzy są w stanie przechwycić.




Naukowcy z Ziemi mieli odpowiedzieć tym, którzy wysłali nam ową zwrotną wiadomość, że u nas już coś takiego jak UFO istnieje i że najprawdopodobniej nasz przekaz został przechwycony przez Replikatorów, a być może zdradziliśmy się jeszcze czymś o czym nie wiemy. W każdym razie istnieje ogromne niebezpieczeństwo że oni już o nas wiedzą i że ich flota zmierza właśnie w kierunku naszej planety, aby zniszczyć na niej wszelkie życie i że dotrą tutaj w ciągu kilku, być może kilkunastu kolejnych lat. Co mamy więc zrobić, aby ocalić życie na naszej planecie? - padło takie pytanie. Cywilizacja która odebrała tę wiadomość, odpowiedziała, że Replikatorzy jeśli rzeczywiście ruszyli przeciwko nam, to po drodze zniszczą i inne światy, które są między nimi a nami, a na których istnieje cywilizowane i rozwinięte życie, tak więc oni sami nie będą się ujawniać i nie będą prosić się o kłopoty. Nie przybędą też, aby nam pomóc w tej walce która nas czeka. Stwierdzili jednak że są gotowi podzielić się z nami technologią, która jest w stanie zatrzymać Replikatorów, a którą oni sami tworzyli przez tysiące lat. Tylko że walczyć będziemy sami, oni pozostaną w ciszy (chyba że zostaną już zmuszeni do walki poprzez naszą niefrasobliwość, to znaczy jeśli Replikatorzy wykryją ich obecność - i cywilizacje jakie oni stworzyli na innych planetach naszej Galaktyki). Może i to byłoby dla nas najbardziej optymalne, ale raczej nie można na to liczyć. Opierając się więc na przekazie który znajduje się w darknecie, technologia o której powiedzieli nam obcy, miała już zostać przekazana przywódcom naszej planety, być może więc dlatego co jakiś czas słychać o militaryzacji społeczeństw, o przygotowywaniu się do wojen - na razie co prawda lokalnych, ale musimy prawdopodobnie wyrobić w sobie ten gen zabójcy, abyśmy - gdy przyjdzie pora - stanęli w obronie naszego świata i naszego istnienia. Tak wygląda przekaz od obcych istot (zapewne humanoidalnych lub wręcz ludzkich) które odpowiedziały na nasz komunikat, a ponieważ bardzo mnie on zaciekawił (gdyż nie spotkałem się z nim wcześniej), dlatego postanowiłem zaprezentować go w osobnym temacie na tym blogu.




Natomiast informacje o nim zaczerpnąłem z bloga Krzysztofa Woźniaka "Atora": "Wideoprezentacje". Co o nim sądzicie? Mnie wydaje się dosyć interesujący i ciekawy, choć może nieco przerażający, a przynajmniej tworzący tę atmosferę lekkiej obawy o przyszłość naszej cywilizacji.




ZAPRZAŃSTWO JAKICH MAŁO! - Cz. X

CZYLI HISTORYCZNA REFLEKSJA JAKO MEMENTO DLA WSPÓŁCZESNOŚCI





POWSTANIE i WOJNA
Cz. X





 Z końcem roku 1646 królowa Ludwika Maria ostatecznie zorganizowała sobie dwór, w skład którego prócz przywiezionych z Francji osób, weszli też Polacy i niektórzy Austriacy z dawnego otoczenia królowej Cecylii Renaty Habsburżanki. Marszałkiem dworu królowej został wojewoda pomorski Gerhard Denhoff (spolonizowany Niemiec) który jednakowoż bardzo źle mówił po polsku i tym samym robił dosyć zabawne kazusy językowe (jak choćby taki: "Nie łaźcie Waszmoście na królowę, król tego nie lubi"). Król Władysław początkowo chciał odesłać większość przybyłych z nią francuskich panien, ale ostatecznie w czerwcu 1646 r. wyraził zgodę aby pozostały one w Rzeczpospolitej (zatwierdził to również Sejm, zastrzegając jedynie aby dwór Ludwiki Marii nie był większy od dworu poprzedniej żony króla - Cecylii Renaty). Królowa i jej otoczenie zaczęła przede wszystkim wprowadzać zmiany w modzie, co nie wszystkim oczywiście się podobało, szczególnie że francuskie panny nosiły suknie z dość dużymi dekoltami odsłaniające nawet część piersi. Polki z otoczenia królowej również zaczęły nosić takie suknie - ku zgorszeniu swych mężów (jak choćby wojewodzina Działyńska, która ponoć pierwsza włożyła taki strój, choć ta akurat była wówczas wdową). Królowa nawet pisała w listach do kardynała Mazarina iż Polki z jej otoczenia: "Wszystkie spieszą się jak mogą, aby naśladować nasze ubranie". Szlachcie jednak owe nowinki niezbyt się spodobały, a wręcz non stop słychać było sarkanie, niż królowa "zbałamuci nasze żony i córki" swoimi strojami, z których... "cycki wypadają" (oczywiście moda ta dotyczyła przede wszystkim dworu królewskiego i ewentualnie niektórych dworów magnackich, nie sięgała zaś do domów szlacheckich braci).

Na przełomie lat 1646-1647 (jeszcze przed śmiercią królewicza Zygmunta Kazimierza), para królewska odwiedziła Kraków, Lwów i Toruń. Po śmierci zaś Zygmunta Kazimierza (9 stycznia 1647 r.) Ludwika Maria zbliżyła się do młodszego brata swego małżonka - Jana Kazimierza, jako że król Władysław coraz częściej zapadał na zdrowiu i niektórzy twierdzili wręcz że jego dni są policzone. Z początkiem roku 1648 król z małżonką udali się na Litwę, ale już w Grodnie astrologowie stwierdzili, że według gwiazd królowa Ludwika Maria umrze w Wilnie, dlatego też król postanowił zaniechać dalszej podróży i powrócić do Warszawy, ale Ludwika Maria twierdziła że czuje się doskonale i nalegała na kontynuowanie podróży. Tak też uczyniono, ale w Wilnie to właśnie Władysław się rozchorował, i to na tyle poważnie że przez szereg dni nie w opuszczał swego łoża. Królowa przebywała u boku męża, starając się ulżyć mu w cierpieniu i gdy jego stan nieco się poprawił, 29 kwietnia 1648 r. wyruszono w drogę powrotną do Warszawy. Gdy orszak królewski przybył do Merecza, okazało się że rozchorowała się również Ludwika Maria i tam przerwano dalszą podróż. 4 maja król Władysław - czując się znacznie lepiej - ruszył na polowanie, które jednak zakończyło się tym, że ponownie legł na łożu z wysoką gorączką. W kolejnych dniach stan zdrowia monarchy nie tylko się nie poprawiał, ale wręcz pogarszał, a lekarze byli coraz bardziej bezradni. Zastosowano już bowiem puszczanie krwi (któreś z kolei, co oczywiście bardzo osłabiało organizm), podano królowi środki przeczyszczające, a także wywołano wymioty - wszystko nadaremnie. Królowa (która sama była jeszcze chora), wysłała mężowi wywary (które także na niewiele się zdały). Wezwano więc kapłanów, którzy mieli udzielić ostatniego namaszczenia, gdyż stan zdrowia króla był coraz gorszy, ale silna czkawka uniemożliwiała Władysławowi przyjęcie sakramentów. Zmarł on 20 maja 1648 r. w Mereczu, w wieku 52 lat. Ponoć na łożu śmierci poinformowano go jeszcze o wybuchu powstania Chmielnickiego na Ukrainie, ale już o klęsce pod Żółtymi Wodami się nie dowiedział.




Teraz królowa Ludwika Maria została wdową i choć w dalszym ciągu stan jej zdrowia się nie poprawiał, to jednak starała się ona zabezpieczyć swoją przyszłość, poprzez przekonanie Jana Kazimierza (młodszego brata Władysława) aby ją poślubił, jako nowy król Polski i Szwecji oraz wielki książę litewski. Co prawda w chwili śmierci brata Jan Kazimierz przebywał w Wiedniu, ale szybko powrócił do Rzeczpospolitej i od razu przyjął tytuł króla Szwecji (tytuł ten bowiem był dziedziczny, w przeciwieństwie do tytułu króla Polski). Ale w dalszej walce o tron Polski, musiał się zmierzyć ze swym młodszym bratem, biskupem wrocławskim - Karolem Ferdynandem. Nadchodził teraz trudny czas dla Rzeczpospolitej i jeszcze przed śmiercią króla (17 maja 1648 r.) z obozu nad Dnieprem hetman wielki koronny Mikołaj Potocki pisał w liście do prymasa Macieja Łubieńskiego: "Po złotym pokoju, po swobodnych czasach burzliwe tempestas i straszne bellorum fulmina następują". Prymas Łubieński wydał (26 maja w Łowiczu) natychmiast uniwersały ogłaszające bezkrólewie i nakazujące wszelkim sądom oraz trybunałom zawieszenie obrad (bowiem z chwilą śmierci króla następował jakby paraliż państwa, nie pracowały żadne instytucje i jedynie odbywały się sejmiki ziemskie, które wybierały posłów na Sejm konwokacyjny i następnie na Sejm elekcyjny - mający wyłonić nowego króla). Stan elit ówczesnej Rzeczpospolitej był jednak daleki od doskonałości, a wręcz można powiedzieć że należało się obawiać najgorszego, tym bardziej że majowe klęski (pod Żółtymi Wodami - 16 mają i Korsuniem - 26 mają) z rąk Kozaków Chmielnickiego, były tym większym powodem do obaw nad przeszłością państwa. Prymas Łubieński był bowiem stary (miał 76 lat) do tego zupełnie wówczas nie nadawał się na stanowisko interrksa. Również niedołężnymi starcami byli wojewoda krakowski - Stanisław Lubomirski i hetman wielki litewski - Janusz Kiszka, a chorąży koronny Aleksander Koniecpolski był chory i leżał w łożu. Prymas również źle się czuł i nie był w stanie nawet przyjechać do Warszawy, gdzie potęgował się nastrój paniki, ze względu na klęski poniesione na Ukrainie.

5 czerwca 1648 r dotarła do Warszawy wiadomości o klęsce w bitwie pod Korsuniem, co spowodowało (prócz nastrojów apokaliptycznych, czego wyrazy można znaleźć w wielu listach pisanych w tym okresie, w których to autorzy twierdzą że różnie bywało już w dziejach Rzeczpospolitej ale takich czasów "aby pogaństwo mordowało szlachtę" to oni "nie znajdują") przyspieszenie sejmików wojewódzkich (szczególnie na ziemiach, na których istniała groźba realnego ataku Kozaków i Tatarów). Gdy chory prymas wreszcie dotarł do Warszawy, 9 czerwca wydał on (wraz z kanclerzem wielkim koronnym - Jerzym Ossolińskim, podkanclerzym - Andrzejem Leszczyńskim i marszałkiem wielkim koronnym - Łukaszem Opalińskim) uniwersał, w którym radzono aby Sejm konwokacyjny od razu zamienił się w Sejm elekcyjny, a jeśli nie, to przynajmniej aby najpóźniej w dwa tygodnie po konwokacji, szlachta zebrała się na elekcję nowego króla. Uniwersał ten został bardzo negatywnie przyjęty przez szereg szlachty na sejmikach, gdyż upatrywano w nim chęci dworu do ograniczenia swobód obywatelskich (oczywiście były od tego wyjątki. Te bowiem województwa, które były najbardziej zagrożone atakiem kozactwa i Tatarów, te jak najbardziej przychylnie się do niego odnosiły, ale im dalej, tym mniejsza świadomość niebezpieczeństwa i większa podejrzliwość co do zamachu na szlachecką wolność). Sejm konwokacyjny rozpoczął obrady 16 lipca 1648 r. w Warszawie, w obecności zaledwie 30 senatorów i prawie połowy obecnych posłów. Marszałkiem tego Sejmu został wybrany starosta generalny Wielkopolski - Bogusław Leszczyński. Stał się on areną sporu dwóch stronnictw: ugodowego i wojennego; na czele pierwszego stał kanclerz Ossoliński i wojewoda kijowski Adam Kisiel, na czele drugiego książę Jeremi Wiśniowiecki. Pierwsi dążyli do ugody z Chmielnickim i Kozakami w celu jak najszybszego zakończenia powstania, drudzy zaś byli za siłowym zdławieniem buntu i powołaniem komisji, w celu zbadania przyczyn wybuchu powstania Chmielnickiego, zaś stronnicy Wiśniowieckiego otwarcie zarzucali Ossolińskiemu że to przez niego doszło do tego nieszczęścia. Nie uzgodniono zdecydowanych kroków, ale nie odrzucając możliwości pokojowego rozwiązania tego konfliktu, powołano pospolite ruszenie pod wodzą niedoświadczonych wodzów: Aleksandra Koniecpolskiego, Mikołaja Ostroroga i Dominika Zasławskiego i wysłali ich przeciwko Chmielnickiemu (efektem tego będzie klęska i hańba piławiecka, gdzie 25 września szlachta - przeraziwszy się informacji o nadciąganiu Kozaków i Tatarów, uciekła z obozu pod Piławcami - o czym pisałem we wcześniejszych częściach - a potem ci, którzy brali w tym udział, musieli przełknąć gorzką pigułkę hańby i na kolejnym Sejmie nikt nie chciał im podać ręki jako tchórzom i ludziom niegodnym. Ale jak to u nas szybko o tym zapomniano i wszystko wróciło do normalności).




Od początku też wiadomo było że jest tylko dwóch kandydatów do korony, dwóch królewiczów taki samej krwi - Jan Kazimierz i biskup wrocławski oraz płocki - Karol Ferdynand, ale były również propozycje aby swe kandydatury zgłosiło kilku zagranicznych władców, jak choćby książę pruski i elektor Brandenburgii - Fryderyk Wilhelm I, car Aleksy I Romanow, książę neuburski - Filip Wilhelm, arcyksiążę Leopold Habsburg czy król Danii - Chrystian IV, chociaż żaden z nich nie wystąpił oficjalnie jako kandydat. Największe (choć początkowo nieoczywiste) szanse na zwycięstwo miał królewicz Jan Kazimierz. Urodzony 22 marca 1609 r. miał wówczas lat prawie czterdzieści, a jak pisał o nim legat papieski - Honorat Visconti w memoriale dla Kurii rzymskiej z 15 lipca 1636 r.: "Rysy jego na pierwszy rzut oka nie bardzo przyjemne (...) Oprócz tego nie ma żadnego wdzięku w ruchach ciała, obejściu i mowie. W pierwszych latach za życia ojca uczył się nauk wyzwolonych pod przewodnictwem jezuitów, lecz po jego śmierci do żadnej się nie przykładał, przepędzając czas na próżnowaniu (...) Nie ma przy sobie żadnego zdolnego człowieka". Zaś poseł wenecki Jan Tiepolo pisał w swej relacji z 1647 r. o królewiczu Janie Kazimierzu w taki sposób: "Książę Kazimierz (...) jest rozrzutny, stracił wszystko po ojcu we Francji i w Niemczech; nie jest kochany od Polaków". Wydaje się jednak że najbardziej dosadne określenie królewicza dał, w roku 1648 (czyli właśnie w roku elekcji) w Paryżu Franciszek de Metel de Bois-Robert który dobrze poznał Jana Kazimierza w czasach, gdy przebywał on we Francji, a wyraził się o nim tak oto: "Królewicz Kazimierz królem? (...) Nie rozumiem, aby Polacy mieli sadzać na tronie tego cymbała w mnisim kapturze". Jan Kazimierz niezbyt interesował się polityką, nie lubił jej, był co prawda dobrym żołnierzem, ale zbyt długa wojaczka nurzyła go, podobnie jego romance też szybko się kończyły, gdyż kochanki także go nudziły. Był bardzo niestałym człowiekiem. Natomiast urodzony 13 października 1613 r. jego młodszy brat - Karol Ferdynand Waza, był jego przeciwieństwem. Jego ojciec, król Zygmunt III Waza pragnął dla niego kariery duchownej, dlatego też królewicz od najmłodszych lat był do tego przygotowywany, a w wieku lat 12 Karol Ferdynand został biskupem wrocławskim. Legat Visconti pisał o nim (również w roku 1636): "Z powierzchowności i sposobu obejścia nie bardzo przyjemny, ma cerę ciemną, wzrost wysoki, chuderlawy, niezmiernie z każdym cierpki i surowy, w gniewie tak dalece porywczy, że mu się niejednokrotnie zdarzało uderzyć najprzywiązańszego do siebie sługę. Niewzruszony w swych postanowieniach, zaciętszy od ojca, jeżeli kto mu wypadnie z łaski, niech się nie spodziewa do niej powrócić (...) Bardzo oszczędny w wydatkach domowych, sam utrzymuje regestra, sam rachuje pieniądze, które koniecznie wydać musi, różny w tym od innych braci rozrzutnych, albo o pieniądz nie dbających, dlatego też dom jego jest bardzo skromny i w niczym nie podobny do dworu".


WŁADYSŁAW IV, LUDWIKA MARIA i JAN II KAZIMIERZ



Wbrew pozorom ten oszczędny królewicz zaskarbił sobie dość duże poparcie szlachty, która widziała w nim przyszłego, dobrego władcę, dbającego o pełny skarb, dlatego też poseł wenecki Jan Tiepolo zanotował, iż królewicz Karol Ferdynand jest: "Szanowany i lubiany od Polaków". Natomiast królewicz Jan Kazimierz, który w chwili śmierci brata przebywał w Wiedniu, już 14 czerwca był w Krakowie, a 19 czerwca w Warszawie. Słał też listy do Paryża, w których prosił o wsparcie w walce o tron Polski, twierdząc, że jego brat Karol Ferdynand uzyskał wsparcie Habsburgów - francuskich konkurentów. Obaj bracia starali też stworzyć swe własne stronnictwa, śląc listy z prośbą o poparcie do co zacniejszych senatorów, ale żaden z nich otwarcie nie opowiedział się po stronie któregoś z braci (wyjątkiem był prymas Łubieński, który otwarcie poparł Jana Kazimierza i starał się namówić Karola Ferdynanda aby zrezygnował z ubiegania się o koronę, ten zaśmiał mu odpowiedzieć że korony królewskiej nie pragnie, ale jeżeli zostanie mu ona ofiarowana, to jej nie odrzuci). Oczywiście Karol Ferdynand będąc biskupem, musiał uzyskać papieskie zezwolenie na powrót do stanu świeckiego w przypadku obrania go królem i ponoć takie zezwolenie od papieża Innocentego X uzyskał, ale oczywiście nie za darmo (jak bowiem pisał moskiewski poseł w Warszawie - Kunakow, takie zezwolenie kosztowało królewicza mnóstwo podarków). Obaj też kandydaci obiecywali wystawienie znacznych sił zbrojnych do walki z kozactwem i Tatarami (Jan Kazimierz obiecywał wystawienie 3 000 żołnierzy, zaś Karol Ferdynand 200 dragonów i 400 pieszych, oraz udzielenie skarbowi Rzeczpospolitej znacznej pożyczki ze swych własnych dochodów). 15 lipca królewicz Jan Kazimierz oficjalnie zwrócił się do dworu francuskiego z prośbą o rękę Ludwiki Marii - wdowy po swym bracie Władysławie IV, a 30 lipca francuski poseł de Brégy informował kardynała Mazarina, iż "król szwedzki stale przysiaduje" u Ludwiki Marii. Ta udzieliła mu też znacznej pożyczki na poczet kampanii wyborczej, ale jej los był niepewny i do końca lipca (można rzec, bo z niektórych pamiętników wyłania się nieco odmienna rzeczywistość) że większe szanse miał jego przeciwnik - Karol Ferdynand. Ale z początkiem sierpnia 1648 r. do walki o koronę Rzeczpospolitej wszedł trzeci gracz, a był nim książę Siedmiogrodu - Jerzy Rakoczy.
Jego posłowie: Franciszek Bethlen i marszałek nadworny - Jerzy Kłobuszowski, zjawili się w Warszawie już 2 sierpnia, oferując pomoc i wsparcie Siedmiogrodu w walce z Kozakami i Tatarami, w zamian za wybór Jerzego Rakoczego na króla Polski i wielkiego księcia Litwy. Pomimo tego (i pomimo iż przywieźli oni ze sobą skrzynie wypełnione 40 000 dukatów i 20 000 talarów), alianse Siedmiogrodu spotkały się z odmową szlacheckiej braci (jedynie Jeremi Wiśniowiecki opowiedział się otwarcie za kandydaturą Rakoczego).

Ponieważ jednak Wiśniowiecki był wrogiem kanclerza Ossolińskiego, ten otwarcie opowiedział się za królewiczem Janem Kazimierzem. Wiedząc jednak doskonale że prawie całe duchowieństwo, jak również znaczna część szlachty (na Mazowszu było to 100%) popiera Karola Ferdynanda, Ossoliński wystąpił z apelem do innowierców, że tylko pod Janem Kazimierzem zdołają utrzymać swobody religijne, gdyż nie będzie on takim zagorzałym jezuitą, jakim był Zygmunt III i jakim zapewne jest również Karol Ferdynand. Słał też listy z apelem o poparcie do elektora brandenburskiego (czyli jednocześnie lennika Rzeczpospolitej jako księcia pruskiego) Fryderyka Wilhelma I, (który starał się również o miejsce w Senacie Rzeczypospolitej), ale jego odpowiedzi były raczej wymijające, chodź poparcia swego nie odmawiał. Starał się też Ossoliński o jakieś bardziej energiczne poparcie dworu paryskiego, ale prócz deklaracji de Brégy czy d'Arpajon'a o wsparciu Paryża w wojnie z Kozakami i Tatarami, żadnej realnej pomocy (a za realną uważano pomoc finansową) nie uzyskano (tym bardziej że dwór francuski zajęty był innymi sprawami, jak choćby negocjowaniem pokoju westfalskiego po zakończeniu Wojny Trzydziestoletniej, a także był związany sojuszem ze Szwecją, a Szwedzi nie życzyli sobie francuskiej interwencji politycznej w Polsce, a poza tym dwór francuski nie miał wówczas pieniędzy). Sierpień a szczególnie wrzesień przyniosły kolejne poparcia dla kandydatury Karola Ferdynanda, Ruś cała opowiadać się miała za Ferdynandem, wsparł go portowy Gdańsk (który na własny koszt wystawił regiment piechoty i oddał do dyspozycji królewiczowi), a także miasto Lwów, coraz częściej też dało się słyszeć z różnych regionów Rzeczpospolitej, że pije się za zdrowie przyszłego króla Karola Ferdynanda który jeszcze w sierpniu wysłał posłów do cesarza z prośbą o rękę arcyksiężniczki). Jan Kazimierz żalił się wówczas że wolałby widzieć koronę królewską na skroniach elektora brandenburskiego, lub księcia siedmiogrodzkiego, niż swego brata Karola Ferdynanda. 23 września miała miejsce katastrofa piławiecka (gdy szlachta zbiegła z obozu pod Piławcami). To doprowadziło wręcz do powszechnej paniki w kraju, i to na tyle poważnej, że sama królowa Ludwika Maria obawiała się iż zagrożona może stać się sama Warszawa, zamierzała więc przenieść się wraz z dworem do Torunia. Głównego autora tego nieszczęścia Dominika Zasławskiego uznano za tchórza, powstały też paszkwile na jego temat, jakoby w obozie pod Piławcami chętniej "tarmosił" piersi Ormianek, niźli swoją buławę. Poseł francuski d'Arpajon pisał w październiku do Paryża otwarcie: "Stan Rzeczpospolitej rozpaczliwy. Tatarzy wkrótce zapewne staną w Warszawie". 6 października 1648 r. zebrał się w Warszawie Sejm elekcyjny, mający czym prędzej wybrać nowego króla.




CDN.