CZYLI HISTORYCZNA REFLEKSJA JAKO
MEMENTO DLA WSPÓŁCZESNOŚCI
POWSTANIE i WOJNA
Cz. XIX
WJAZD ORSZAKU KRÓLOWEJ LUDWIKI MARII DO GDAŃSKA
(1646)
Zimową porą (w ostatnich miesiącach 1651 r.) król Jan II Kazimierz i królowa Ludwika Maria opuścili Warszawę i udali się na zimowy odpoczynek nad morze. Królowa była już w widocznej ciąży i podróż do Gdańska miała służyć przede wszystkim narodzinom zdrowego dziecka (najlepiej przyszłego następcy tronu, bo choć o wyborze króla decydowała szlachta, to jednak najczęściej wybierała ona spośród członków już panującego rodu - tak było w czasach Jagiellonów i tak też było w czasach Wazów, z której to dynastii wywodził się Jan Kazimierz, co oczywiście nie oznaczało, że innych kandydatów nie brano pod uwagę). Była to dosyć szczególna podróż, zważywszy że król wraz z dworem płynął barką w dół Wisły, natomiast królowa była niesiona w lektyce wzdłuż brzegu (sama wybrała taki właśnie sposób podróżowania, jako że obawiała się, iż na rzece może jej się zrobić niedobrze, albo w inny sposób może zagrozić nienarodzonemu dziecku, dlatego też wolała bezpiecznie siedzieć w lektyce, którą nieśli jej słudzy). Pierwszy dłuższy (czyli kilkudniowy) postój, miał miejsce dopiero w Malborku. W tym dawnym krzyżackim zamku (notabene największym średniowiecznym zamku w Europie) który teraz był siedzibą wojewody malborskiego, król i królowa przebywali w oddzielnych komnatach na Zamku Wysokim. Król bowiem niepokoił się o żonę i o dziecko, które nosiła w łonie i chciał mieć do niej blisko (na wypadek gdyby na przykład zaczął się poród, chociaż był to szósty, a może dopiero siódmy miesiąc). Miłe chwile spędzone nad Nogatem, zaburzyło jednak coś, czego Jan Kazimierz się nie spodziewał, a co szybko trafiło do uszu królowej. Mianowicie nie uszło uwadze ludzi z otoczenia królowej, że król łakomym okiem spogląda na pewną pannę, która była żoną jednego ze stronników królowej, podkanclerzego Hieronima Radziejowskiego - Elżbiecie że Słuszków. Co prawda Jan Kazimierz dbał o zachowanie pozorów, ale nie uległo oczom stronników królowej jego nazbyt figlarne zachowanie w stosunku do Elżbiety. Jego uśmiechy i swoiste flirty.
Królowa bardzo się tym przejęła, ba, można nawet powiedzieć że się zdenerwowała (co zapewne będzie później miało jakiś wpływ na dziecko). Należy jednak powiedzieć że to właśnie ona wyswatała Radziejowskiego z Elżbietą ze Słuszków. Dziewczyna pochodziła z majętnej szlacheckiej rodziny, jej posag był dość duży, a przede wszystkim była bardzo ładna, dlatego też stała się swoistą nagrodą dla Radziejowskiego za wierność oddaną królowej na sejmach i w tzw. intrygach dworskich). Zresztą to również Ludwika Maria nadała (a raczej przekonała swego małżonka, aby ten nadał Radziejowskiemu funkcję podkanclerzego). Otoczeniu stronników królowej, Radziejowski szczególnie się wybijał, ale też szczególnie był nagradzany. Otrzymał w podarku także niezwykle dochodowe starostwo łomżyńskie. Radziejowski jednak był mężczyzną, który - mówiąc oględnie - nie należał do aniołków. Elżbieta już była jego trzecią żoną, wszystkie poprzednie zmarły nie bez jego winy. Oczywiście nie oznacza to że jest zamordował, albo otruł, raczej chodzi mi tutaj o jego charakter, a mianowicie potrafił doprowadzać te kobiety do psychicznego i fizycznego bólu. Szczególnie to drugie, gdyż miał ewidentnie ciężką rękę i wszystkie jego żony były przez niego bite. Urodził się Hieronim Radziejowski w roku 1612 w rodzinie wojewody łęczyckiego Stanisława Radziejowskiego i Katarzyny Sobieskiej (ciotki przyszłego króla Jana III Sobieskiego, który w 1683 r. ocalił Wiedeń i całe chrześcijaństwo od turecko-islamskiej niewoli). Jego ojciec (szanowany i zacny obywatel) wysłał syna na zagraniczne studia, ale już w 1629 r jako zaledwie 17-letni podrostek, Radziejowski służył u hetmana Stanisława Koniecpolskiego i wziął udział w bitwie pod Trzcianą ze szwedzkimi wojskami dowodzonymi osobiście przez króla Gustawa II Adolfa (który potem w wojnie trzydziestoletniej w Niemczech będzie siał przerażenie w wojskach Ligii Katolickiej, kierowanej przez austriackich Habsburgów). Pod Trzcianą, gdzie wojska polskie rozbiły Szwedów, Radziejowski zdobywał pierwsze wojenne szlify.
Ale nie trwało to długo, bo już po śmierci króla Zygmunta III Wazy i wyborze jego syna Władysława IV (listopad 1632 r.), znalazł się wśród królewskich dworaków, a od roku 1633 po raz pierwszy został wybrany posłem na Sejm. Miał poparcie i patronat króla Władysława i dzięki temu robił szybką karierę w polityce, a co za tym idzie zdobywał również liczne nadania ziemskie. W 1635 r. poślubił swoją pierwszą żonę - Katarzynę z rodu Ostrorogów, po swym pierwszym mężu noszącą nazwisko Woyna. Była ona dziedziczką ogromnego majątku - Kryłowa nad Bugiem, nad którym górował zamek, otoczony dwoma pierścieniami umocnień (pierwszy stanowiła woda i rozległe bagniste łąki, drugi zaś wały i przekop). Dzięki temu małżeństwu Hieronim Radziejowski stał się bardzo bogatym człowiekiem. Ale właśnie wówczas, podczas tego małżeństwa uwidocznił się jego okrutny charakter, a mianowicie bił swoją żonę tak, że ta często całymi dniami nie opuszczała swoich komnat, wstydząc się pokazać nawet służbie. Nie to jednak było najgorsze. Potrafił bowiem również doprowadzić swoją żonę do psychicznych tortur, przekonując ją że jest szpetna i że nie zasługuje na to, aby być jego żoną. Istnieje podejrzenie (bo oczywiście nie ma na to żadnych dowodów) że owa kobieta straciła przez to rozum i zmarła w roku 1640 r., zostawiwszy oczywiście mężowi ogromny majątek. 1642 r Radziejowski poślubił księżną Euforozynę Wiśniowiecką, czym skoligacił się z możnym książęcym rodem ruskim - Wiśniowieckich, którego jednym z przedstawicieli był kniaź Jarema (o którym pisałem w poprzednich częściach). Przeniósł się z Kryłowa do majątku żony (równie obszernego jak ten wcześniejszy) i oficjalnie wiedli oni sielankowe życie, często byli odwiedzani przez rodzinę księżnej Eufrozyny, a także przez samego króla Władysława IV i jego pierwszą małżonkę Cecylię Renatę (organizowano wówczas wspaniałe bale, a Hieronim i Eufrozyna pokazywali wszystkim jak bardzo się miłują i jak są zgodnym małżeństwem). Prawda jednak była okrutna. Eufrozyna (podobnie jak wcześniej Katarzyna) była regularnie bita przez męża. Praktycznie była ubezwłasnowolniona, nie wolno jej było niczego uczynić bez jego zgody, a jeśli coś mu się nie spodobało... 🤕 Eufrozyna Wiśniowiecka (po pierwszym mężu - Tarnowska) zmarła podczas porodu w grudniu 1645 r. w wieku zaledwie 41 lat, rodząc syna, który otrzymał imiona Michał Stefan Radziejowski (od 1687 r. prymas Polski).
Po śmierci królowej Cecylii Renaty w marcu 1644 r., a szczególnie po ślubie Władysława IV z Ludwiką Marią w marcu 1646 r. kariera Hieronima Radziejowskiego jeszcze przyśpieszyła. Stał się jednym z najbliższych stronników królowej (u Cecylii Renaty pełnił funkcję krajczego i z tą samą funkcją pozostał u Ludwiki Marii). Był marszałkiem sejmu roku 1645. Wtajemniczony w królewskie plany wojny z Turcją (Władysław IV i plany wielkiej wojny z Imperium Osmańskim) udał się wiosną 1646 r. na Sicz, aby przekonać starszyznę kozacką do wojny i wybadać nastroje Kozaków. Z misji tej wywiązał się doskonale, król był z niego bardzo zadowolony (choć nie udało mu się przeforsować na sejmie swoich planów wobec silnego oporu szlachty). Dalej Radziejowski robił karierę, przemawiając na sejmach, spierając się tam z innowiercami, dbając o przywileje Kościoła (i o interesy królowej). Prywatnie zaś w roku 1647 wszedł w konflikt prawny z wojewodą krakowskim Stanisławem Lubomirskim i jego przyjaciółmi o solne zupy wielickie (a w tamtym czasie m.in. sól i zboże generowały ogromne dochody), których administratorem został za zgodą króla. Do poważnych rozruchów doszło w październiku i listopadzie 1647 r. gdy Lubomirski najechał Wieliczkę i groził otwarcie Radziejowskiemu, że "posieka go na kawałki" (dwa listy Lubomirskiego do podkanclerzego Leszczyńskiego) jeśli ten nie zrzeknie się administrowania żupami solnymi. Radziejowski się nie wystraszył, ale doszło do sprawy sądowej (nie znamy niestety jej w wyniku, tym bardziej że w ówczesnej Rzeczpospolitej sprawy sądowe pomiędzy magnatami - czy nawet szlachcicami - toczyły się długo, a gdy już zapadał wyrok, to często był on niewykonalny, gdyż magnaci dysponowali prywatnymi pocztami wojskowymi, a sędziowie nie, więc nie miał kto ich ukarać, czy wymusić wykonanie wyroku 🤭. Szczególnie na wschodzie Rzeczpospolitej była pod tym względem prawdziwa wolna amerykanka). Jednak wraz z nowymi nominacjami i dochodowymi nadaniami, malała popularność Radziejowskiego wśród szlachty. Gdy w grudniu 1647 r. król Władysław IV postanowił obdarzyć go również podskarbiostwem koronnym i starostwem samborskim, powstała taka wrzawa wśród szlachty, że ostatecznie Władysław wycofał się z tego pomysłu. Gdy wspaniała dekada dobiegła końca (bowiem lata 1638-1648 są w dziejach Rzeczypospolitej bodajże najwspanialszym okresem pod względem ekonomicznym i politycznym. Nie toczono wówczas żadnych wojen, a szlachta się totalnie rozleniwiła, siedząc na swych dochodowych majątkach i licząc kasę z wysyłanego na Zachód Europy zboża, oraz z zasiedlania ogromnych terenów na Wschodzie. Właśnie bowiem w tym okresie polska kolonizacja na ukraińskich stepach przybrała największe rozmiary) powoli kończyła się również błyskotliwa kariera Hieronima Radziejowskiego.
Po śmierci Władysława IV i wyborze na króla jego brata Jana II Kazimierza, Radziejowski jeszcze utrzymał się na fali. W 1648 r. został wybrany jako jeden z 27 komisarzy na dowódcę armii koronnej, która doznała tak upokarzającej klęski w bitwie z Kozakami pod Piławcami (w zasadzie nie tyle to była klęska, oni po prostu uciekli, co pokazuje jak bardzo dekada luksusu i nic nierobienia dała się we znaki). Potem we Lwowie wraz z księciem Wiśniowieckim porzucił obronę miasta i wycofał się stamtąd (pisałem o tym we wcześniejszych częściach). Potem na Sejmie musiał Radziejowski zjeść dużo "kwaśnych jabłek" tłumacząc się (oczywiście nie tylko on, również i inni którzy stamtąd uciekli) z ucieczki spod Piławiec i z haniebnego porzucenia obrony Lwowa. Był jednym z tych, któremu nie podawano ręki na znak pogardy wobec ich postępowania. Gdy w 1649 r. bronił się Zbaraż, Radziejowski ruszył z armią koronną i w bitwie (a raczej w starciach) pod Zborowem, wykazał się odwagą i męstwem (pragnąc zmazać swoje wcześniejsze przewiny). Gdy w grudniu 1649 r. zmarł marszałek Kazanowski, pozostawiając swej żonie - Elżbiecie olbrzymi majątek, Hieronim postanowił uderzyć do niej w konkury. A ponieważ była ona jedną z dwórek królowej, uzyskał w tym poparcie samej Ludwiki Marii i w maju 1650 r. odbył się ich ślub. Dzięki temu mariażowi Radziejowski stał się współwłaścicielem 6 starostw (z których tylko jedno - bielskie dawało aż 80 000 zł rocznego dochodu, co było ogromną kwotą). W tym też czasie (w nieco spóźnionym prezencie ślubnym, bo nie nastąpiło to od razu po ożenku) otrzymał Radziejowski z woli królowej podkanclerzostwo. Z tego powodu w grudniu 1650 r. urządził w swych dobrach ogromny bankiet (a wśród listów gratulacyjnych był nawet i ten od papieża - Innocentego X). Ale wkrótce po zakończeniu tego bankietu (a szczególnie pod Sokalem i Beresteczkiem), należy odnotować powolny, acz konsekwentny upadek Hieronima Radziejowskiego.
Po ślubie z trzecią żoną oczywiście jego charakter nie zmienił się i był takim samym mężem dla Elżbiety, jak wcześniej dla Katarzyny i Eufrozyny. Problem tylko polegał na tym, że Elżbieta była nieco bardziej zadziorna, ale nie na tyle, aby zbytnią brawurą pokazywać podbite oczy. Będąc w otoczeniu królowej, przyciągnęła do siebie wzrok króla Jana Kazimierza. Ale nim na dobre Ludwika Maria dowiedziała się od tym flircie (bo chyba trudno to nazwać inaczej), Elżbieta że Słuszków starała się być dobrą, kochającą żoną. W czasie kampanii roku 1651 udała się wraz z mężem do obozu pod Sokalem, ale tam właśnie ich małżeństwo realnie się zakończyło. Radziejowski codziennie publicznie wszczynał kłótnie z żoną, czym przyciągał gapiów i wyrabiał o sobie negatywne opinie. Elżbieta wielokrotnie po takich kłótniach płakała, czym budziła litość. Pod Beresteczkiem Elżbieta (podobnie jak inne kobiety uczestniczące w tej bitwie, jak choćby markietanki - czyli prostytutki które zapewniały żołnierzom przyjemność) znajdowała się w taborach. Po zwycięstwie doszło jednak do gorszących scen, gdy Radziejowski publicznie uderzył swoją małżonkę w twarz ("w twarz" 😂), co nie było akceptowane (żonę można było bić u siebie w domu, prywatnie, tak aby nikt tego nie widział i nikt nie wynosił prywatnych spraw na zewnątrz). Elżbieta natychmiast się spakowała i opuściła obóz pod Beresteczkiem, wracając do Warszawy (przy wsparciu swego brata wniosła też w Warszawie sprawę rozwodową o unieważnienie małżeństwa, sprawa ta będzie się toczyła przez kilkanaście lat i ostatecznie zakończy się rozwodem). W każdym razie, gdy królewska para udawała się nad Bałtyk, Elżbieta (będąc nadal dwórką królowej Ludwiki Marii) oficjalnie była już w trakcie rozwodu ze swym mężem Hieronimem Radziejowskim (ten, za zgodę na unieważnienie małżeństwa żądał od niej jej pałacu, który odziedziczyła po swym pierwszym mężu - marszałku Adamie Kazanowskim) i być może dlatego tak skwapliwie przyjmowała komplementy króla.
Lata 70-te
"CZAR PRL-u"
(Choć nie było mnie jeszcze na świecie 🥴)
"To świnia jakaś zboczona, on od tyłu mnie podglądał!"
"W twarz!?"
"A w co?" 🤭
Królowa wpadła w rozpacz i w gniew, gdy dowiedziała się o flircie swego małżonka z Elżbietą. Podczas tej podróży Ludwika Maria starała się jednak zachować pozory i nie pokazywać swoich emocji (choć kazała nieustannie obserwować Elżbietę i gdy była ona w towarzystwie króla, miano o tym natychmiast donosić Ludwice Marii) to w czasie tej podróży nie dała jej do zrozumienia że jest z niej niezadowolona (stanie się to dopiero po powrocie do Warszawy). Wkrótce miała rodzić, zapewne więc nie chciała się denerwować, aby dziecko przyszło na świat zdrowe. Po opuszczeniu Malborka, para królewska kontynuowała podróż dalej do Gdańska (król płynął barką po Wiśle, królowa zaś podążała brzegiem niesiona w lektyce). Wjazd do tego portowego miasta był niezwykle uroczysty (choć nie aż tak bardzo, jak ten sprzed pięciu lat, podczas swej ostatniej wizyty w Gdańsku, orszak królowej Ludwiki Marii był tak liczny, że nawet to bogate miasto miało trudności z pomieszczeniem ich wszystkich. Istnieje też legenda, że właśnie podczas swej wizyty w Gdańsku w roku 1646 Ludwika Maria miała ofiarować jednemu z rajców miejskich swój pierścień, który następnie przechowywano w tej rodzinie przez kolejne stulecia. Ponoć 10 lutego 1920 r. gen. Józef Haller podczas uroczystości zaślubin Polski z morzem, miał wrzucić morską toń Bałtyku właśnie ten pierścień, który niegdyś ofiarowała Ludwika Maria jednemu z miejskich rajców. Oczywiście nie wiadomo na ile ta legenda jest prawdziwa, ale nawet jeżeli nie jest - to i tak jest piękna. Notabene niedawno obchodziliśmy 105 rocznicę powrotu Polski nad morze i odejmując nawet pięcioletnią niemiecką okupację, to i tak nasza obecność nad Bałtykiem ma już 100 lat i warto o tym pamiętać, bo jak uczyłem się chodząc do pierwszej klasy w Gdyni - a był to przełom roku 1988/89, uczono nas tam wówczas takiej oto pieśni: "Morze, nasze morze, będziem ciebie wiernie strzec. Mamy rozkaz cię utrzymać, albo na dnie, na dnie twoim lec". Notabene (jak wiedzą już czytelnicy tego bloga), mój pradziadek służył w Błękitnej Armii Hallera, ale nie mam pojęcia czy w lutym 1920 r. był na Pomorzu. Jedno jest tylko pewne, kiedyś w naszej rodzinie była taka czapka "hallerówka", jak byłem mały, to widziałem ją jeszcze u dziadka, a potem nie wiem już co się z nią stało, po śmierci dziadka w 1996 r. gdzieś zaginęła. W tamtym czasie jednak nie przywiązywałem do tego wielkiego znaczenia, tym bardziej że moja babcia była chora na raka, a ja, jako mały smarkacz przychodziłem do niej i spałem z nią w jednym łóżku. Nie wiem dlaczego wtedy tak robiłem, pamiętam tylko że jak pokazywała swoją pierś, to widok był okropny, wielka dziura zżarta przez raka - do dzisiaj to pamiętam). Zmarła w Sylwestra roku 1984, gdy miałem 3 lata 9 miesięcy.
Teraz mi się przypomniało (tak trochę wzięło mnie na wspominki), że moja kuzynka Anna (Ania) też się martwiła że ją kiedyś pewnie czeka to samo, jako że rak ponoć dziedziczony jest z babki na wnuczkę (nie wiem czy to prawda). Ale ona zmarła inaczej. Tak zmarła, jako młoda dziewczyna (20 lat), zmarła na chorobę, która wówczas stawała się coraz popularniejsza - oczywiście w tym negatywnym sensie (szczególnie wśród dziewczyn), a mianowicie na anoreksję. Przykro mówić o tym, przykro o tym pisać, ale dziewczyna sama się zagłodziła, bo uznała że jest za gruba (choć w ostatnim roku postępowania tej choroby wyglądała niestety bardzo źle). 3 lata się z tym zmagała i przegrała, choć jej rodzice zrobili wszystko, aby ją uratować (umieścili ją nawet w specjalnym szpitalu, w którym miano ją karmić, ale ona nawet tam potrafiła wszystkich oszukać. Dochodziło do tego, że zeskrobywała miast masło z chleba i rzucała te kulki z masła na podłogę - straszne jak o tym pomyślę). W ostatnich dniach swego życia, pragnęła tylko śmierci, mówiąc do rodziców "żeby to się już skończyło". Teraz jak sobie o tym pomyślę (choć może nie zabrzmi to zbyt dobrze), to jednak wydaje mi się, że tak właśnie miało być, że ona przyszła tutaj tylko na te parę lat życia i że była to niezwykle rozwinięta dusza. Gdy byliśmy dziećmi, mieszkaliśmy w jednym dużym domu podzielonym na dwie części. W jednym nasza rodzina (znaczy mojego taty) po drugiej stronie rodzina jego brata (czyli ojca Anny). Fajne to były czasy, beztroskie, dom był duży (mieszkaliśmy na pierwszym piętrze, po środku był specjalnie dla nas przygotowany pokój zabaw, a na dole mieszkał dziadek z babcią, tuż obok garażu, dużego, przestronnego z dwoma kanałami. Pamiętam jak się tam też bawiłem. Zresztą w mojej rodzinie zawsze było umiłowanie do samochodów. Mój pradziadek - jak słyszałem - był kierowcą i woził gen. Hallera, a potem po roku 1920 założył firmę przewozową, choć początkowo była to firma dorożkowa).
Ale wracając do przerwanego momentu o którym opowiadałem - tak właśnie uważam, że Anna przyszła na ten świat po pierwsze na krótko (może tyle właśnie potrzebowała) a może przyszła tutaj również nie tylko dla siebie, może też... dla mnie, jako że zawsze miałem jakiś taki dziwny charakter i jako dziecko byłem (m.in) zawistny. Pamiętam że wkurzało mnie, że moja siostra młodsza ode mnie o 3 lata Anna była młodsza o 2, zawsze jej ulegała, a moja siostra nie należy do osób które łatwo komukolwiek ulegają, po dziś dzień (jest niezwykle przedsiębiorczą, mądrą kobietą - wydaje się nawet że mądrzejszą ode mnie, chociaż nie chcę tego przyznawać przed samym sobą 😂). A jednak zawsze trzymała z Anią i mnie to trochę irytowało. Pamiętam też że konkurowałem z nią o względy naszego pozostałego rodzeństwa - choć dziś wydaje się to głupie. W każdym razie lubiłem mieć rację, lubiłem żeby moje było na wierzchu. Pamiętam kiedyś taką sytuację, jak się o coś założyliśmy i ja wygrałem, to chciałem wymusić na niej uległość, jako że tak się umówiliśmy i ona wtedy zadała mi pytanie: "Co byś jeszcze chciał, żebym była twoją niewolnicą", pamiętam że wtedy nic nie odpowiedziałem i zrobiło mi się głupio. Tak, ewidentnie musiała również przyjść na ten świat, żeby mnie trochę naprowadzić, żebym się nieco charakterologicznie zmienił. I to, śmierć taty i inne rzeczy których od tamtej pory doświadczyłem, w dużej mierze mnie całkowicie odmieniły. Niestety jednak nadal drzemie we mnie ten pokład umiłowania "ciemnej mocy" (że tak to nazwę), co niekiedy objawia się również na tym blogu. W każdym razie to tyle na dziś, w następnej części postaram się nie zbaczać z tematu i nie robić już prywatnych wycieczek.
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz