Łączna liczba wyświetleń

piątek, 8 lipca 2016

PIEKŁO WESZŁO DO RAJU! - Cz. II

LUDZKIE LOSY I

WOJENNE WSPOMNIENIA


W tym temacie pragnę zaprezentować wspomnienia ludzi, którzy przeżyli wojenne piekło i którzy na własne oczy widzieli tragedie i okropności czasów wojny, okupacji i niesamowitego wręcz zezwierzęcenia ludzi, którzy potrafili zmienić się w katów. Takim czasem bez wątpienia była niemiecko-sowiecka inwazja na Polskę (oraz późniejsze wydarzenia lat II Wojny Światowej). 1 września 1939 r. było niczym otwarcie piekielnych czeluści, lecz wkroczenie Sowietów 17 września, to już była całkowita katastrofa nie tylko militarna i polityczna, lecz także obyczajowa, kulturowa, cywilizacyjna i mentalna, tak że określenie "Piekło weszło do Raju", pasuje w tym momencie w całej rozciągłości. Nie ja jednak jestem autorem tej frazy, zaczerpnąłem ją z książki pana Bogdana Loeba, opisującej wkroczenie krasnoarmiejców na wschodnie ziemie II Rzeczypospolitej.

Poniżej chciałbym zaprezentować autentyczne ludzkie przeżycia, zapiski pamiętnikarskie i opowiadania ludzi którzy przeżyli i doświadczyli na własnej skórze wejście owego "Piekła". Co jakiś czas postaram się dokładać kolejne opowiadania, choć nie mam ich zbyt wiele.
Na początek chciałbym przedstawić wojenne losy pani Wandy Niemczyckiej Babel, urodzonej w 1922 r. we Lwowie. Z tego opowiadania, dowiemy się jak wyglądała okupacyjna lwowska codzienność i ile ludzie musieli znieść, by przetrwać. Pani Wanda zmarła w 2007 r.

 

Z PAMIĘTNIKA 

WANDY NIEMCZYCKIEJ BABEL

Cz. II


POCZĄTEK APOKALIPSY
(1 WRZESIEŃ 1939 - AGRESJA NIEMIECKA)

 



Był rok 1939, rok, w którym kończyłam lat 17, rok rozpoczęcia przeze mnie nauki w ostatniej, maturalnej już klasie, mającej się rozpocząć na będącej już w naszym posiadaniu parceli budowy własnego, wymarzonego domu. Już w pierwszej połowie tego roku poczułam się bardzo dorosła, ponieważ, udzielając korepetycji na polecenie s. Reginaldy, naszej świetnej nauczycielki, romanistki, młodszej ode mnie mającej kolosalne kłopoty z językiem francuskim, koleżance, zarobiłam po raz pierwszy w życiu 20 złotych. Było to powodem mojej wielkiej dumy i przyjemności, gdyż rodzice pozwolili mi całą sumę wydać zgodnie z moimi pragnieniami, a była to, jak na tamte czasy, suma całkiem spora. Kupiłam więc samodzielnie kapelusz, którego nigdy dotąd nie miałam, a wydawał mi się on symbolem pasowania mnie na "dorosłą", oraz parę letnich sandałków na "słupku", nie licząc drobnych upominków dla całej rodziny. Kapelusz był z granatowego filcu i miał długie sterczące pionowo piórko, sandałki natomiast, wprawdzie płócienne, również granatowe, miały bardzo modny fason.

Już chyba od wiosny owego roku znaleźliśmy się wszyscy w kręgu nadciągających czarnych chmur zapowiadających wojenną burzę, czy może nawet nawałnicę, ale na dobrą sprawę my młodzi nie bardzo poważnie to traktowaliśmy, nie wyobrażając sobie, by cokolwiek w naszym życiu mogło ulec zmianie. Wojna była dla nas wówczas pojęciem abstrakcyjnym, przybranym co najwyżej w mundury naszych dzielnych żołnierzy, którzy szybko mieli poradzić sobie z wrogiem dzięki naszemu świetnie wyposażonemu wojsku, niezwyciężonym czołgom, bojowym samolotom i wspaniałej nowoczesnej flocie. Powrót z bardzo udanych wakacji na kilka dni przed końcem sierpnia wprawdzie w gorączkowych warunkach odczuwalnych w czasie podróży koleją, jeszcze ciągle zawierał w sobie te same elementy co wszystkie dotychczasowe powroty. Sierpniowe słońce jeszcze hojniej niż zwykle o tej porze wylewało rozżarzone potoki bursztynowej lawy swego wnętrza. My, wykorzystując ostatnie dni swobody, każdego dnia pędziłyśmy na Żelazną Wodę, gdzie szukałyśmy ochłody i zabawy na tamtejszym kąpielisku wraz z grupą zaprzyjaźnionej młodzieży, nie bardzo nawet zdając sobie sprawę z jakim trudem w tym czasie nasza Matka zdobywała jakieś worki mąki, cukru, ziemniaków czy buraków i różnych kasz. 

Mimo od miesięcy przenikających do społeczeństwa ostrzeżeń, przewidywań oraz coraz bardziej alarmistycznie brzmiących zapowiedzi, mimo pracowicie naklejanych na szyby okienne taśm papierowych i przygotowywanych czarnych zasłon czy rolet zaciemniających okna i balkony – poranek 1.IX.1939 był szokiem, czymś w rodzaju trzęsienia ziemi, po której dotąd stąpało się pewnie, a teraz ona rozstąpiła się pod naszymi krokami. Może dlatego wszystko co dziać się zaczęło od tego dnia i przez pierwsze miesiące wojny nie ułożyło się w mojej pamięci osoby wrażliwej, o wybujałej wyobraźni, jasno i chronologicznie. Wyławiam z niej teraz tylko poszczególne, powyrywane obrazy i drobne wydarzenia, nie zawsze ułożone zgodnie z przebiegiem scenerii wojny.



 
Pierwsze bombardowania Lwowa rozpoczęte bardzo intensywnym nalotem na Dworzec Główny i powodującym pierwsze bardzo znaczne ofiary i zniszczenia, a zwłaszcza to osobiście przeżyte w Akademii Weterynaryjnej, o którym pisałam w moim wspomnieniu zatytułowanym Ogród - doprowadzały mnie do wręcz panicznego lęku przy każdej radiowej zapowiedzi "uwaga, uwaga, nadchodzi...", przy każdym ryku syren, a potem złowieszczym pomruku zbliżających się samolotów. Moje odczucia strachu potęgowała jeszcze obecność rozmieszczonych dział przeciwlotniczych na bardzo bliskim naszego domu najwyższym wzniesieniu Góry św. Jacka. Jeśli one zaczynały swoje groźne "bicie" to znaczyło, że samoloty przelatywały gdzieś nad naszymi głowami. I tu wyłania i się wspomnienie - migawka mojej dzielnej siostry, która w jednym z pierwszych dni wojny wymknęła się z domu, aby poopalać się na Górkach. Pokusa bowiem była wielka, słońce paliło, a niebo mamiło swoim nieskalanym błękitem. Kiedy pierwsze działa rozpoczęły swoją charakterystyczną kanonadę, ja podwójnie trzęsłam się ze strachu, myśląc o niej. I nagle z potwornym szlochem, straszliwie zadyszana wpadła do domu ona i dopiero po dłuższej chwili zdołała opowiedzieć jak bardzo się przestraszyła, kiedy wysoko nad swoją głową zobaczyła lecący szerokim łukiem ku ziemi palący się jaskrawym płomieniem samolot. Zdawało się jej, że roztrzaska się w miejscu, w którym ona leżała.

Ta pokusa wyrwania się z nagle narzuconej nam groźnej i ponurej rzeczywistości była tak silna, że któregoś popołudnia, korzystając z nieobecności Rodziców, wyrwałyśmy się z Hanką do położonego przy ulicy Zielonej, o sto metrów od naszego domu malutkiego kina "Bajka". Jeszcze ciągle było czynne i wyświetlało wielkie przeboje Hollywood. Kino było prawie puste, więc rozsiadłyśmy się wygodnie, rozkoszując się zupełnym odosobnieniem od świata zewnętrznego i tym co działo się na ekranie. Te rozkosze przeżywania nierzeczywistości w otaczającej nas rzeczywistości opłaciłyśmy bardzo boleśnie prawdziwymi wyrzutami sumienia. Gdy wróciłyśmy bowiem do domu i stanęłyśmy przed groźnym tym razem obliczem Tatusia, ostro indagowane o swą nieobecność, dowiedziałyśmy się, że w czasie gdy my beztrosko zabawiałyśmy się, bohaterskie Westerplatte padło po dramatycznych dniach obrony. To było straszne i uderzyło w nas bardzo mocno. Nasza małość przytłoczyła nas niewypowiedzianym ciężarem.




W tej dziwnej, krótkiej uwerturze czasu oddzielającej nas od tego wszystkiego dobrze znanego, bezpiecznego i kochanego, wiodącej ku nowej, przeraźliwie pustej w swoim nienazwaniu czym będzie - rzeczywistości, jawią mi się oderwane obrazy naszego życia codziennego. A więc nasze wolontariaty - Hanki i mój, w szpitalach przepełnionych rannymi, Hanki w klinice chirurgicznej przy ulicy Pijarów, mój w szpitalu czy też sanatorium przy ulicy Kurkowej. Jak się tam dostałyśmy nie pamiętam. Pamiętam tylko gładkość mego wykrochmalonego białego fartucha, posłuszne wykonywanie poleceń lekarza lub pielęgniarki czynności, które dawniej mogłyby mnie przyprawić o omdlenie. Pamiętam ostrą pochyłość ulicy Kurkowej, po której zbiegałam po odbytym dyżurze, od czasu do czasu wpadając do jakiejś bramy gdy usłyszałam alarm, czy odgłos strzelaniny. Ale dominującym wspomnieniem tych dni pozostało wspomnienie cierpienia tych leżących w szpitalu, z którym zetknęłam się po raz pierwszy w swym życiu tak namacalnie.
 
Pamiętam szorstkość materaca ułożonego na żelaznym łóżku zniesionym przez nas do położonej w suterynie naszego domu pustej stołówki studenckiej (piwnicy w naszym domu nie było) i coraz częstsze spędzanie na nim, na zmianę, po dwie osoby, godzin nocnych w okresie kiedy Niemcy zbliżali się już do rogatek miasta i toczyła się zacięta obrona Lwowa. Pamiętam tego młodego kanoniera (?) z obsady artylerii przeciwlotniczej ulokowanej koło nas, który wpadał do naszej suteryny przynosząc najnowsze wiadomości frontowe. Miał w sobie tyle zawadiackiej odwagi i optymizmu, obiecywał, że gdy przyjdzie to najgorsze i oni będą musieli się wycofać - przyjdzie nas powiadomić. Nigdy po tej obietnicy już nie przyszedł, a mnie przez szereg dni dręczyło pytanie - co się z nim stało?..




I wreszcie ten straszny dzień jak z ponurej farsy historycznej. Wychodząc na chwilę z domu, tuż za zakrętem spostrzegłam zbliżającą się od górnej Zielonej dziwną kolumnę. Instynktownie cofnęłam się, chroniąc się w cień drzewa i patrzyłam. Ulica była prawie pusta. Szli dziwnie niewojskowym krokiem, czasem powłócząc nogami. W pierwszej chwili wzięłam ich za jakąś gromadę obdartusów, może wypuszczonych więźniów? Ale oni wszyscy, - a było ich może stu, a może dwustu? Mieli jednakowe czapki na głowach, z małym daszkiem i komicznym w tym całym groźnym obrazie ostro sterczącym ze szczytu głowy jakby rogiem czy kolcem. Ich wojskowe płaszcze były często zabłocone, szare, często bez guzików, a tylko przepasane zwykłym sznurkiem. Najdziwniejsze były buty, które nic z butami wojskowymi nie miały wspólnego, niektóre, podobnie jak płaszcze przewiązane sznurkami, a jeden z idących miał tylko onuce. W rękach trzymali karabiny z nasadzonymi na nie bagnetami. A najbardziej przeraziły mnie ich twarze o małych, skośnych oczkach, ostro wystających kościach policzkowych, twarze kałmuckie, twarze Azjatów, jakich na żywo jeszcze nie widziałam. Szli w zupełnym milczeniu. I nagle zwróciła moją uwagę czerwona gwiazda na czapce najbliżej przechodzącego. Tak, to byli oni...







CDN.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz