Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 10 lipca 2016

PIEKŁO WESZŁO DO RAJU! - Cz. IV

LUDZKIE LOSY I

WOJENNE WSPOMNIENIA


W tym temacie pragnę zaprezentować wspomnienia ludzi, którzy przeżyli wojenne piekło i którzy na własne oczy widzieli tragedie i okropności czasów wojny, okupacji i niesamowitego wręcz zezwierzęcenia ludzi, którzy potrafili zmienić się w katów. Takim czasem bez wątpienia była niemiecko-sowiecka inwazja na Polskę (oraz późniejsze wydarzenia lat II Wojny Światowej). 1 września 1939 r. było niczym otwarcie piekielnych czeluści, lecz wkroczenie Sowietów 17 września, to już była całkowita katastrofa nie tylko militarna i polityczna, lecz także obyczajowa, kulturowa, cywilizacyjna i mentalna, tak że określenie "Piekło weszło do Raju", pasuje w tym momencie w całej rozciągłości. Nie ja jednak jestem autorem tej frazy, zaczerpnąłem ją z książki pana Bogdana Loeba, opisującej wkroczenie krasnoarmiejców na wschodnie ziemie II Rzeczypospolitej.

Poniżej chciałbym zaprezentować autentyczne ludzkie przeżycia, zapiski pamiętnikarskie i opowiadania ludzi którzy przeżyli i doświadczyli na własnej skórze wejście owego "Piekła". Co jakiś czas postaram się dokładać kolejne opowiadania, choć nie mam ich zbyt wiele.
Na początek chciałbym przedstawić wojenne losy pani Wandy Niemczyckiej Babel, urodzonej w 1922 r. we Lwowie. Z tego opowiadania, dowiemy się jak wyglądała okupacyjna lwowska codzienność i ile ludzie musieli znieść, by przetrwać. Pani Wanda zmarła w 2007 r.


Z PAMIĘTNIKA

WANDY NIEMCZYCKIEJ BABEL

Cz. IV


CZERWONE SZTANDARY NAD LWOWEM
(OKUPACYJNA RZECZYWISTOŚĆ)


 POLSKA PODZIELONA MIĘDZY 
NIEMCY A ZWIĄZEK SOWIECKI





W szkole przy ulicy Ochronek 8, obecnie koedukacyjnej, w klasie Hanki znalazły się niektóre jej dawne koleżanki, pojawiły się także nowe twarze, którymi były uciekające przed Niemcami Żydówki mieniące się głośno komunistkami, a spośród jej kolegów zapamiętałam jedno nazwisko Stasia Skrowaczewskiego, po latach słynnego dyrygenta najlepszych sal koncertowych w USA. W składzie grona pedagogicznego znalazły się nazwiska nauczycieli uczących w Notre Dame przed wojną, także kilku zakonnic, a wśród nich świetna romanistka s. Reginalda Groeger, ubrana teraz nieodmiennie w długą czarną spódnicę i popielaty sweter. Nowymi przedmiotami stały się teraz język rosyjski i ukraiński, ale inne przedmioty prowadzone były w języku polskim.

Po raz pierwszy zetknęliśmy się wszyscy z tak potwornie nachalną, kłamliwą i obrażającą naszą godność i uczucia narodowe propagandą, w dodatku tak prymitywną i nieomal karykaturalną, która atakowała nas zewsząd. Z każdej szpalty gazety, którą zresztą kupowało się rzadko i tylko ze względu na ogólny brak papieru, z haseł licznie wszędzie rozwieszonych napisów, z każdych, nie do uniknięcia czasem, kontaktów z "władzą". Ta propaganda agitująca, a równocześnie odstraszająca, porażała nas prymitywizmem swojej estetyki, manipulacją pojęć i fałszem swoich "zaklęć" pozostających w jawnej sprzeczności z rzeczywistością, w której tak głośno funkcjonowała. Była chyba dla nas czymś znacznie gorszym od braku chleba i trudności związanych z jego zdobywaniem, a wraz z nim braku wszystkiego, czego cywilizowany człowiek potrzebuje do normalnego funkcjonowania jego potrzeb fizycznych. Na szczęście nasze lwowskie poczucie humoru i traktowanie nawet ciężkich prób życiowych z "przymrużeniem oka" pomogło nam w przyjmowaniu codziennych dawek wpajania sowieckiego ładu i zniewolenia, a nawet uczyniło to źródłem świetnych dowcipów i kpin.




Niemniej pierwsze przez nas przeżyte obchody rocznicy wielkiej rewolucji październikowej były czymś w rodzaju wstrząsu elektrycznego. Masowy spęd ludzi na ulice miasta pod różnie brzmiącymi zagrożeniami dla tych, którzy się na tę uroczystość nie stawią, odbywał się w atmosferze wewnętrznego oporu i bardziej lub mniej jawnie okazywanego lekceważenia tego, co, jak usiłowano nam wmówić, miało być czymś porywającym.
Oczywiście Hanka miała w tym dniu wraz ze swoją klasą wziąć udział w pochodzie. Już na wstępie, gdy uczniów zaczęto stawiać w jedną kolumnę przed szkołą, zaczęły się kłopoty. Uczniom wręczano tzw. :prapory" z idiotycznymi hasłami, lub czerwone chorągiewki, które oni od razu przy wymarszu z pod szkoły wyrzucali na chodnik. Przerażone tym noterdamskie zakonniczki czym prędzej te atrybuty usuwały i ukrywały gdzieś w budynku, bojąc się aby nie doszło do jakiejś awantury. Gdy sformowane młodzieżowe kolumny dochodziły do trybuny, z której radzieckie władze odbierały defiladę, padło kolejne głośno rozbrzmiewające hasło, na które maszerujące mieli odpowiedzieć donośnym "Hurra!" lub czymś takim. Hasło to było wygłoszone po polsku i brzmiało "Niech żyje polska młodzież radziecka". I w tym momencie zamiast entuzjastycznego, spodziewanego okrzyku - zapadła głucha grobowa cisza. I jedna z nowych koleżanek Hanki i Janki, Żydówka Pola Wasser, idąca obok nich, właśnie otworzyła usta do wydania radosnego okrzyku gdy potężny kuksaniec w bok, jaki otrzymała od koleżanek, powstrzymał ją od wydania głosu.

Ten pierwszy, a nam się wydawało, że jedyny, dzień triumfu sierpa i młota zasłonił niebo nad miastem tysiącem barw czerwieni sztandarów, tysiącem brodatych głów dziewiętnastowiecznych mędrców, którzy chcieli uszczęśliwić ludzkość, tysiącem "szpicbródek" złośliwego satyra z Sybirska, tysiącem kłujących jak żądło, twardych i nieodgadnionych jak Azja spojrzeń władcy. Jakże bezbronny wydał mi się wtedy ten Lwów, jak bardzo cichy, wśród ogólnej wrzawy i zasklepiony w szarości swoich murów i trwodze serc swoich mieszkańców ...


NIEOCZEKIWANE STUDIA

Tragiczna jesień roku 1939, zaskakująca swoim dramatyzmem wydarzeń nawet najbardziej czarnowidzących pesymistów okresu przedwojennego, powoli mijała przechodząc w bardzo ostrą i mroźną zimę. Dzięki Ojcu nasza rodzina znalazła się w tej grupie społecznej, której nie szykanowano, nie wyrzucano z mieszkań, a potem i miasta, nie prześladowano aresztowaniami, potem wywózkami. Nie byliśmy ani burżujami, ani kamienicznikami, nie byliśmy ani fabrykantami, ani posiadaczami majątków ziemskich "krwiopijcami", przed wojną nikt z naszej rodziny nie wymierzał kapitalistycznej sprawiedliwości, nie był członkiem armii ani żadnej "podejrzanej" organizacji państwowej czy międzynarodowej. Mój Ojciec był profesorem, a więc uczonym i dzięki temu uznawanym za kogoś społecznie użytecznego w pojęciu czerwonych. To ułatwiało naszą egzystencję, niemniej nie chroniło naszej psychiki, naszych odczuć przed tym wszystkim co dotykało innych, tak nam bliskich współmieszkańców miasta i całego obszaru tej części Polski.

Pierwsze aresztowania, wyrzucania ludzi z mieszkań, pozbawiania ich domów i majątków, a wraz z tym możliwości egzystencji, docierały nieomal każdego dnia i każdego dnia przynosiły nazwiska osób bliżej lub dalej znanych Rodzicom. Pamiętam ich długie rozmowy na ten temat, ich coraz bardziej zatroskane twarze i spojrzenia. Pewnego dnia dotarła do Mamy wiadomość o aresztowaniu Janka Kaczkowskiego, męża jej bliskiej kuzynki, sędziego w Brodach (o ile się nie mylę). Był inwalidą z czasów I wojny światowej, posługującym się protezą, zastępującą mu utraconą nogę. Mama się zamartwiała jak on to więzienie wytrzyma, jak poradzi sobie bez niego Zosia z dwójką synów, będących mniej więcej w naszym wieku.

I w ten sposób znikały nagle z pola naszego widzenia osoby, o których dalszych losach dowiadywaliśmy się nieraz po miesiącach, latach, a nawet po dziesiątkach lat. Tak było np. z moimi dwiema koleżankami szkolnymi: Zosią Janiszewską i Halą Maksym. Ich ojcowie byli wspólnikami, właścicielami dużego zakładu przemysłowego. Razem się wychowywały, razem chodziły do szkoły aż do momentu, gdy wkraczający do Lwowa bolszewicy zagarnęli cały zakład i majątek ich ojców, wyrzucili ich z mieszkań. Ojciec Zosi szybko się zorientował, że należy natychmiast uciekać przez zieloną granicę, ojciec Hali natomiast postanowił pozostać we Lwowie i w efekcie za parę miesięcy rodzina została wywieziona w głąb Rosji. I tak dziewczyny zniknęły, a ja o ich losach dowiedziałam się po dziesiątkach lat, bardzo niedawno.

Dom przy ulicy Stalmacha, w którym nadal mieszkaliśmy, stał teraz prawie pusty. Wobec wojennej sytuacji nie zjechali się studenci z innych miast i prowincji. Nad nami tylko, w drugim mieszkaniu profesorskim, mieszkał prof. Edward Hamerski z Akademii, na miejscu prof. Jerzego Alexandrowicza, oraz wierny opiekun domu, od lat sprawujący funkcję portiera tego Akademika, p. Jan Kapral mieszkający wraz z żoną i dwiema córeczkami w drugim skrzydle budynku. 


UNIWERSYTET KRÓLA JANA KAZIMIERZA 
WE LWOWIE
(PO ZAJĘCIU MIASTA PRZEZ SOWIETÓW - UNIWERSYTET IWANA FRANKI)
 



Zima spadła na nas, podobnie jak wojna, nagle i bezlitośnie po miesiącach upałów, skuwając miasto mrozem. Nie ogrzewany budynek stał się dodatkową udręką, ratowaliśmy się jedynie węglową kuchnią oraz palnikami gazowymi, podczas gdy pokoje zionęły przeraźliwym chłodem, słabo łagodzonym jakimiś piecykami elektrycznymi włączanymi dorywczo i na krótko w jednym, czy dwóch pokojach. Ponieważ od dziecka cierpiałam na niedokrwienie nóg i rąk, marznąc szybko i dotkliwie (jeszcze przed wojną odmroziłam sobie nogi na nartach czy ślizgawce), korzystałam ze szczególnego przywileju spania w ogrzewanej piecem kuchennym kuchni. Wstawiono tam niedużą kanapkę i ja jedna tylko z całej rodziny wchodziłam do ciepłej pościeli, kładąc się spać.


Nie pamiętam już dokładnie kiedy, (chyba jeszcze w październiku) otwarto ponownie podwoje Akademii Weterynaryjnej i zaczęto przyjmować kandydatów na pierwszy rok studiów. Ojciec powrócił do swojej katedry, co było błogosławieństwem, zapewniało bowiem nam pewne podstawy egzystencji. Coraz poważniej Rodzice zaczęli rozważać problem mojego siedzenia w domu i kiedy lada dzień Akademia miała ruszyć z naborem studentów na rok pierwszy, a następnie rozpocząć wykłady, Ojciec wpadł na ciekawy pomysł ulokowania mnie jako studentki na swojej uczelni. Wyraziłam na to zgodę, bo bezczynność, zwłaszcza umysłowa, zaczęła mi już dolegać i w krótkim czasie Ojciec załatwił mi wpis na listę kandydatów. Nie było to wcale trudne, zwłaszcza dla Tatusia, bo pragnąc dopomóc młodym ludziom w znalezieniu jakiegoś zaczepienia w nowej rzeczywistości, zwłaszcza uciekinierom z innych części Polski, którzy znaleźli się w bardzo trudnej sytuacji odcięci od swych domów i więzi rodzinnych, istniejąca większość polskich władz uczelni nie stawiała żadnych wymagań poza złożeniem podania i życiorysu i jakiegoś świadectwa szkolnego, jeśli je ktoś posiadał.

I oto w sposób najbardziej nieoczekiwany stałam się studentką Akademii Weterynaryjnej, do czego w normalnych warunkach nigdy by nie doszło, miałam bowiem predyspozycje humanistyczne. 



CDN.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz