Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 3 sierpnia 2021

PIERZASTY WĄŻ NADCIĄGA ZE WSCHODU - Cz. VII

 W POSZUKIWANIU ELDORADO





 

NAJWIĘKSZY WŁADCA ŚWIATA 






 
 Im dłużej Hiszpanie przemierzali tę dziwną krainę, tym bardziej nie mogli nadziwić się dwóm sprzecznym ze sobą wrażeniom, które wśród nich dominowały. Bowiem z jednej strony, od czasu gdy postawili swą stopę w kraju Tabasków, nieodłącznie towarzyszyło im uczucie pogardy dla tych, tak bardzo zacofanych ludów, które nie tylko nie znały koła, a co za tym idzie nie posiadały wozów nawet ciągniętych siłą ludzkich mięśni, ale nie było tam również koni, nie było bydła - czyli ludy te nie tylko nie znały smaku wołowiny, ale i mleka. Z drugiej zaś strony zadziwiała hiszpańskich przybyszów monumentalna zabudowa miast tych indiańskich plemion, która często była piękniejsza i bardziej użyteczna, niż to, co znali z własnego kraju lub w ogóle z Europy. Poza tym biła ich w oczy czystość tamtejszych miast i osiedli, czego nie było ani w Sewilli, ani w Toledo, ani też w Nowej Kartagenie. Nie byli to więc tacy barbarzyńcy, jak się to mogło na pierwszy rzut oka Hiszpanom wydawać, gdyż stworzyli swój własny kodeks karny, pisali kroniki używając do tego dość dziwnego pisma obrazkowego, potrafili wznosić mosty, akwedukty i groble, a przede wszystkim byli doskonałymi rzeźbiarzami. Cały swój geniusz jednak kierowali ku złej sprawie, jak choćby oddając cześć demonom, składając im krwawe ofiary z ludzi i jedząc ludzkie mięso. Co prawda czasami udawało się ich ucywilizować, jak np. wtedy, gdy w Wielki Czwartek roku 1519, tuż po wylądowaniu u ujścia rzeki Tabasco i przymuszeniu tamtejszych ludów do uległości (choć Tabaskowie mieli zdecydowaną przewagę liczebną nad Hiszpanami, to jednak nigdy wcześniej nie widząc na oczy koni, brali je za okrutne potwory i uciekali przed nimi, podobnie było z arkebuzami, muszkietami i armatami, które tym ludom przypominały pioruny ciskane w ich stronę, przy olbrzymim huku jaki powodowały) Cortez zorganizował dla wodzów i szlachty ludu tej krainy - pokazową mszę, podczas której rozdano im gałęzie palmowe na pamiątkę wjazdu Chrystusa do Jerozolimy. Mszę odprawiało trzech hiszpańskich kapłanów, ubranych w szaty liturgiczne, a wszyscy ci "Indianie" przyglądali się temu z ogromnym zainteresowaniem i zaciekawieniem. Gdy Cortez i reszta Hiszpanów z uszanowaniem ucałowała krzyż, a następnie gdy ukazano im obraz Panny Marii z Dzieciątkiem na rękach, byli pod ogromnym wrażeniem i mieli stwierdzić, że owa dama wydaje im się bardzo piękna. Admirał polecił im, aby utrzymywali wzniesiony ołtarz w czystości i codziennie kładli na nim nowe kwiaty, ale gdy Hiszpanie popłynęli dalej, te ludy natychmiast złożyły kilka krwawych ofiar z ludzi, aby tym ułagodzić swoich bogów za to, iż dali się przekonać do uznania owej "wielkiej pani" za boginię im równą. Z tego wychodzi więc morał taki, że jedynie siłą uda się przymusić te ludy do zaprzestania wielbienia istot demonicznych i przyjęcia wiary Chrystusowej w celu ocalenia ich dusz - jak twierdził Bernal Diaz de Castillo, będąc jednocześnie wyrazicielem opinii wielu innych swoich rodaków.

Montezuma obudził się ponownie zlany potem. Jak długo? - pomyślał, jak długo ma to jeszcze trwać? Czy bogowie rzeczywiście są z niego tak niezadowoleni, że skażą na zagładę cały lud Mechikanów? Jeśli przybysze rzeczywiście są bogami, jeśli brodaty wódz jest Pierzastym Wężem - Quatzelcoatlem, to dlaczego są tak okrutni. Dlaczego zniszczyli wielką świątynię w Choluli dedykowaną temu bogu i dokonali rzezi mieszkańców miasta, mordując przede wszystkim tamtejszych kapłanów? Dlaczego obalili posąg boga i zniszczyli kamienne pierzaste węże, strzegące wejścia do świątyni? Myśli te trapiły Montezumę, siedzącego teraz w Ciemnym Domu Sznura (tak zwał się "uniwersytet", znajdujący się przy świątyni Huitzilopochtli w Wielkiej Piramidzie w Tenochtitlan), gdzie skrył się nie tylko przed owymi przybyszami, ale również przed własnymi myślami i obawami. Starał się uzyskać odpowiedź bogów na dręczące go pytania, co chwila wzywał do siebie kapłanów, wieszczów i magów, kazał puszczać sobie krew z małżowin usznych i skrapiał nią posagi bogów, a nawet osobiście składał ofiary z ludzi, pragnąc uzyskać jakiś pozytywny znak od bogów, który przyniósłby jemu samemu i jego ludowi jakąś nadzieję. Wiedział dobrze, że po zniszczeniu Choluli, przybysze idą teraz na Tenochtitlan, i że już wkrótce tutaj dotrą. Mimo przerażenia i niepewności, Montezuma postanowił raz jeszcze wysłać poselstwo do "białych bogów", aby przekonać ich o zaprzestaniu dalszego marszu do Miasta na Wyspie, jednocześnie ofiarowując im to, czego sobie życzyli. A ponieważ z wcześniejszych kontaktów z przybyszami znad Wielkiego Morza było wiadome, iż przede wszystkim pragną oni złota, które wręcz pochłaniają oczyma, postanowił tym właśnie ich obdarować. Nic bowiem tak bardzo nie cieszyło owych "bogów", jak właśnie złoto i srebro, dlatego też Montezuma po raz kolejny wysłał im taki podarek, który niosło na swych plecach w wiklinowych koszach (przewiązanych liną do czoła) kilkuset niewolników. Montezuma miał wielką nadzieję, że jeśli przybysze naprawdę są bogami, to taki dar spowoduje iż nasycą swe oczy blaskiem srebrnych i złotych naczyń, pucharów, obręczy oraz liturgicznych czepców i zawrócą tam, skąd przyszli. Zapomniał tylko o jednym - o ludzkiej chciwości i zwykłej dedukcji, którą należałoby zamknąć w słowach: skoro Montezuma obdarza nas taką ilością złota, to jedynie oznacza, że w swej stolicy ma on po stokroć więcej tego szlachetnego kruszcu. Czyli dla Corteza i jego podkomendnych dalszy marsz na Tenochtitlan był już przesądzony.




Cortez oczywiście przyjął złoto, ale rzekł do posłów, że będąc już tak blisko Tenochtitlanu nie może zawrócić, nie zwiedziwszy miasta władcy, który deklaruje się jako przyjaciel i jako lennik króla Hiszpanii oraz cesarza Świętego Cesarstwa Rzymskiego - Karola V Habsburga. Odprawił więc posłów i ruszył w dalszą drogę do Miasta na Wyspie. Gdy do Montezumy dotarła odpowiedź Corteza i jego zamiar dalszego kontynuowania marszu na  Tenochtitlan stał się faktem, ten, nie wiedząc co dalej czynić, zwołał wszystkich swoich kapłanów, którzy mieli połączyć się z wielkim bogiem Huitzilopochtli - Kolibrem Południa i tym samym uzyskać informację jakie dalej należy podjąć kroki. Dwa dni trwały narady w ścisłym gronie Montezumy, a decyzji wciąż nie było. Wówczas kapłan Tetzatlipoki - Dymiącego Zwierciadła, Pana Wszechrzeczy, zaproponował wielkiemu tlatoani, by ten wpuścił przybyszy do miasta, oddał im swoją fortecę, a następnie podniósł mosty zwodzone na groblach, by ci nie mogli stamtąd uciec i zagłodził ich. - To są ludzie! - przekonywał - krwawią jak ludzie, to nie bogowie. Drugi zaś, kapłan Tlaloca rzekł tonem nieznoszącym sprzeciwu: - Według gwiazd to Quatzelcoatl, a gwiazdy się nie mylą. Nie możemy walczyć z bogiem. Dlatego o boski tlacatecuhtli ("panie wszystkich ludzi") złóż mu dary raz jeszcze, a jeśli trzeba, wpuść go do miasta. Gdy bowiem rozgniewamy bogów, gotowi będą nas unicestwić, a kres ludzkości to kres istnienia, nie możemy do tego dopuścić! Spór trwał całe dwa dni i ostatecznie Montezuma postanowił przystać na radę kapłana Tlaloca i raz jeszcze wyprawić poselstwo do tych przedziwnych istot, przybyłych ze Wschodu, zza Wielkiego Morza. Tym razem na czele poselstwa postawił wielki tlatoani swego bratanka - władcę miasta Texcoco - Cacamatzina, a sam, wraz ze swym bratem, panującym w mieście Iztapalapan - Cuitlahuacą, postanowił dalej radzić co jeszcze można uczynić. Cuitlahuaca był zdecydowanie przeciwny wpuszczaniu obcych do Tenochtitlanu, twierdząc że na otwartej przestrzeni znacznie łatwiej będzie można z nimi walczyć, a w mieście pełnym krętych ulic, domostw i świątyń będzie to utrudnione. Skoro jednak wysłano poselstwo Cacamatzina nie było już wyjścia, należało przygotować się na nieuniknione nadejście "białych bogów". 

Jakże dziwne i niepokojące było milczenie oraz niepewność Montezumy, który, choć oficjalnie deklarował chęć uczynienia wszystkiego (łącznie z militarnym powstrzymaniem najeźdźców), by przybysze jednak nie weszli do stolicy, to widać było po nim, że mentalnie już się poddał. Jego własny brat - Cuitlahuaca, żegnając się z nim, rzekł doń te oto słowa: "Pamiętaj, obyś nie wpuścił do swego domu kogoś, kto wygna cię i zabierze ci władzę". A mimo to tlatoani z Miasta na Wyspie nie chciał już walczyć i gotów był na każde ustępstwo, nawet każde upokorzenie, byle tylko nie musieć walczyć z tymi, których sam uznał za bóstwa (swoją drogą, hiszpański historyk - Orozco y Berra, dosadnie podsumował Montezumę, mówiąc o nim krótko: "najgłupszy idiota"). A tymczasem Cacamatzin przybył na czele wyśmienitego poselstwa - niesiony w lektyce - do obozu Hiszpanów. Lektykę niosło ośmiu wielkich panów (altapetl) mających włości w jego królestwie, a była ona przyozdobiona klejnotami, drogimi kamieniami i wspaniałymi, zielonymi i błękitnymi piórami quetzala. Gdy władca wstał, owi dostojnicy dokładnie zamietli ziemię, zbierając wszelki większy pyłek spod jego stóp. Gdy zbliżył się do Corteza, rzekł: "Oto przybyłem, a wraz ze mną ci mężowie, aby dostarczyć tobie, wszystkiego czego zapragniesz i zaprosić cię do Tenochtitlanu, do naszych domostw. Tak bowiem rozkazał nasz wielki pan, największy władca świata - Montezuma, który jednocześnie prosi, abyś przebaczył mu, iż nie przybywa osobiście by cię powitać, ale tak się dzieje, ponieważ niedomaga, a nie dlatego, że nie pragnie czym prędzej zobaczyć się z tobą". Cortez był zadowolony. Obawiał się bowiem, że przyjdzie mu militarnie torować sobie drogę do Tenochtitlanu, a następnie walczyć tam o każdy kamień, co byłoby prawdziwą katastrofą dla jego żołnierzy, nawet jeśli w jego armii byli również Tlaxcalanie i Totonakowie jako sojusznicy. Teraz wiedział że droga do Eldorado - Krainy Złota stoi otworem, więc serdecznie uściskał i ucałował Cacamatzina. Teraz droga na Tenochtitlan stała otworem, a już wkrótce sam Montezuma przekona się, który władca jest tak naprawdę najpotężniejszy na świecie.




Montezuma tymczasem ponownie zamknął się w Ciemnym Domu Sznura i rozmyślał nad przyszłością swoją oraz swego ludu. Czy dobrze postąpił, zapraszając obcych przybyszy do swego miasta? Ale czy było inne wyjście? Jak postąpiliby w takiej sytuacji jego przodkowie? Co uczyniłby zwycięski Itzcoatl, sławny Montezuma Ilhuicamina czy mądry Tlacaelel? Myśląc o tym, wielki tlatoani znów zagłębił się w medytacji o początkach swego ludu.

Zebrani teraz w Tenochtitlan (1428 r.) trzej zwycięzcy władcy koalicji wymierzonej w Azcapotzalco: Itzcoatl z Miasta na Wyspie, Nezahualcoyotl władca ludu Acolhuakanów z Texcoco i król Tepaneków z Tlacopan (zwanego też Tacubą), zawarli wspólny sojusz, mający stać na straży tych wszystkich zdobyczy "wojny tepaneckiej" z Azcapotzalco. Podzielono pomiędzy siebie ziemskie posiadłości Miasta-Mrowiska (jak nazywano Azcapotzalco) i tak Tenochtitlan przejął rozległe obszary na południu i północy Doliny Anahuac, Texcoco zajęło żyzne ziemie po wschodniej stronie Jeziora Texcoco, zaś Tlacopanowi przypadły tereny po zachodniej stronie. Miasta założyciele Trójprzymierza, wzajemnie zadeklarowali sobie pomoc w przypadku ataku kogoś z zewnątrz, a każde z owych miast, miało także zapewniony trybut pobierany z podatków narzucanych podbitym ludom. Najsłabszym członkiem owego Trójprzymierza, było Tlacopan, które po pierwsze nie uczestniczyło czynnie w wojnie z Azcapotzalco, a po drugie zasiedlone było przez ten sam, pokonany niedawno lud - Tepaneków. Realnie więc o palmę pierwszeństwa rywalizowały dwa miasta: Texcoco - posiadające bogatą tradycję konfederacji Acolhuakanów, znacznie starszą niż istnienie samego Tenochtitlanu, oraz właśnie Mechikanie, którzy to bardzo szybko objęli przewodnictwo w owym "związku", z biegiem lat zdobywając prawie całkowitą dominację. Teraz głównym celem Trójprzymierza stała się likwidacja dotychczasowego "tepanackiego porządku" w Dolinie Anahuac i ustanowienie tam nowego, porządku Trójprzymierza. Aby to jednak można było osiągnąć, należało podporządkować sobie wszystkie dotychczasowe "sieroty po Azcapotzalco", szczególnie na kierunku południowym i południowo-zachodnim. Tylko wówczas można było myśleć o trwałym uzyskaniu dominacji zwycięskiej koalicji.

Lecz miasta-państwa, leżące po zachodniej stronie Jeziora Texcoco postanowiły przeciwdziałać takiej ewentualności i podjęły kroki ku zawiązaniu sojuszu wymierzonego w Trójprzymierze. Głównymi prowodyrami nowego sojuszu, stali się teraz Tepanakowie z Coyohuacanu, którzy wysłali nawet poselstwo do Azcapotzalco, namawiając ich do zrzucenia zależności i podjęcia nowej walki z Mechikanami i Acolhuakanami. Deklarowali zawiązanie wielkiego sojuszu miast: Xochimilco, Chalco, Cuitlahuac (czyli miast zasiedlonych przez Tepanaków), a nawet liczyli na przeciągnięcie na swoją stronę Texcoco, poprzez obalenie w nim władzy Nezahualcoyotla i oddanie rządów w ręce jego braci lub kuzynów. W wielu z tych tepanackich miast, rządziło potomstwo wielkiego Tezozomoca z Azcapotzalco, króla budzącego grozę wśród wrogów i szacunek wśród przyjaciół, za którego to rządów Tepanakowie całkowicie zdominowali Dolinę Anahuac, a Azcapotzalco, owe Miasto-Mrowisko, stało się pierwszą potęgą militarną i ekonomiczną w całym rejonie (środkowego Meksyku). Niestety, na wezwania Coyohuacanu nikt nie odpowiedział, nawet Azcapotzalco, którego możni odmówili udziału w nowej wojnie, pytając wysłanników Coyohuacanu: "Dlaczego nie udzieliliście nam pomocy wcześniej? Czy myślicie, że znów pragniemy ujrzeć nasze ulice zasłane głowami i wnętrznościami poległych?" Inne z miast odpowiadały podobnie, lub deklarowały że na razie "przeczekają" i zobaczą komu bardziej sprzyjają bogowie. Bardzo podobnie zachował się również Nezahualcoyotl z Texcoco (będący już członkiem Trójprzymierza), deklarując że nie przystąpi do wojny przeciwko ludziom, którzy nie wyrządzili mu żadnej krzywdy, ale jeśli Mechikanie z Tenochtitlanu zostaną pokonani przez inny lud, on nie będzie nad tym rozpaczał.




Wreszcie, po intensywnych zabiegach prowadzonych ze strony Coyohuacanu, udało się zebrać miasta, posiadające i uprawiające żyzne działki rolnicze zwane chinampas (ogrody powstałe na ziemi, ułożonej pomiędzy kanałami tuż przy brzegu jeziora - były to tak zwane "pływające ogrody"), w Chalco, aby wspólnie naradzić się nad ewentualnym wystąpieniem przeciw Trójprzymierzu, a przede wszystkim przeciwko Mechikanom (członkowie tego zgromadzenia płynęli łodziami nocą, starając się nie robić zamieszania, tak, aby w Tenochtitlan nie dowiedziano się o ich spotkaniu). Za wojną głośno radzili Coyohuacanie oraz przedstawiciele nieodległego Culhuacanu, ale zdecydowanie przeciwny wojnie był władca Chalco - Coateotl. Mówił on, że wojna z Mechikanami nikomu z tu obecnych nic nie przyniesie, nawet jeśli okazałaby się zwycięska. Kto bowiem będzie ściągał daniny z pokonanego Tenochtitlanu? Komu przypadnie największy udział w zwycięstwie? Zapewne każdy uzna się za tego, któremu najwięcej należy się łupów, a owe niesnaski zrodzą kolejne wojny pomiędzy miastami uprawiającymi chinampas i całe to rolnictwo ulegnie zagładzie. Pytał więc - Po co nam to? Możemy przecież żyć w zgodzie z Mechikanami, tym bardziej że nasze córki już są żonami wielu z nich. Rzeczywiście, nawet sam Tlacaelel - brat Montezumy Ilhuicaminy, również wziął sobie żonę z Chalco. Tak więc stanęło na tym, że miasta Południa nie zdecydowały się na wojnę z Tenochtitlanem i udało się ostatecznie odwieść od tego również i Culhuacanów. Pozostali jednie Coyohuacanie, którzy byli zdeterminowani i żądni krwi. Tę nową wojnę musieli teraz jednak toczyć w osamotnieniu.

Aby ją sprowokować, postanowili uniemożliwić kobietom plemienia Mechikanów przychodzić do siebie na targowisko. Zamknięto więc drogi wiodące z grobli Tenochtitlanu i obstawiono strażą południowe wejście. Gdy z grobli zeszły pierwsze niewiasty, obładowane towarami na wymianę i zdążające na targowisko w Coyohuacanie, strażnicy owi napadli na nie i... zabrali im cały towar (wodne ptactwo, jaja, ryby). Uciekły one więc z płaczem do swego miasta i poskarżyły się swemu królowi. Itzcoatl uznał to za "wypadek przy pracy" oraz kazał im zapomnieć o tym przykrym wydarzeniu i raz jeszcze udać się na rynek do Coyohuacanu. Ponownie wróciły ograbione. Itzcoatl polecił im więc teraz, by ustawiły kamienne piecyki, na których smażyły ryby i ptactwo wodne, w stronę Coyohuacanu, tak, aby zapachy pieczonych potraw docierały bezpośrednio do mieszkańców miasta. Gdy woń pieczonych kaczek i smażonych ryb dotarła do Coyohuacanu, część ludności zaczęła się buntować wobec polityce całkowitego wstrzymania handlu wymiennego z Mechikanami, ale ponieważ w przeważającej większości były to kobiety i starcy, przeto ich zdanie nie miało większego znaczenia. Lecz gdy kobiety zaczęły unikać dotyku swych mężów, a starcy żalili się, że przed śmiercią pragną skosztować pieczonych potraw z Tenochtitlanu, mężczyźni Coyohuacanu wpadli na pomysł przeprowadzenia zasadzki, która zakończyłaby tę "handlową wojnę" i pozwoliła im wziąć górę nad Mechikanami. Planowali bowiem zaprosić przedstawicieli Miasta na Wodzie do siebie, a następnie otoczyć ich i wymordować (ostatecznie z tego ostatniego zrezygnowano, jako niegodnego wojowników). 

Wysłano jednak posłów do Tenochtitlanu z zaproszeniem na ucztę ku czci Bardzo Starego Boga (zapewne Xiutecutli - Turkusowego Pana, najstarszego z bogów), aby wyjaśnić wzajemne niesnaski związane z urwaniem się handlu pomiędzy oboma miastami. Mechikanie przyjęli zaproszenie, ale przeczuwając podstęp, udali się na spotkanie jedynie w kilka osób (przybyli m.in.: Montezuma i jego brat Tlacaelel), ale już król Itzcoatl pozostał w swej stolicy. Możni ruszyli z darami (głównie ptactwem, jajkami, owadami itp.:), które zostały przyjęte. Uroczystości trwały do późnej nocy, a ich kulminacją było złożenie w ofierze niewolników (których przed wydarciem im serc, rozciągnięto na rozgrzanych do czerwoności i żarzących się kamieniach). Teraz rozpoczynały się tańce i nadeszła pora na wręczenie przybyłym gościom podarunków przez mieszkańców miasta. Coyohuacanie wyjęli więc przygotowane wcześniej podarki, następnie rozłożyli je na ziemi i rzekli: Wolą naszą jest, abyście to przywdziali i odtąd nosili. Na ziemi zaś, tuż przed przykucniętymi Mechikanami rozłożono ubogie stroje kobiece (bluzki i spódnice z szorstkich włókien agawy), oraz motyki oraz drewniane narzędzia do rozpalania ognia, będące symbolem poddaństwa. A nie było niczego bardziej upokarzającego dla wojownika, niż sprowadzenie go do roli kobiety i przesłanie mu kobiecych sukni. Wojna stała się więc faktem, a miało to miejsce (ok.) 1435 r.  

 




CDN.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz