Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 22 sierpnia 2021

WIELKA TRWOGA - Cz. I

CZYLI WOJNY GRECKO-PERSKIE,

WIDZIANE OCZYMA 

NIE TYLKO ZWYCIĘSKICH

ATEŃCZYKÓW I SPARTAN, 

LECZ GŁÓWNIE MIESZKAŃCÓW

ZAGROŻONYCH PRZEZ

PERSÓW GRECKICH WYSP I MIAST




 
 Miałem dziś zająć się tematem Afganistanu i tego, w jaki sposób "udało się" ewakuować stamtąd zagrożone zemstą Talibów osoby, ale uznałem że jednak nie ma sensu pisać o czymś, co jest publicznie wertowane przez wszystkie możliwe media, od tych mainstreamowych po społecznościowe. Warto jednak stwierdzić, że blamaż Ameryki jest totalny, a klęska, jaką ponieśli oni w Afganistanie, jest nieporównanie większa (mam tu na myśli przede wszystkim efekt psychologiczny - który jest niezwykle istotny w polityce międzynarodowej), od tej, jakiej doznali w Wietnamie. Co prawda z Afganistanu zawsze wycofywały się (a tak naprawdę uciekały) nawet największe potęgi świata, jak Wielka Brytania czy Związek Sowiecki, ale różnica jest taka, że tamto wycofywanie się następowało stopniowo i w zwartych kolumnach, wraz z ewakuacją zagrożonej ludności (współpracującej z owymi najeźdźcami), jak również z całym sprzętem wojskowym. Natomiast w tym przypadku mamy do czynienia z ucieczką, i to ucieczką paniczną. Amerykanie nie tylko pozostawili ludność Afganistanu na łaskę i niełaskę nowych pasztuńskich panów (przypominających bardziej pasterzy kóz niż regularną armię), ale również własnych informatorów i - co już totalnie zakrawa na komedię - swoich własnych obywateli. Dziś ani Biały Dom, ani Pentagon nie mają pojęcia (i publicznie o tym mówią) ilu jeszcze Amerykanów pozostało w Afganistanie. Poza tym armia afgańska (finansowana przez USA) liczyła 300 tys. żołnierzy, uzbrojonych w najnowocześniejszy sprzęt wojskowy, w tym śmigłowce bojowe Blackhawk, samoloty, noktowizory, drony, karabiny szturmowe (w tym również i nasze Beryle, ofiarowane Afgańczykom przez Wojsko Polskie), ponad 800 czołgów i artylerię. To wszystko, w ciągu kilku dni wpadło w ręce "pasterzy kóz", którzy zeszli w gór i łącznie liczyli nie więcej, jak jakieś 70-80 tys. ludzi. Armia afgańska - tak ochoczo finansowana przez Amerykanów - przestała istnieć w ciągu kilku dni, a Amerykanie po prostu stamtąd uciekli, pozostawiając cały sprzęt i ludzi - w tym własnych obywateli. Jak to nazwać, jeśli nie totalną klęską? tym bardziej że przeskok cywilizacyjny Talibów, po opanowaniu pozostawionego przez Amerykanów i afgańską armię sprzętu, jest taki, jak pomiędzy średniowiecznym łucznikiem, a współczesnym żołnierzem, uzbrojonym w najnowocześniejszy sprzęt. Co ciekawe - cały ten sprzęt Amerykanie ofiarowali Afgańczykom ZA DARMO! I to tym samym Afgańczykom, którzy poddali się w ciągu kilku godzin, gdy okazało się że Amerykanie uciekają z Afganistanu. Poddali się pasztuńskim pasterzom kóz, zbieraninie młodych mężczyzn, którzy często nie potrafią nawet czytać i pisać. Jak to więc skomentować?

A tymczasem Polacy, którzy zawsze byli najbliższymi przyjaciółmi Stanów Zjednoczonych, bo u nas zawsze postrzegano ten kraj, jako taką większą Polskę - kraj wolności i demokracji, gdzie można zrealizować własne marzenia (trochę to infantylne, aczkolwiek tak właśnie było, zresztą Polacy aktywnie wspierali powstanie USA, nie tylko walcząc w Wojnie o Niepodległość tego kraju z lat 1775-1781/83, ale przede wszystkim doprowadzili do tego, że angielskie kolonie w Nowym Świecie w ogóle przetrwały. Mam tutaj na myśli kolonię Jamestown, o której to profesor Luis B. Wright powiedział kiedyś: "Jeśli Jamestown by upadło, Hiszpania i Francja ostatecznie podzieliłyby całą Amerykę Północną pomiędzy siebie i nigdy nie powstałyby Stany Zjednoczone", zaś prezydent USA Gerald Ford w 1973 r. stwierdził: "Pomysłowość i kwalifikacje, jakie zaprezentowali ci polscy imigranci napawają wszystkich Amerykanów polskiego pochodzenia wielką dumą. Te właśnie cechy uczyniły Amerykę wielkim krajem. Przybycie pierwszych Polaków do Ameryki jest ważne z wielu powodów - ponieważ (...) praca tych pierwszych imigrantów miała zasadnicze znaczenie dla przetrwania kolonii Jamestown"), a mimo to, Polacy byli i wciąż są uważani przez amerykańskich polityków za coś w kształcie kamienia u nogi. Administracja kryptokomunisty - Franklina Delano Roosevelta, zdradziła nas zarówno w Teheranie (1943 r.) w Jałcie (1945 r.), jak i w Poczdamie (tu akurat była już administracja Trumana), oddając nas w ręce Sowietów na śmierć i poniewierkę. A dziś też nie jest lepiej. Dziś za taki sam sprzęt, jaki Afgańczycy otrzymali za darmo, tylko po to by oddać go w ręce wrogich Ameryce Talibów, Polska musi płacić ogromne pieniądze. I to jest dla Amerykanów ok? Inna sprawa - w naszych założeniach (szczególnie od chwili objęcia władzy przez Donalda Trumpa, ale również i za poprzednich prezydentów) była nadzieja, że USA, opierając się na Polsce i innych krajach Międzymorza, stworzą silny ośrodek, który skutecznie będzie mógł w przyszłości opierać się zarówno imperialnym planom Moskwy, jak i Berlina. Ale niestety, w koncepcji Amerykanów wsparcie dla Polski miało polegać tylko na tym, abyśmy jako państwo nie zostali wchłonięci przez Rosję, ale już w żadnym razie nie na tym, aby stworzyć tu jakieś silne centrum Środkowoeuropejskie, takie jak chociażby powstało w Turcji (Amerykanie zmodernizowali armię turecką w taki sposób, że jest ona dziś jedna z największych i najlepszych na świecie). A już od chwili, gdy w Białym Domu zasiadł Biden, to wydaje mi się, że we wzajemnych relacjach Amerykanie w ogóle się pogubili. Biden - poprzez swoich przedstawicieli - zaczął m.in. mamrotać coś o umiejscowieniu siedziby Trójmorza w... Berlinie, na co trudno nawet odpowiedzieć (ja nie wiedziałem czy mam się śmiać, czy płakać, bowiem mamy tu do czynienia - w najlepszym przypadku - z poważnym zaburzeniem psychicznym prezydenta USA). Biden po prostu stwierdził że oddaje całą Europę Środkową w ręce potomków nazistów i dzięki temu Europa (w tym oczywiście ta Środkowo-Wschodnia) dozna prawdziwego szczęścia i wieczystej radości. A wygląda to dokładnie tak, jakby wpuścić lisa do kurnika po to, aby bronił kur. Czyś to nie zakrawa o szaleństwo?

I to w zasadzie tyle, co miałem do powiedzenia, bo nie ma sensu się bardziej pastwić nad tą administracją, która jasno daje do zrozumienia, że Amerykanie mogą być w tym momencie zarówno upokarzani (a to już się dzieje) jak i bezkarnie zabijani, bo US Army po prostu ucieka, zostawiając ich na pastwę losu, tak jak wcześniej pozostawili swych polskich sojuszników w czasie II Wojny Światowej. Ale cóż, skoro tej administracji i tym wojskowym bardziej zależy na tworzeniu "helikopterów lgbt" i pilnowaniu jaki procent kobiet służy w armii, niż o zadbaniu o własnych obywateli, to ja już nie mam więcej pytań i nie oczekuję żadnych odpowiedzi. Na koniec powiem jeszcze jedno: nie ma znaczenia jak dobrze jesteś uzbrojony i jak liczna jest armia, którą dysponujesz. Może pokonać cię i rozbić garstka słabo uzbrojonych pasterzy kóz, jeśli ci pasterze wiedzą o co walczą i są zdeterminowani do ataku. Zwycięstwa bowiem nie daje nowoczesny sprzęt, samoloty i drony - one jedynie pomagają uzyskać je szybciej, niż normalnie - natomiast zwycięstwo ZAWSZE rodzi się w głowie. Przeciwnik może przegrać sto, dwieście, trzysta razy, ale jeśli będzie konsekwentnie ponawiał ataki, to nie ma na tym świecie takiej siły, aby nie odniósł ostatecznego zwycięstwa. Możesz być dobrze uzbrojony i wyszkolony, ale jeśli nie masz ducha do walki, to już przegrałeś - bo twój przeciwnik (nawet jeśli jest to zbieranina chłopców z kałachami w rękach) jest zdeterminowany i wie o co walczy. A pan Biden teraz zapewne zajmie się projektowaniem nowego "helikoptera lgbt" tym razem może z jakąś lesbijską parą? A potem niech zdejmie z masztu flagę USA i na to miejsce zawiesi tęczową, przynajmniej będzie wiadomo że do priorytetów jego administracji należy przede wszystkim "wspieranie społeczności lgbt", a w razie potrzeby ucieczka z pola walki, bo przecież ochrona swoich obywateli i wsparcie dane sojusznikom nie ma dla dziadzia Bidena żadnego znaczenia. Zresztą kogo dziś już obchodzi Afganistan? W 1939 r. też nikt z Zachodu nie chciał "umierać za Gdańsk" konsekwencje tego dobrze znamy. Konsekwencje amerykańskiej ucieczki z Afganistanu, też już można przewidzieć.

        



 


TO TYLE - PRZEJDŹMY TERAZ DO TEMATU:






Ο φόβος των Περσών



 A może używając bliższego nam zapisu fonetycznego w formie łacińskiej, można by stwierdzić: "Metus Persae", co w wolnym tłumaczeniu oznacza po prostu "strach przed Persami". Bo to właśnie uczucie dominowało wśród Greków zarówno zasiedlających jońskie i eolskie wybrzeża Azji Mniejszej, jak i potem tych z głębi kontynentu, z Grecji Właściwej, która przez dziesięciolecia musiała zmagać się zbrojnie z tym potężnym, wschodnim kolosem, jakże różnym od owych greckich polis, które nigdy (lub prawie nigdy) nie zaznały nad sobą żadnego pana. A był to strach prawdziwy, strach, który można porównać tylko z tym, co działo się w Rzymie, gdy Italię ze swoim wojskiem przemierzał Hannibal. Bowiem ów "Metus Punicus" był zjawiskiem społecznym w Italii i wpływał na postępowanie Rzymian jeszcze długo, nim Kartagina przestała już stanowić dla Miasta-Wilczycy realne niebezpieczeństwo, i tak samo było ze strachem przed Persami, który częstokroć po prostu paraliżował Greków do jakiegokolwiek działania. Dziś lubimy przytaczać takie bitwy jak: Maraton, Termopile, Plateje czy Salaminę - jako przykłady zwycięstwa greckiego oręża nad sztuką wojenną Medów i Persów, ale to mimo wszystko były jedynie bitwy obronne, bitwy, które pomogły ocalić niepodległość greckich polis, ale w żadnym razie nie zmniejszały ciągłego zagrożenia nową perską inwazją i dopiero podbój tego wschodniego imperium przez Aleksandra Wielkiego, pozwolił Grekom odetchnąć pełną piersią, gdy nie musieli już zamykać się w swoich rodzinnych miastach a cały perski, babiloński i egipski świat, stanął teraz przed nimi otworem, otwierając drogę nowej, tym razem wschodniej kolonizacji. Ale sam fakt, że podbój Persji był jedynym aspektem, który realnie mógł zjednoczyć Greków i że przywitali oni wyprawę (najpierw projektowaną Filipa II, a następnie jego syna - Aleksandra) z ogromnym entuzjazmem, świadczy dobitnie, że nawet Persja osłabiona, która nie była już wówczas realnie zdolna do podboju Grecji, rodziła wciąż ukryte obawy przed niebezpieczeństwem, przekazywanym wśród Hellenów z pokolenia na pokolenie. Bowiem Persja - nawet słaba - wciąż była potęgą, o której sile i ogromie przekonywali się Grecy służący w armiach perskich władców, książąt i satrapów (np. marsz 10 000 Greków  z lat 401 - 399 r. p. n.e., był tego dobitnym przykładem).

Jednak panuje też powszechnie (wśród historyków) przekonanie, że Persja była zupełnie innym imperium, nijak nie podobnym do wojowniczych Asyryjczyków (którzy dokonywali przesiedleń ludności nie tylko miastami, ale i całymi plemionami) czy Babilończyków (na których koncie było zniszczenie i przesiedlenie do Babilonu mieszkańców Jerozolimy w 587 r. p.n.e. czy mieszkańców Tyru w 573 r. p.n.e.). Rzeczywiście, to prawda - Persowie postępowali z podbitymi ludami nieco inaczej (np. przyjmowali ich wierzenia, żenili się z miejscowymi kobietami, starali się też wtopić w miejscowy krajobraz i zostać wzięci za tzw.: "swojaków"), ale należy też pamiętać, że to tylko jedna strona ich oblicza. Druga, wcale dużo nie różniła się od tego, co wcześniej wyczyniali Asyryjczycy i Babilończycy, a to oznacza że w grę wchodziły nie tylko przesiedlenia ludności, ale również okrutne ich traktowanie (np. kastrowanie młodych chłopców i wysyłanie ich jako eunuchów do haremów władców Persji, a także porywanie młodych dziewcząt w roli nałożnic - co akurat należało do tej bardziej łagodnej formy postępowania, gdyż kobiety i dzieci w ogóle stanowiły łup i pełniły formę waluty wymiennej. Mężczyźni zaś z reguły - jako nieprzydatni, a nawet niebezpieczni - byli po prostu zabijani na miejscu). Bez uświadomienia sobie tego dualizmu w podejściu Persów, trudno nam dziś będzie pojąć, jak silna była obawa Greków przed perskim najazdem, wysiedleniem i gwałtami. Aby rozłożyć to na czynniki pierwsze, warto przytoczyć relacje poszczególnych greckich polis (najczęściej tych małoazjatyckich, z Jonii i Eolii), i pokazać jak tamtejsza ludność (w poszczególnych dekadach) reagowała na pojawienie się Persów w ich rodzinnych stronach. A ponieważ bezpośrednio zetknęli się Grecy z Persami już po upadku królestwa Lidii w latach 546-545 p.n.e., przeto te daty będą właśnie dla nas szczególnie istotne, jako symbol zrodzenia się owego strachu przed Persami, który przerwa ponad dwa stulecia (czyli dwa stulecia klasycznej historii Grecji, w czasie których pojawiła się demokratyczna forma rządów, a Grecy opanowali wschodni basem Morza Śródziemnego, całkowicie deklasując stamtąd swych fenickich konkurentów).




Nim jednak przejdę do konkretów (poszczególnych polis) warto przypomnieć, że twórcą potęgi Imperium Perskiego był Cyrus II, zwany Wielkim - syn i następca Kambizesa I z rodu Achemenidów (Hachamaniszija), który z kolei miał być synem Cyrusa I ("Cyrus Anszanita, syn Teispesa") i prawnukiem założyciela rodu - Achemenesa (Haszamanisza). Wszyscy ci władcy, począwszy do Cyrusa II, byli zależni od Medów, którym przewodzili wówczas waleczni królowie z rodu Dejokesa (twórcy państwa, który zjednoczył sześć medyjskich plemion w jeden lód i panował w latach 727-675 p.n.e.). Kraj Medów jednak, aż do 652 r. p.n.e. podlegał Asyrii, a do 624 r. p.n.e. Scytom. Niepodległość uzyskała Media (czyli kraj Manna) dopiero od wstąpienia na tron Kjaksaresa (624 r. p.n.e.), który miał być wnukiem Dejokesa. To właśnie on miał zadać ostateczny cios potędze Asyrii zdobywając w 614 r. p.n.e. Assur (miasto kultowe i najstarszy ośrodek boga Assura) i podchodząc pod Niniwę, która została zdobyta wspólnym wysiłkiem Medów i Babilończyków (Chaldejczyków) w sierpniu 612 r. p.n.e. Jakaż wówczas powstała radość w świecie Bliskiego Wschodu, jakże ludzie płakali ze szczęścia, widząc płonący pałac Szinszariszkuna, w którym spłonął on wraz ze swoim dworem i haremem. Oto odwieczny nienawistny wróg, który palił, gwałcił, przesiedlał całe plemiona i ludy - teraz wreszcie upadł pod gruzami swej stolicy. Zdobywcą Niniwy ze strony władców Babelu, był młody książę, syn i następca Nabopolasara - Nabuchodonozor. Co prawda resztki armii asyryjskiej starał się zjednoczyć pod Harranem następca Szinszariszkuna - Aszur-uballit II, licząc na wsparcie Egiptu faraona Nechona II (który uznał że osłabiona Asyria będzie dla niego znacznie lepszym sąsiadem, niż zwycięski Babilon i Medowie), ale wsparcie Egiptu nic Asyryjczykom nie dało (pozwoliło jedynie Egiptowi ponownie opanować Judeę i Syrię). Harran padł jeszcze w tym samym 610 r. p.n.e., zaś w bitwie pod Karkemisz (605 r. p.n.e.) książę Nabuchodonozor rozbił doszczętnie egipskie wojska i tym samym odzyskał całą Syrię.

Następcą Kjaksaresa na tronie w medyjskiej Ekbatanie, został jego syn - Astjages. To właśnie on wydał swą córkę - Mandane za "władcę Anszanu" - Kambizesa I, a z tego związku ok. 583 r. p.n.e. na świat przyszedł Cyrus II, który objął władzę po śmierci ojca w Pasargadach w 559 r. p.n.e. Przez pierwsze lata, podobnie jak ojciec, pozostawał wiernym sługą swego dziadka, ale w roku 553 p.n.e. zbuntował się i do 550 r. p.n.e. opanował całe królestwo Astjagesa, łącznie z Ekbataną. I tutaj właśnie ukazuje się przykład owej słynnej "perskiej wspaniałomyślności", gdy zwycięscy Persowie potraktowali Medów jak braci i włączyli ich do struktur nowobudowanego państwa - a przynajmniej tak to wyglądało z zewnątrz, gdzie za bardzo nie rozróżniano tych delikatnych przeciwieństw i traktowano całą wojnę z lat 553-550 p.n.e., jako wewnątrz-medyjski konflikt, a nie starcie dwóch obcych sobie ludów (zresztą Grecy bardzo długo, praktycznie do końca istnienia Imperium Perskiego, nazywali Persów - Medami). I rzeczywiście, Ekbatana stała się jedną ze stolic nowego imperium, a Medowie zostali dopuszczeni do dworu Cyrusa, jednak jeśli byśmy chcieli nieco bliżej przyjrzeć się całej sprawie, to ujrzelibyśmy że po zwycięstwie Persów na lud Medów nałożono kontrybucję i przez pierwsze dekady traktowano tę ziemię, jak ziemię podbitą. Poza tym Medowie różnili się od Persów nie tylko wyznawaną religią (bardzo silną pozycję mieli tam magowie - czyli kapłani tego ludu. Oddawali oni cześć bogu ognia - Atarowi, choć nie byli kapłanami kultu zoroastryjskiego. Oddawano też cześć boginiom wody - zwanymi Apy. Natomiast religia Persów była związana z nauką Zaratusztry, dlatego też Persów określa się jako "Społeczeństwo wyznawców Awesty"), jak również modą (Medowie nosili m.in. spodnie, których początkowo Persowie nie używali, dopiero z biegiem lat przyjęli do siebie tę nowinkę, a Grecy uważali ich przez to za zniewieściałych, gdyż - jak twierdzili - "prawdziwi mężczyźni nie noszą spodni" 😉). Były też różnice w sposobie zapisywania imion (np. imię Mitra, czyli w języku perskim - "Mi0ra") w ogóle nie występowało wśród Medów.

Po zajęciu Medii, skierował się teraz Cyrus ku zachodowi i wyruszył na lidyjskie państwo króla Krezusa. Wcześniej jeszcze (550 p.n.e.) opanował Elam (który poddał się bez walki), nadając Elamitom również te same prawa, jakimi cieszyli się Persowie i Medowie, a ich język był jednym z oficjalnych języków Imperium, a Suza, jedną z pięciu oficjalnych stolic nowego państwa. Poważniejsze zagrożenie dla Persji Cyrus widział jedynie w dwóch krajach - Nowochaldejskim królestwie Babilonii oraz w Lidii. Pierwsze państwo było silniejsze z potężniejszą gospodarką, ale bogatsza była Lidia, przeciw której to właśnie (po powrocie ze swojej wschodniej kampanii z lat 549-548 p.n.e., w wyniku której przyłączył do Persji Partię i Hyrkanię) wyruszył Cyrus w 547 r. p.n.e. Krezus z pewnością podejrzewał że może stać się celem ataku Persów, dlatego też postanowił wykonać wyprzedzające kroki obronne i z początkiem 547 r. p.n.e. wkroczył do Kapadocji (która wcześniej należała do Medii). Cyrus uznał to za wrogi akt wojenny i ruszył na przeciwnika. Stanął następnie z wojskiem w Arbeli, którą uczynił stolicą nowej perskiej satrapii - Atury (Asyrii) i wkroczył do Harranu (miasto to poddało się bez walki) odbierając go królowi Nabonidowi z Babilonu (którego żoną była córka Nabuchodonozora II - Nitokris), lecz ten nie zdecydował się na rozpoczęcie wojny (i to pomimo faktu, że w Harranie Nabonid z własnych środków ufundował świątynię boga Assura, wystawiając tym na szwank swoją opinię wśród kapłanów Marduka i babilońskiego ludu, wrogiego wszelkim odniesieniom do pobitej Asyrii). Wkrótce potem (maj 547 r. p.n.e.) Cyrus wkroczył do Cylicji (dawnej Kizzuwatny), której mieszkańcy sami złożyli mu hołd i uznali nad sobą jego rządy (w nagrodę Cyrus zostawił u władzy lokalnych królów - którzy odtąd zawsze nosili imię Syenessis, a Cylicja zyskała sporą autonomię wewnętrzną). Przez góry Taurus (a raczej przez "Wrota Cylicyjskie") armia Cyrusa wkroczyła następnie do Kapadocji, którą uczyniono nową satrapią (Katpatuka), a potem do Armenii (Armina).




Tutaj jednak drogę ze swym wojskiem zastąpił mu Krezus, który w okolicy Pterii wydał Cyrusowi bitwę. Nie miała ona jednak swego rozstrzygnięcia, ale Krezus popełnił błąd, wycofując się zaraz po bitwie do Sardes. Tym samym dał Cyrusowi okazję do twierdzenia iż to on jest zwycięzcą i ruszenia w dalszą pogoń do Lidii. Można jednak przypuszczać, że Krezus uznał, iż w pojedynkę nie będzie w stanie pokonać Persów i zaraz po przybyciu do swej stolicy, rozesłał gońców do Achmose z Egiptu, Nabonida z Babilonu i do Sparty, zwołując ich na wiosnę następnego roku pod Sardes (wcześniej zawarł z nimi układ o wzajemnej pomocy). Cyrus doskonale zdawał sobie sprawę, że nie może pozwolić na połączenie się tych sił i musi jeszcze w tym samym roku zakończyć wojnę w Lidii i to pomimo faktu, że właśnie zbliżała się zima (a wówczas przerywano działania wojenne aż do wiosny). Przeszedł więc Wyżynę Anatolijską i u źródeł Hyllosu (na wschód od Sardes) napotkał konnicę Krezusa gotową do walki. Ponieważ Lidyjczycy mieli świetne konie i doświadczenie w walkach z piechotą, postanowił użyć przeciwko nim podstępu, a mianowicie ustawił przed szeregiem swych żołnierzy wielbłądy - ściągnięte ze Wschodu, których to przeraźliwy odór wystraszył konie, a te zaczęły zrzucać jeźdźców ze swych grzbietów i uciekały w popłochu. Mimo to Lidyjczycy nie zamierzali się poddawać i bitwa trwała nadal, ale szybko dała o sobie znać przewaga liczebna Persów i Lidyjczycy musieli wycofać się do Sardes. Cyrus znów ogłosił się zwycięzcą i obległ teraz samo miasto, w którym król Krezus słał naglące wieści do swych sojuszników, błagając ich o szybkie przybycie. Nie zdążył jednak uzyskać odpowiedzi, bo po dwunastotygodniowym oblężeniu i wdarciu się Persów na mury sardyjskiego Akropolu (który ponoć był nie do zdobycia), miasto musiało skapitulować (grudzień 547 r. p.n.e.). W ten oto sposób państwo lidyjskie przestało istnieć, a skarby króla Krezusa (od którego to właśnie imienia wziął się synonim bogacza) trafiły do Cyrusa i zostały wywiezione do Suzy, zaś sam władca Lidii popełnił samobójstwo, każąc podpalić stos na którym siedział na tronie (potem zaczęły pojawiać się najróżniejsze historie, mówiące o tym, że Krezus jednak ocalał i że Cyrus zlitował się nad nim, a Apollo zesłał deszcz, który ugasił płonący stos - ale były one spowodowane kwestiami religijnymi i oddaniem dynastii Mermnadów - z której to wywodził się Krezus - w opiekę Apollinowi Delfickiemu. Bóg przecież nie mógł pozwolić, aby tak hojny darczyńca Świątyni, zginął w tak straszny sposób).

I teraz właśnie, już po upadku Lidii, Persowie po raz pierwszy zetknęli się w zachodnich rubieżach tego kraju, z Grekami. Ta pierwsza relacja, która zaowocowała w kolejnych dziesięcioleciach wielką trwogą przed perską inwazją i ostatecznie spaleniem Pałacu w Persepolis z rozkazu pijanego Aleksandra (którego ponoć namówiła do tego czynu hetera - Thais) w maju 330 r. p.n.e. Mimo to, pierwszy kontakt Greków i Persów wcale nie zapowiadał przyszłych krwawych walk o utrzymanie greckiej niezależności i był nawet dość przyjazny.    









CDN.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz