CZYLI JAK TO PO ZAKOŃCZENIU
I WOJNY ŚWIATOWEJ
NIEMCY PLANOWALI ODRODZIĆ
DAWNĄ POTĘGĘ RZESZY?
VI
BURZA SIĘ ZRYWA
Nazajutrz, gdy Seelow wczesnym rankiem wyszedł na ulicę, na wszystkich narożnikach widniały wielkie plakaty wzywające na wiece protestacyjne z powodu tego, że mocarstwa nie chciały znieść okupacji Nadrenii. Największe zebrania miały się odbyć w cyrku Buscha i hali wystawowej ogrodu zoologicznego. W niejasnych zwrotach zapowiadano jakieś wielkie wypadki i łącznie z tym wskazywano na zatopienie nieprzyjacielskich okrętów w Kilonii. Pomimo że godzina była wczesna, już mnóstwo ludzi stało przed plakatami i dyskutowało żywo. W pobliżu dworca przy ulicy fryderykowskiej rotmistrz spotkał kilku panów, którzy dopiero co przybyli, jak wnosić było można z tego, że każdy z nich miał w ręku torbę podróżną. Powitawszy się lakonicznie, skierowali się na "Schlutersteg". Kilku innych poprzedziło ich już, skierowawszy się na most Weidendamm. Tymczasem Seelow miał stanąć na czele "komendy Kalstrasse", a zadaniem jego było unieszkodliwić batalion francuskiej straży przy ambasadzie, który zajmował koszary dawnego drugiego pułku piechoty gwardyjskiej. Poszczególne role były już rozdzielone. Otoczenie koszar i wyjścia z Kalstrasse na ulice Luizy i Albrechta były obsadzone posterunkami z promieniami. Umieszczono je w pokojach na ten cel wynajętych, w oknach piwnic oraz w poszczególnych sklepach, których właściciele byli wtajemniczeni. Ustawiono tam owe torby ręczne w ten sposób, że można było z nich rozsiewać promienie na całą ulicę jak najdalej.
Rotmistrz odwiedził wszystkie swe posterunki, wydał ostatnie rozporządzenia i następnie udał się na swój punkt obserwacyjny i bojowy, do pokoju położonego na drugim piętrze kamienicy, naprzeciwko wejścia do koszar. Można było stamtąd doskonale ogarnąć wzrokiem dziedziniec koszarowy i gmach, a mianowicie ubikacje, gdzie znajdowały się naboje załogi. Przyboczny sztab rotmistrza składał się z dwóch ludzi, mających torby ręczne, i dwóch innych, na kurierów wyznaczonych. Zrazu w koszarach nie było można dostrzec nic nadzwyczajnego. Ponieważ wiece w zamkniętych lokalach były dozwolone, Francuzi nie mieli tymczasowo żadnego powodu do wystąpienia na ulice, czego można było oczekiwać dopiero wtedy, gdy rzesze wiecujących wyjdą na miasto. Mogło to zaś nastąpić dopiero około jedenastej w południe do tej chwili przeto trzeba było uzbroić się w cierpliwość.
Seelow raz jeszcze uprzytomnił sobie wypadki dnia poprzedniego i frunął myślami do domu, do Woltersdorfu i Bornhagen. Wysłał już przedtem depeszę po swego wierzchowca i ordynansa, bo był wyznaczony na dowódcę pułku jazdy berlińskiej Reichswehry i cieszył się na spotkanie z nieprzyjacielem. Według zapewnień Sollinga, szeregowcy, podoficerowie i większość młodych oficerów byli owiani duchem narodowym i z pewnością przyłączą się entuzjastycznie do ruchu powstańczego. Jedynie na wyższych stanowiskach były wszędzie figury rządu, to jest zagranicy. Dopiero po usunięciu tychże można było liczyć na pomoc pułku. Następnie Seelow uprzytomnił sobie panią Irmgard i list, jaki od niej otrzymał dnia poprzedniego. Zapowiadała w nim swój przyjazd do Berlina, pisząc, że musi dowiedzieć się, co się dzieje, bo w niepewności na ustroniu wyżyć nie może. Już dnia tego mogła przybyć.
Posłaniec na rowerze przeciął pasmo myśli rotmistrza, siedzącego przy oknie. Na jego widok spojrzał szybko na zegarek. Wskazywał 10:30. Wszystko poszło prędko. Posłaniec wszedł do pokoju i począł opowiadać o przebiegu zebrania w cyrku Buscha gdzie mówca wiecowy wzywał do powstania i zrzucenia jarzma. Gdy zapewnił słuchaczy, że wynaleziono środki odpowiednie do tego, podziałało to jak prąd galwaniczny, i powstał entuzjazm nie do opisania. Wzniesiono ramiona do przysięgi na wierność ojczyźnie. Na to oficer Reichswehry, nadzorujący wiec, chciał wkroczyć, lecz natychmiast otoczyło go kilku panów, którzy wyjaśnili mu położenie i zachęcali do współdziałania. Wahając się, zaniechał dalszych kroków - wobec zwartej woli zebrania byłby zresztą bezsilny. Tylko dziesięć minut trwała mowa i zakończyła się wezwaniem do gremialnego pochodu pod pomnik Bismarcka. Z mówcą na czele, pochód ruszył wkrótce do Lustgartenu, a z prawej i lewej jego strony towarzyszyli mu nieznacznie panowie z torbami ręcznymi, którzy, zdawać się mogło, przybyli dopiero co z dworca "Giełda". Bezczynnie przyglądali się temu policjanci i posterunki Reichswehry, i jakby ogarnięci ogólnym podniesieniem ducha, zapomnieli o przepisach odnoszących się do publicznych pochodów. Inaczej wszakże zachował się główny, przez Francuzów stale obsadzony odwach. Otrzymał on przez tajnych agentów wiadomość o tym co zaszło, gdyż w chwili gdy pochód wkraczał na Plac Zamkowy, ujrzano już na moście zamkowym łańcuch francuskich posterunków z wymierzonymi karabinami. Idący na czele ludzie zachwiali się, lecz przywódca wezwał ich, by spokojnie szli dalej, a jednocześnie dał znak na uboczu idącym w sposób niepodpadający. "Podróżni" chwycili za swe "torby" i raptem nastąpiła na moście żywa strzelanina karabinów. Część żołnierzy francuskich padła ugodzona, reszta w przerażeniu wypuściła broń i dymiące ładownice, i odbiegła, rany swe dłońmi zakrywając. Odpowiedzią na to było gromkie "hurra!" i pochód coraz liczniejszy sunął naprzód przed siebie.
Do tego momentu obserwował wypadki posłaniec, po czym szybko odjechał, by poinformować o tym rotmistrza. Wtem dał się słyszeć sygnał trąbki z koszar i przyciągnął rotmistrza do okna. Naprzeciwko zaalarmowano koszary. Załoga pospiesznie pobiegła do izb, by przygotować się do marszu, i wnet pojawiły się na dziedzińcu pierwsze zastępy. Potem cztery kompanie stanęły w szyku jedna za drugą i wysłały ludzi po ostre naboje. A jeden po drugim schodzili się też oficerowie z miasta. Skoro pierwsze dwie kompanie były gotowe, wyruszyły z dziedzińca, i czołowe szeregi zwróciły się w stronę ulicy Luizy.
- Tak jest - bąknął do siebie Seelow - idą do Tiergartenu.
Tymczasem wśród trzeciej kompanii poczynano właśnie rozdzielać naboje, a czwarta kompania była jeszcze przy skrzyniach z nabojami.
- Stacja pierwsza kieruje promienie na kompanię trzecią, stacja druga najpierw na skrzynie z nabojami, następnie na odwach. Gotów! - zarządził Seelow i śledził bacznie wzrokiem dwie oddalające się kompanie. A gdy czołowe ich szeregi były jeszcze ok. 100 metrów oddalone od ulicy Luizy, zakomenderował - Ognia!
Podniosły się przysłony u obu przedtem dobrze ustawionych torb ręcznych, i w tej samej chwili powstał z drugiej strony ulicy ogłuszający, szybko grzmot strzałów, po czym nastąpiło kilka silnych wybuchów, a jakby echo ozwała się od ulicy Luizy szybka strzelanina. Dziedziniec koszarowy i ulica zamieniły się w pobojowisko i powstał obraz niepodobnego do opisania zamętu. Więcej niż połowa Francuzów rannych spoczywała na ziemi. Szczególnie strasznym był skutek promieni eksplodujących w pobliżu składu nabojów. Najszczęśliwiej wyszła część czwartej kompanii, która trzymała się na uboczu, ale i tam większość odniosła lekkie rany. Bez ducha i bez rady spoglądali na siebie ci, co stali jeszcze na nogach. Dopiero po chwili przyszli do zmysłów i poczęli zajmować się rannymi. Kilku uciekło z ulicy do koszar, inni zbierali swe w strachu porzucone karabiny. A nowy postrach spowodowały nagłe eksplozje w izbie odwachu.
- A teraz trzeba systematycznie obrzucić promieniami całe koszary - rozkazał Seelow i dodał - Ja muszę biec w dół.
Gdy wyszedł na ulicę, słychać było już hałas bojowy od strony ulicy Luizy, gdyż tam kilku ludzi zawezwało szybko gromadzący się tłum do odebrania poległym Francuzom broni, oraz do zaatakowania reszty i wzięcia ich do niewoli. W pierwszej chwili Francuzi, przeważnie ranni, nie stawiali oporu, ale wkrótce wystąpili do boju i rozpoczęła się regularna walka na bagnety. A że tłum zwiększał się, więc powoli odpierano Francuzów. Nadbiegło wielu ludzi z ulicy Albrechta i garść demonstrantów, około 50-ciu, z cyrku Buscha. Objaśnieni przez kilku w spisek wtajemniczonych przybiegli tutaj, po drodze uzbroiwszy się w drągi i nahajki i co tylko wpadło im w ręce. Seelow objął nad nimi dowództwo. Trzeba było odciąć drogę powrotną do koszar tym Francuzom, którzy znajdowali się na ulicy, oraz zastawić wyjście tym, którzy zostali w koszarach. Ale to już się nie udało. Ukazała się bowiem w wyjściu załoga koszar z bagnetami. Seelow wydał rozkaz do ataku, i wkrótce wywiązała się wściekła walka. Z dzikim zapałem rzucili się Berlińczycy na Francuzów, którzy jednak lepiej byli uzbrojeni i lepiej wyćwiczeni w walce na bagnety. Zresztą czuli, iż nie mogą oczekiwać litości od tak długo z pogardą traktowanej i udręczonej ludności. Powoli odpierali napastników.
Rotmistrz utworzył sobie wnet spośród najlepiej uzbrojonych coś w rodzaju oddziału bojowego i czyhał na pomyślną sposobność do ataku. Aż ujrzał, jak pewien francuski podoficer tłumaczył coś komenderującemu oficerowi i wskazywał ręką w górę, w kierunku okien, gdzie stały aparaty z promieniami. Oficer kiwnął na to głową i wnet skoczyła garść Francuzów z podoficerem na czele ku drzwiom przeciwległej kamienicy. Temu trzeba było przeszkodzić za wszelką cenę.
- Za mną! - krzyknął Seelow do swych ludzi i wielkimi skokami rzucił się przeciwko Francuzom.
Odbił swą ciężką laską najbliższy bagnet i uderzył dowodzącego podoficera przez głowę. A towarzysze jego natarli mężnie z jednej i drugiej strony. Odparto Francuzów ostatecznie od ulicy Luizy. Ale rotmistrz spoczywał na ziemi, wielkim uderzeniem bagnetu w pierś powalony - leżał bez zmysłów...
PS: Przyznać się muszę, że odczuwam do Francuzów dziwny rodzaj sympatii, połączonej z dużym szacunkiem dla ich kultury. Staram się oczywiście z tego w jakiś sposób "leczyć", gdyż zdaję sobie sprawę że jest to zauroczenie dość toksyczne, ale jednak nie potrafię do końca się z tego wyzwolić. Może wpływ na to ma moja Kobieta, która jest Francuzką, a może wielki szacunek i podziw, jaki noszę w swym sercu do człowieka, który - jak stwierdził kiedyś Goethe: "Był najpiękniejszą władzą, jaką znam", czyli do Cesarza Napoleona Bonaparte. Trudno powiedzieć co jest przyczyną tej mojej sympatii do Francji? (choć to przecież Francuzi opuścili nas we wrześniu 1939 r., to Francuzi odmówili współdziałania w projektowanej przez Marszałka Piłsudskiego wojnie prewencyjnej z Niemcami - która ocaliłaby Europę i Świat przed groźbą II Wojny Światowej, a z Hitlera uczyniła pinczerka, pamiętanego głównie jako tego z kanclerzy, który złamał warunki Traktatu Pokojowego z Wersalu i tym samym sprowokował interwencję państw sąsiednich. Tak się jednak nie stało, bo Francuzi obawiali się podjąć akcji zaczepnej, która kosztowałaby ich bardzo niewiele, a zyski byłyby nieograniczone). Piłsudski był bezradny, a sam nie mógł Niemiec zaatakować, gdyż narażał się na potępienie całego świata, jako agresor - musiała to więc być większa koalicja. A ta ze względu na odmowę Francji i Belgii nigdy nie doszła do skutku i Hitler doprowadził do tego, co znamy z historii.
Dlatego też uważam że to moje zauroczenie Francją nie jest raczej powodem do chwały. Ale tak samo mam z USA, też nie mogę wyzwolić się od pewnego mitu tego kraju, który tkwi we mnie od dzieciństwa, mimo że współczesne Stany Zjednoczone coraz bardziej przypominając nazistowskie Niemcy lub komunistyczną Rosję (szczególnie tam, gdzie rządzą demokraci), niż ten kraj, który utkwił w mej pamięci jeszcze z lat 90-tych (choć byłem wtedy zaledwie nastolatkiem). Co się zaś tyczy Niemiec, to - pomimo moich korzeni - w stosunku do tego kraju nie odczuwam nic, zupełnie nic. No, może trochę żalu i rozgoryczenia faktem, że ten naród - miast stać się narodem muzyków, filozofów i pisarzy - stał się narodem oprawców i złodziei. Taka żałość ogarnia człowieka, jak się w to głębiej zanurzyć.
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz