Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 26 września 2021

WOJNA 39 - Cz. III

NA PODSTAWIE RELACJI RZĄDOWYCH,

INSTRUKCJI I ARTYKUŁÓW PRASOWYCH

DZIEŃ PO DNIU

od 5 stycznia do 27 grudnia 1939 r.

 



 

TRUDNY SOJUSZ

CZYLI RELACJE POLSKO-FRANCUSKIE

(KRÓTKA RETROSPEKCJA ROKU 1933)


 




 
"FRANCJA ZAWSZE USTĘPOWAŁA I USTĄPI TERAZ"


JÓZEF PIŁSUDSKI w rozmowie z LOUIS'EM BARTHOU
(Kwiecień 1934 r.)
 

 
Marszałek Józef Piłsudski aż trzykrotnie w ciągu 1933 r. starał się porozumieć z Francuzami w kwestii rozpoczęcia wojny prewencyjnej z Niemcami. Najpierw z misją wybadania czynników francuskich co do nowej sytuacji w Niemczech (powstałej po zdobyciu władzy przez nazistów), udał się do Paryża z końcem stycznia 1933 r. - hrabia Jerzy Potocki. Miał on również złożyć propozycję władzom francuskim położenia ostatecznego kresu agresywności Hitlera i militaryzacji życia w Niemczech. Spotkał się on z francuskim ministrem spraw zagranicznych - Josephem Paulem-Boncour'em, wiernym realizatorem polityki "briandyzmu" (o czym jeszcze wspomnę w dalszej części) i tam po raz pierwszy - oczywiście w formie zawoalowanej dyplomatycznym pustosłowiem - Piłsudski usłyszał francuskie "Nie" w kwestii wojny z Hitlerem. Po raz drugi posłał Marszałek do Francji swego wiernego współpracownika i zaufanego oficera - pułkownika Bolesława Wieniawę-Długoszowskiego (marzec-kwiecień 1933 r.). Wówczas Piłsudski usłyszał francuskie "Nie" po raz drugi. Mało kto wie jednak, że Marszałek podjął jeszcze jedną, ostatnią akcję przekonania Francuzów co do ocalenia nie tylko postanowień Traktatu Wersalskiego, ale i utrzymania dotychczasowego status quo w Europie. 14 października 1933 r. Niemcy opuściły konferencję rozbrojeniową i zapowiedziały wyjście z Ligii Narodów (co też uczyniły 19 października). Dla Marszałka był to wystarczający powód do rozpoczęcia interwencji zbrojnej, gdyż fakt ten świadczył dobitnie o wzroście tendencji militarystycznych w Niemczech, a co za tym idzie do zagrożenia europejskiego bezpieczeństwa (Marszałek uważał że Francuzi wreszcie przejrzeli na oczy i doszli do tych samych względów). Jeszcze w październiku 1933 r. do Paryża udał się więc z tajną misją hrabia Ludwik Hieronim Morstin (poeta, tłumacz, filozof, emisariusz). Piłsudski za pośrednictwem Morstina zadawał francuskim władzom dwa podstawowe pytania, na które żądał jasnych odpowiedzi "tak" lub "nie" bez zbytniego pustosłowia. Pytanie pierwsze brzmiało: Czy w razie zaatakowania Polski przez Niemcy na jakimkolwiek odcinku jej granicy, Francja odpowie ogólną mobilizacją wszystkich sił zbrojnych? Pytanie drugie: Czy Francja wystawi w tym przypadku wszystkie rozporządzalne siły zbrojne na granicy z Niemcami? Nad tymi pytaniami radziła francuska Rada Ministrów z udziałem samego prezydenta - Alberta Lebrun'a, lecz odpowiedź była jednoznacznie negatywna.

To było do przewidzenia, tym bardziej że już od jakiegoś czasu pojawiały się pomysły ogólnego rozbrojenia, a jednocześnie podniesienia liczebności armii niemieckiej do równej liczebności armii innych państw (szczególnie francuskiej). Jedną z takich dziwnych propozycji była koncepcja "wschodniego Locarno", która zaczęła się kształtować w dość mglistych jeszcze zarysach od czerwca 1930 r., a swój ostateczny kształt przybrała w listopadzie 1931 r. Autorem tej koncepcji, był Wysoki Komisarz Ligii Narodów w Gdańsku - Włoch Manfredo Gravina. Stwierdził on bowiem już w czerwcu 1930 r. w rozmowie z kierownikiem referatu Ligii Narodów w brytyjskim Foreign Office - Alexandrem Cadogan'em, iż: "Żaden wielki naród (miał na myśli Niemcy) nie pogodzi się z sytuacją, w której podzielony jest na dwie części przez taki korytarz, jak polski", dodawał jednak że: "korytarz jest w większości zamieszkały przez Polaków". Zaproponował więc następujące rozwiązanie polsko-niemieckiego konfliktu o "korytarz" (czyli nasze Pomorze - swoją drogą czy ktoś się zastanawiał po co Włochom Wenecja wraz z całym regionem? Przecież równie dobrze można by tam stworzyć niezależne państwo, albo podzielić ten kraj pomiędzy Słoweńców i Austriaków 😏). Obszar Wolnego Miasta Gdańska miał zostać powiększony kosztem polskiego Pomorza, tak, aby uzyskał wspólną granicę z Niemcami (na zachodzie) i był na tyle duży, aby pomieścił jedną lub dwie linie kolejowe łączące Niemcy z Prusami Wschodnimi. Północna część "korytarza" miała pozostać przy Polsce wraz z Gdynią, ale komunikacja z nią odbywałaby się przez terytorium Wolnego Miasta Gdańska, mając zapewniony swobodny tranzyt. Polska zachowałaby również dostęp do portu w Gdańsku pod gwarancjami Ligii Narodów (które tak naprawdę były zwykłymi świstkami papieru, którymi co najwyżej można by sobie podetrzeć to, co pozostaje po zjedzeniu obfitego posiłku). Gravina twierdził że byłoby to rozwiązanie kompromisowe, które co prawda do końca nie zadowalałoby żadnej ze stron, ale przynajmniej byłoby jakąś formą zakończenia konfliktu o "korytarz". 

W sporządzonym przez niego (15 listopada 1931 r.) memoriale, twierdził dalej Gravina że co prawda "czas pracuje dla Polski", a "korytarz" szybko się polonizuje, i że ubytek ludności niemieckiej postępuje wraz z większym przyrostem naturalnym u Polaków, a powstanie Gdyni związało cały ten obszar bardziej z Polską, niż z Niemcami, ale jednak dodawał że Niemcy wciąż protestują przeciwko "niesprawiedliwej granicy", a program rewizjonistyczny podzielają wszystkie niemieckie partie polityczne. Co prawda Polacy są gotowi bronić "korytarza" i mają nad Niemcami obecnie przewagę w uzbrojeniu i liczebności, ale Niemców jest dwa razy więcej niż Polaków i zawsze mogą się dozbroić. Co będzie, jeśli za parę lat Niemcy będą w stanie siłą odebrać Polsce ów "korytarz"? - zapytywał Gravina. Oczywiście memoriał przewidywał - bliżej jeszcze nieokreślone - zadośćuczynienie dla Polski (gdyż ustępstwo z jej strony doprowadzi do tego, iż "trzeba będzie jej coś dać"). W styczniu 1933 r. projekt Graviny został dopracowany przez Brytyjczyków, a jego autorem był pracownik departamentu Foreign Office - Robert Hankey junior. Odrzucił on koncepcję Wolnego Miasta Gdańska jako nierealną i wysuwał trzy (zbliżone do siebie) koncepcje rozwiązania problemu Gdańska oraz "korytarza". W każdej z trzech koncepcji Gdańsk wracał do Niemiec (po przeprowadzonym tam plebiscycie). Polska zachowałaby Gdynię i pas wybrzeża morskiego jaki dotąd posiadała, a także miałaby zapewnioną strefę wolnocłową w porcie gdańskim, oraz specjalne przywileje tranzytowe. Niemcy jednak dostałyby kontrolę nad linią kolejową, idącą z Berlina do Królewca, "łącznie z odpowiednią przestrzenią ziemi, potrzebną dla zbudowania głównej drogi dla ruchu tranzytowego" przez Tczew, ale z ominięciem tego miasta. Polska dalej utrzymałaby połączenie z resztą Pomorza i z Gdynią, za pomocą dróg i linii kolejowych biegnących nad niemiecką linią Berlin-Królewiec (miało to się odbywać w założeniu Hankey'a za pomocą mostów wiszących nad eksterytorialną linią niemiecką). Projekt ten został oficjalnie zaprezentowany 18 stycznia 1933 r. (na dwanaście dni przed dojściem Hitlera do władzy w Niemczech). Oczywiście było pewne, że ani Niemcy, ani Polska na taki plan nie wyrażą zgody i nie ma on przed sobą żadnej przyszłości.




W pamiętniku kapitana Mieczysława Lepeckiego, adiutanta Marszałka Piłsudskiego, znalazł się taki oto opis wydarzeń związanych z kwestią Gdańska: "6 marzec 1933. Późnym wieczorem, gdy wiedziałem, że Marszałek już dawno skończył "myślenie" o państwie, co wchodziło w program Jego prac codziennych, zajrzałem do gabinetu, sądząc, że może dobrze by było zagadnąć o czymkolwiek, byle jak najdalszym od polityki. Nieraz udawało mi się w ten sposób wyrwać Marszałka z zaklętego koła Jego trosk politycznych, które przeżywał zawsze bardzo osobiście. Każda trudność i niepowodzenie Polski były dla Niego własnymi trudnościami i niepowodzeniami. (...) Odsunąłem roletę i spojrzałem na ogród. Padał drobny śnieżek, wiał wiatr. - Pogoda marcowa - rzekłem. Marszałek podniósł głowę, nachyloną nad stolikiem. - Jaka? - zapytał żywo. - Marcowa. Śnieg i wiatr. Ale ponieważ wiedziałem, że taka wiadomość może Marszałka wprowadzić w zły humor, prędko dodałem: - Do rana może się jeszcze przejaśnić, jutro może być najładniejsza pogoda. Marszałek jednak nie był zbyt pobłażliwie tego dnia do mnie usposobiony. - Prorok, pim (Państwowy Instytut Meteorologiczny) - mruknął w moją stronę. Zamilkłem skonfundowany i zamierzałem wynieść się do swego pokoju, gdy Marszałek zapytał:  - Macie może u siebie gazetę z rezultatami wyborów w Niemczech? Pobiegłem do swego pokoju i za chwilę podałem Marszałkowi "Kurier Czerwony". Rzucił nań okiem i rzekł: - Tak, siedemnaście i siedem milionów. A jak to było w jesieni? Miał oczywiście na myśli oddane głosy na partię narodowosocjalistyczną (17 milionów głosów) i socjalistyczną (7 milionów głosów). Ponieważ gazety komentowały wówczas obszernie rezultaty wyborów do Reichstagu, (...) mogłem więc odpowiedzieć na pamięć: - Na Hitlera padło wtedy jedenaście milionów, a na socjalistów też siedem. Hitler idzie do góry kosztem wszystkich partii z komunistami włącznie. (...) Było już około pierwszej w nocy. O tej porze panowała w naszym mieszkaniu przeraźliwa, nieznośna cisza. (...) - Tych Gdańszczan, panie Marszałku - odezwałem się - to chyba skóra swędzi. O Batorym to już zapomnieli. Marszałek Piłsudski ożywił się (...) - O Batorym mi przypominacie - rzekł i nagle zachmurzył się. - Właśnie, coś za dużo sobie pozwalają - Marszałek ruszył ramionami. - Ja już im kazałem - rzekł - Batorego przypomnieć. Ja się z nimi nie liczę, ja z armat będę do nich strzelał, ja to miasto z ziemią zrównać każę! Marszałek Piłsudski nasrożył się cały, podniósł głos, zmarszczył brwi, aż mu nawisły na oczy. - Ja z armat do nich będę strzelał, ja to miasto z ziemią zrównać każę! - powtórzył. Nie wiedziałem jeszcze wówczas, że flota polska miała już wydany rozkaz zbombardowania Wolnego Miasta w wypadku znieważenia godła państwowego Rzeczypospolitej lub jakiegoś gwałtownego przeciw władzy polskiej wystąpienia, ale już z tych słów zrozumiałem, że Marszałek przemówił do Gdańszczan surowo. Długo jeszcze w nocy dochodziły mnie z gabinetu wzburzone słowa Marszałka, który prowadził sam z sobą jakąś dyskusję, a niekiedy bił pięścią w stół, aż echo szło po pokojach. Cała Polska spała wtedy spokojnie i bezpiecznie (...) Sprawa policji portowej została załatwiona w kilka dni później w Lidze Narodów i w myśl życzeń Polski. (...) Ponadto, Gdańsk zapewnił Polskę o zupełnym bezpieczeństwie polskich składów amunicji, co nasz rząd przyjął do wiadomości. W ten sposób próba zamachu na polski stan posiadania w Wolnym Mieście została z miejsca i bezwzględnie odparta".

Kolejnym planem rewindykacji ziem polskich na korzyść Niemiec, był tzw.: "Pakt Trzech" autorstwa Benito Mussoliniego. Jego zarysy powstały po raz pierwszy 2 marca 1933 r. w rozmowie Mussoliniego z francuskim ambasadorem - Bertrandem Jouvenel'em. Mussolini miał się wówczas wyrazić, że: "korytarz polski jest najniebezpieczniejszym problemem, który należy usunąć". Przewidywał zatem zwrócenie Gdańska Niemcom, wraz z pasem wybrzeża Pomorza "nie głębszym jak od 10-15 km., dla umożliwienia Niemcom swobodnej komunikacji z Prusami Wschodnimi". W zamian proponował bliżej niesprecyzowaną rekompensatę terytorialną dla Polski. Na kolejnym spotkaniu (18 marca 1933 r. w Rzymie), tym razem z brytyjskim premierem Ramsay'em MacDonaldem, Mussolini otwarcie stwierdził że: "Polski Korytarz był wielkim błędem popełnionym w Wersalu" - celem było więc stworzenie takiej sytuacji politycznej, która umożliwiłaby rewizję polskich granic na Pomorzu i oddania tych terenów do Niemiec, dlatego też Włosi porozumieli się zarówno z Brytyjczykami, jak i z Francuzami (jako sojusznikami Polski). Francuzi, którzy zapoznali się z włoskimi planami z końcem marca 1933 r., wnieśli doń sporo poprawek. Przede wszystkim odrzucali rewizję granic (nie widziano bowiem realnej możliwości rewizji granic państw takich jak Polska czy państwa Małej Ententy bez ich zgody). Postulowano natomiast stworzenie stałego "Dyrektoriatu" czterech mocarstw, dodając do Francji, Wielkiej Brytanii i Włoch jeszcze Niemcy (a potem nawet pięciu, z Belgią jako piątym "mocarstwem"). Ów Pakt Czterech miał odtąd monitorować kwestię granic, poprzez wspólne konferencje czterech mocarstw (już 11 grudnia 1932 r. Francja, Wielka Brytania oraz Włochy zezwoliły Niemcom na etapowe dozbrajanie swojej armii). Państwa Małej Ententy (Rumunia, Czechosłowacja i Jugosławia) przyjęły ten plan jeszcze w formie projektu - 30 maja 1933 r. Polska czekała do jego ostatecznego kształtu, parafowanego 7 czerwca. Minister spraw zagranicznych Rzeczpospolitej - Józef Beck zapoznał się z nim 9 czerwca, a dnia następnego, w swej przemowie w sejmie, odrzucił go w całości, mówiąc: "Żadne postanowienia powzięte na podstawie tego paktu, które dotyczyłyby bezpośrednio lub pośrednio interesów państwa polskiego, nie będą miały dla rządu polskiego w żadnym wypadku mocy obowiązującej" (w prywatnej zaś rozmowie z ambasadorem Francji w Polsce - Julesem Laroche, stwierdził Beck że jeśli mocarstwa pragną wprowadzać zmiany w Traktacie Wersalskim "które nie dotyczą wyłącznie tych mocarstw, rząd polski zastrzega sobie podobną możność", np. w kwestii granicy jugosłowiańsko-włoskiej, czy wypowiedzenia traktatu o mniejszościach narodowych). 

Laroche starał się przekonać Becka do akceptacji tego projektu, jako gwaranta pokoju w Europie, ale ten stwierdził tylko, iż przyjęcie tego planu oznaczać będzie w praktyce dominację nie czterech, a trzech mocarstw, jako że Francja zawsze wówczas znajdowałaby się w mniejszości. Laroche depeszował do Paryża, tłumacząc powody odmowy przyjęcia tego paktu ze strony Polski tymi oto słowy: "Uważając się za semi-wielkie mocarstwo, Polska czuje się urażona, że nie jest traktowana jako takie", a także że: "Francja stara się wyzbyć zobowiązań wobec Polski". Beck dodawał że: "Polska nigdy nie pozwoli na to, aby stać się zabawką w czyimkolwiek ręku", twierdził również, że sojusz z Francją pozostaje jednym z fundamentów polityki polskiej, ale dopytywał: "Z jaką Francją, Francją Bluma, czy Francją Milleranda". I tutaj też dochodzimy do sedna kwestii zmiany francuskiej polityki względem Polski i Niemiec. Otóż Francja Alexandra Milleranda (z którą sojusz polsko-francuski był zawierany 19 i 21 lutego 1921 r.), a tym bardziej Francja Georges'a Clemenceau już wówczas nie istniała. Teraz na długie lata francuską politykę zdominowała osoba Aristide Brianda (ministra spraw zagranicznych Francji w latach 1925-1932) i jego ideowych kontynuatorów z "kartelu lewicy". Briand dążył bowiem do trwałego pojednania z Niemcami, i dzięki temu utrzymania pokoju w Europie, ale niestety koszty takiego porozumienia zapłacić miała Polska. W koncepcji politycznej Aristide Briand'a mało miejsca zajmowała bowiem sprawa sojuszu z Polską, a wręcz przeciwnie, uważał on sojusz z Warszawą za niepotrzebny i tylko wiążący Francji ręce w jej stosunkach z Niemcami (zresztą przyznał kiedyś, że gdyby nie Rzesza, to rozmowy z Polakami w ogóle nie miałyby sensu). Briand (podobnie jak wielu jego następców) był zwolennikiem relacji z Polską tylko o tyle, o ile miałoby to służyć bezpośrednim interesom Francji, bez zbytniego angażowania się, ale jednocześnie uważał że Polska nie może w ten sam sposób traktować stosunków z Paryżem (jakże wielkie powstało oburzenie wśród francuskich elit rządzących, gdy 25 lipca 1932 r. doszło do zawarcia polsko-sowieckiego paktu o nieagresji. Francuskie gazety wręcz krzyczały o zdradzie Polaków i to pomimo faktu, że w tym samym czasie Francja starała się również podpisać z Sowietami podobny układ. A już totalna paranoja wystąpiła nad Sekwaną, po podpisaniu polsko-niemieckiej deklaracji o niestosowaniu przemocy z 26 stycznia 1934 r.).




To właśnie Briand doprowadził do Locarno (czyli podpisania tzw.: "paktu reńskiego", gwarantującego nienaruszalność granicy francusko-niemieckiej i belgijsko-niemieckiej, przy jednoczesnym pominięciu gwarancji dla granic: polsko-niemieckiej i czesko-niemieckiej), był też zwolennikiem Paneuropy, której zaczątkiem miało być porozumienie przemysłowców francuskich i niemieckich (Briand stał się honorowym prezesem ruchu paneuropejskiego i mocno wspierał założoną w 1924 r. przez Richarda Coudenhove-Kalergiego - Międzynarodową Unię Paneuropejską - będącą zaczątkiem powojennej Wspólnoty Europejskiej. Notabene Coudenhove-Kalergi to ten sam gostek, który opracował plan dzisiejszej zagłady Europy poprzez masową migrację tutaj ludzi o innej kulturze i rasie. Coudenhove-Kalergi pisał bowiem już w 1922 r.: "Człowiek przyszłości będzie rasy mieszanej. Dzisiejsze rasy i klasy będą stopniowo znikać ze względu na eliminację przestrzeni, czasu i uprzedzeń. Eurazjatycko-negroidalna rasa przyszłości, podobna z wyglądu do starożytnych Egipcjan, zastąpi różnorodność narodów i różnorodność jednostek. Zamiast niszczyć europejski judaizm, Europa, wbrew jej woli, uszlachetniła i wykształciła tych ludzi, popędzając ich do przyszłego statusu wiodącego narodu poprzez ten sztuczny proces ewolucyjny. Nic dziwnego w tym, że naród który uciekł z getta-więzienia, stał się duchową szlachtą Europy. Tym sposobem litościwa troskliwa Europa stworzyła nową rasę arystokratów. To się wydarzyło, gdy upadła europejska arystokracja feudalna z powodu emancypacji Żydów". Tacy ludzie byli potem współwinni klęsce Francji w 1940 r., bo łatwiej im było dogadać się z Niemcami i wraz z nimi budować "wspólną Europę", niż walczyć z tym nazistowskim łajnem. Duchowymi następcami Brianda (a także w dużej mierze Coudenhove-Kalergiego) byli tacy politycy francuscy, jak: Edouard Herriot, Joseph-Paul Boncour czy Edouard Daladier. To Briand był też wielkim zwolennikiem budowy Linii Maginota na granicy francusko-niemieckiej, mającej być w założeniach potężną "siłą odpierającą". Budowana i rozszerzana ogromnym kosztem (7 miliardów franków w złocie) od 1930 r. linia fortyfikacji najeżonych działami, karabinami maszynowymi i potężnymi zasiekami przeciwczołgowymi, poddała się praktycznie bez jednego wystrzału w czerwcu 1940 r., gdy Niemcy obeszli te umocnienia od strony Belgii (gdzie umocnień nie zbudowano, aby nie popsuć sobie stosunków z Belgami 😄) i wyszli na tyły potężnie ufortyfikowanej twierdzy Linią Maginota, zmuszając tamtejszą liczną załogę do kapitulacji bez walki.

Problem polegał na tym, że przez ludzi takich jak Briand, Francuzi zostali realnie wykastrowani, opierając swoje powodzenie wojenne na sile defensywnej, obronnej. Wygląda na to, że po 1918 r. Armia Francuska realnie utraciła jakąkolwiek zdolność ofensywną i jedyne na co było ją stać, to powolne oczekiwanie na kapitulację w umocnionym schronie. A przecież nie od dziś wiadomo, że najlepszą obroną jest właśnie atak i taka to też taktyka panowała w Wojsku Polskim przez cały okres Dwudziestolecia Międzywojennego (z drobną rezerwą na lata 1921 - 1926, gdzie Wojsko Polskie realnie, przez rządy tzw. "demokratów" doprowadzone zostało do stanu realnego upodlenia. Politycy zmniejszali uposażenie oficerom i żołnierzom do tego stopnia, że kapitan zarabiał mniej niż dozorca w kamienicy, a żołnierze sami musieli kupować sobie uzbrojenie, naboje a nawet mundury z niewielkiego i wciąż okrajanego żołdu. Jednocześnie zmuszano żołnierzy (kto zmuszał? politycy, wielcy panowie dupokraci, jojczący potem w niebogłosy jakaż to ta sanacja była zła i okropna) do handlu czarnorynkowego (np. węglem), aby móc się utrzymać. Realnie Wojsko przestało pełnić w latach 1921-1926 swoje naczelne funkcje, a zostało sprowadzone do roli n ę d z a r z y i zwykłych śmieci (tak, jak żołnierzy Wojska Polskiego i Straży Granicznej ostatnio nazwał Władysław Frasyniuk). Dopiero powrót Marszałka Piłsudskiego do władzy w maju 1926 r. (i wzięcie za "twarz" panów-dupokratów myślących tylko o interesie własnym i pełnej kiesie) diametralnie odmieniła tę zabójczą na dłuższą metę dla państwa sytuację (trzeba powiedzieć, że ludzie, którzy w II Rzeczpospolitej odpowiadali za takie upodlenie wojska, to byli mniej więcej ludzie o mentalności takiego właśnie Frasyniuka, choć większość z nich nigdy by publicznie nie wypowiedziała tych słów, jakie on wypowiedział. Gdyby jakimś trafem pan Frasyniuk przeniósł się teraz do lat 30-tych XX wieku i nazwał żołnierzy Wojska Polskiego "śmieciami" lub "watahą psów", to można się spodziewać - z przekonaniem graniczącym z pewnością - że jeszcze tej samej nocy miałby on wizytę u siebie w domu kilku kawalerów Orderu Virtuti Militari, przybyłych tam, aby mu dokładnie wytłumaczyć niestosowność jego zachowania. I gdyby po tej "rozmowie" pan Frasyniuk (lub ktokolwiek inny o tej samej mentalności) byłby w stanie jeszcze chodzić o własnych siłach, to doprawdy miałby dużo szczęścia. Miałby też szczęście, gdyby go nie zabrano do Berezy Kartuskiej - gdzie takie elementy (doprawdy trudno mi znaleźć określenie na ludzi szkalujących dobre imię żołnierzy Wojska Polskiego) miałyby czas przemyśleć sobie swoje postępowanie w odosobnieniu (po drodze oczywiście kolejny wpierdziel od strażników, połączony z całowaniem i przepraszaniem polskiej ziemi za podłe, antypolskie zachowanie - jak to miało miejsce chociażby w przypadku posła Liebermanna w 1930 r.). Trochę się niepotrzebnie uniosłem, ale napisałem co uważam o ludziach pokroju pana Frasyniuka, który buńczucznie stwierdził wręcz że on... "nie przeprosi". 

Komunista, jakim był Karol Radek (polski Żyd), który odwiedził Polskę w lecie 1933 r. (tutaj w Tarnowie mieszkała jego matka z którą miał bardzo silny związek emocjonalny, zresztą jego żona, która mieszkała w Moskwie, także była Polką), stwierdził w rozmowie z kapitanem Lepeckim: "Wy (piłsudczycy) jesteście tym samym w Polsce, czym nasi towarzysze partyjni są w Związku. Stanowicie trzon. Wszyscy, jak my, znacie się, wzajem sobie ufacie i wzajemnie się podtrzymujecie. Nawet w stosunkach towarzyskich najlepiej czujecie się w swoich legionowych kołach. To śmieszne, ale macie ten sam zwyczaj mówienia, wspominając o jakimś urzędzie lub oddziale wojskowym, że jest w nim ten lub inny legionista, przy czym często nie bywa to najwyższy oficer czy urzędnik". Oczywiście może i podobieństwa istniały przy pewnych formach relacji, sposobu mówienia lub nawet upodobań, jednak różnica podstawowa była w tym przypadku fundamentalna - ludzie sowieccy (bolszewicy) byli zaangażowani w chorą, antyspołeczną, antyludzką ideologię władzy, która poprzez zniewolenie człowieka miała zapanować nad światem. Natomiast piłsudczycy to nie była żadna ideologia polityczna, to był ruch oddolny, ruch legionowy, peowiacki, ruch młodych zapaleńców którzy często musieli wymykać się z domów aby wstąpić do Legunów w "14-tym roku", do tej Pierwszej Kadrowej, która niesiona natchnionym duchem Bożym, szła w drogę, by zerwać kajdany i oswobodzić z ponad stuletniej niewoli "umiłowaną Ojczyznę Matkę", odpowiadając tym samym na modły poprzednich pokoleń, cierpiących pod zaborami, a szczególnie owych "Żołnierzy Wyklętych roku 1863". 




Leguny był ich sumieniem, ich pamięcią, ich nadzieją na lepszą przyszłość. Polskę więc różniło od Francji zarówno w 1933 r. jak i potem w 1939 r. bardzo wiele - przede wszystkim zupełnie inna mentalność i podejście do otaczającego życia, gdzie nie było zatrutych kompromisów i pojednań z diabłami. Ludzkich diabłów się z powrotem wypędzało do piekła siłą bagnetów i niezłomnej, czystej wiary w ostateczne zwycięstwo. Czy to nazbyt idealistyczne, nierealne? Być może, ale tacy właśnie byli ideowi następcy Józefa Piłsudskiego, a dzięki tej wierze ta garstka chłopaków, wyruszająca 6 sierpnia 1914 r. z krakowskich Oleandrów dokonała cudu - ostatecznie zwyciężyła trzy wielkie imperia i wyzwoliła swą Ojczyznę z niewoli.       

 

DUSZĘ CHCESZ? - DUSZĘ DAJ!



 
 
CDN. 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz