Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 13 września 2021

WOJNA 39 - Cz. II

NA PODSTAWIE RELACJI RZĄDOWYCH,

INSTRUKCJI I ARTYKUŁÓW PRASOWYCH

DZIEŃ PO DNIU

od 5 stycznia do 27 grudnia 1939 r.





  
"Nie damy się odepchnąć od Bałtyku" - hasło ustalone na tegoroczne "Dni morza", jest jednym z tych typowych, negatywnych, defensywnych, minimalistycznych haseł, całkowicie obcych odczuciom powojennego pokolenia polskiego. "Nie damy", "Nie rzucim ziemi", "Nie chcemy już od was uznania...", a nawet: "Jeszcze nie zginęła" - to wszystko są zabytki z okresu dążenia do niepodległości, kiedy to, czego się chce, określało się przez to, czego się nie chce; to wszystko są zabytki z okresu buntu przeciw złowrogiej, upokarzającej, podległej rzeczywistości polskiej lat niewoli.

Że "nie damy się odepchnąć od Bałtyku" - to jest coś tak oczywistego, jasnego i niewątpliwego, iż wbijanie takiego hasła w mózgi jest albo zbędne, albo wręcz szkodliwe: samo bowiem podkreślanie oczywistości wywołać może wrażenie, że nie dla wszystkich jest ona równie oczywista, co byłoby wierutną bajką. Podczas tegorocznych "Dni morza", myśleć będziemy nie o defensywie, nie o konserwowaniu tego skrawka wybrzeża morskiego, jaki nam przyznano w Wersalu, ale o konieczności, nieuchronnej dziejowej konieczności, rozszerzenia naszego stanu posiadania nad Bałtykiem, o polskim Bałtyku przyszłości, który powinien - kiedyś - stać się wewnętrznym morzem polskim. Za śmiało krojone? Maleńki Rzym kroił ongiś śmielej, gdy rozpoczynał na stulecia obliczoną walkę o Morze Śródziemne. I wykroił. Trzeba rzeczywistość naginać do dążeń, a nie na odwrót; jesteśmy narodem młodym i na dorobku; dużo mamy jeszcze do zdobycia, zanim tak się rozwałkonimy w dosycie, że wystarczy nam obrona.

Nasze myśli morskie, w dniach, które nadchodzą, nie zatrzymają się na północy. Równie mocno pamiętać będziemy o południu. Bałtyk na północy, a Morze Czarne i Adriatyk na południu, muszą się stać - wcześniej czy później - granicami bloku środkowo-europejskiego, któremu przewodzić będzie Polska. "Wedle trzech stawów grobla" - określił to przed kilku laty w "Prosto z mostu" Wasiutyński. "Blokiem B. P. A." (Balticum - Pontus - Adria) – nazwał to K. L. Koniński, zanim się zmorżował. "Imperium Środka" - zdefiniował to Jerzy Braun w "Zecie". Owóż linia demarkacyjna pomiędzy myśleniem kategoriami małej Polski a myśleniem kategoriami Wielkiej Polski - przebiega właśnie w tym miejscu, gdzie się kończy hasło "Nie damy się odepchnąć od Bałtyku", a gdzie się zaczyna koncepcja - Trzech Mórz.

Właśnie w chwili obecnej, kiedy przedwojenni minimaliści z wszystkich partyj polskich, ku uciesze czwartego (wewnętrznego) zaborcy, bałamucą opinię "orientacjami" i ideologią defensywną, trzeba ciągle i nieustannie myśleć, mówić i pisać o koncepcji Polski Chrobrego i Jagiellonów, o koncepcji Imperium Polskiego w Środkowej Europie, o koncepcji Trzech Mórz. Nie ma miejsca w tej części Europy na państwo małe, zamknięte w sobie, stawiające za cel obronę szczupłych granic, nie interesujące się tym, co się dzieje w najbliższym sąsiedztwie, nie chcąc wziąć odpowiedzialności dziejowej za losy całego międzymorza bałtycko - czarnomorsko - adriatyckiego. Nie ma tu miejsca na państwo bez wielkich ambicyj. Gdyśmy te ambicje tracili - przychodził po Bolesławach okres podziałów, a po Jagiellonach okres upadku, wiodącego aż do rozbiorów. Od tego, czy ambicje takie potrafimy dostatecznie silnie teraz rozbudzić w narodzie zależy byt Polski. Nie mniej i nie więcej.

Podświadomość (bo o świadomości może byłoby mówić za wiele) tego stanu rzeczy istniało w Polsce powojennej. I płynące z niej wyczucie tych punktów drażliwych w Europie powersalskiej, które paraliżowały nasze możliwości kierowniczego organizowania bloku państw między Bałtykiem a Morzem Czarnym i Adriatykiem. Na południu Czesi. Stara to historia, o tysiącletniej tradycji. Rywalizacja Polski i Czech o przywództwo nad Słowiańszczyzną Środkową sięga czasów pierwszych Piastów. Chrobry (choć sam syn Czeszki) próbował rzecz rozwiązać podbojem. Jagiellonowie do Pragi sięgali mariażami. Odkąd Czechy dostały się już na trwałe we władanie niemieckie - polityka polska na południu ponosiła klęskę za klęską. Po Wielkiej Wojnie, kiedy wskrzeszono Czechosłowację obok Polski jako państwo niepodległe, stara rywalizacja odżyła. Czesi byli tymi, którzy zorganizowali Małą Ententę, ubiegając Polskę w zmontowaniu wielkiego bloku Trzech Mórz, zorganizowali tę koniunkturalną kombinację polityczną mało - ententową źle i głupio; nie rozporządzając istotną siłą własną, liczyli tylko na łaskę pańską Wielkich Demokracyj. Z Polską zadarli. Skutek wiadomy.

Na północy znów Litwa. I to historia nie nowa. Panowie małopolscy w XIV-ym wieku rozwiązali zagadnienie zaproszeniem na tron polski Jagiełły. Dało to nam na długie lata istotne szanse walki o Bałtyk, zmarnowane potem w znacznej mierze zgodą na sekularyzację Prus Książęcych. Gdy Polska powstała po Wielkiej Wojnie, nie wróciły już do niej ani Prusy, ani etnograficzna Litwa, która nie tylko, że ogłosiła się państwem niepodległym, ale odcięła się od nas chińskim murem martwej granicy, utrudniając Polsce wpływy na kraje bałtyckie w ogóle. Okres powojennego rozkładu Niemiec został bezpowrotnie zmarnowany dla polskich możliwości zorganizowania Europy Środkowej: na południu przez Czechów, na północy przez Litwinów.

Nie jest sprawą przypadku, że odradzające się Niemcy Hitlera na te właśnie dwa punkty: na Czechy i na Litwę, skierowały swój napór. "Protektorat" nad Czechami i Słowacją oraz aneksja Kłajpedy - to było uprzedzenie Polski, to było wytrącenie nam z ręki niezbędnych atutów polityki środkowo - europejskiej. Zamiast przez Polskę organizowanego bloku wolnych narodów - zaczęła się rysować na kontynencie Mitteleuropa pod pruskim butem. Nie dopiero wtedy, kiedy upojony sukcesami Hitler sięgnąć spróbował po Gdańsk, ale już wtedy, kiedy zajmował Pragę i Kłajpedę, starcie polsko - niemieckie stało się nieuchronne.

Czy można było tę wielką partię rozegrać inaczej, niż się ona rozegrała? Zapewne tak, choć oczywiście wszelkie "gdybanie" to zawodna metoda rozumowania. Więc np. gdyby po Anschlusie Polska nie była się ograniczyła do "normalizacji" stosunków z Litwą, ale w jej własnym interesie choć wbrew jej woli ulokowała polski desant w Kłajpedzie, nie byłaby mogła wpaść potem Kłajpeda w łapy niemieckie a prestige nasz w państwach bałtyckich wzrósłby ogromnie. Podobnie gdyby po zajęciu przez Niemców Sudetów zdecydowała się była Polska na roztoczenie opieki nad Słowacją i czynnie pomogła Węgrom w uzyskaniu z nami wspólnej granicy w Karpatach, inaczej wyglądałaby nasza sytuacja na południu: w Budapeszcie, Bukareszcie, Białogrodzie i Sofii.

Starcia z Niemcami nie uniknęlibyśmy oczywiście przez to. Można nawet z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać, że doszło by do niego w gorszych dla nas, niż to obecnie się rysuje, warunkach. "Wielkie Demokracje" nie byłyby zachwycone naszą "zaborczością". O prawo zorganizowania Środkowej Europy musielibyśmy zapewne walczyć z Trzecią Rzeszą sami. Tyle, że sytuacja byłaby jaśniejsza i trudniej byłoby wewnętrznym wrogom Polski mącić opinię. Jest tak jak jest. Niczego cofnąć ani odrobić się nie da, ale też niczego nie ma powodu żałować: starcie z Niemcami będzie, bo musi być dla Polski, zawsze tym samym starciem o koncepcję Trzech Mórz. Nie o "prowincjonalne miasto Gdańsk", jak usiłują świat zabajtlować Niemcy, nie o wywalenie hitleryzmu w Niemczech, jak suflują żydy, nie o dylemat: totalizm czy demokracja, jak stawiają sprawę masony, ani nawet nie o obronę granic Polski, jak krzyczą minimaliści polscy przedwojennego chowu. O imperium idei polskiej.

Bo właśnie wypadki ostatnich miesięcy z przeraźliwą jasnością wykazać musiały nawet tym najbardziej opornym, a przez swój upór najbardziej poszkodowanym: Czechom i Litwinom, że bezpieczeństwo wolnych narodów środkowej Europy jest możliwe tylko w bloku pod przewodnictwem Polski. Nie tylko z powodów geopolitycznych, ale i z powodów ideowych. Totalizm niemieckiej rasy na równi z masońskim totalizmem Wielkich Demokracji, niosą małym narodom hegemonię pięści i pieniądza. Totalizm idei katolickiej, reprezentowanej przez przyszłą Polskę, niesie narodom wolność, opartą o wspólnotę stosunku do Boga i świadomość ładu Bożego na ziemi".

 
Artykuł STANISŁAWA PIASECKIEGO w tygodniku "PROSTO z MOSTU"
2 lipca 1939 r. - na dwa miesiące przed wybuchem II Wojny Światowej
(z którym ja osobiście zgadzam się - prawie - w stu procentach) 
 

 




 

STOSUNKI POLSKO-NIEMIECKIE 

NA PRZESTRZENI DZIEJÓW

(RETROSPEKCJA HISTORYCZNA) 




 
 Ponieważ nie zamierzam sięgać zbyt daleko w przeszłość (aby niepotrzebnie nie wydłużać wstępu), dlatego też pominę czasy sprzed ukształtowania się klasycznego państwa polskiego w X wieku. Warto jedynie wspomnieć, że gdy na początku VII wieku osłabła znacznie luźna federacja słowiańskich plemion lechickich i zaczęły się tworzyć bardziej niezależne byty (jak na przykład państwo Samona, powstałe w 623 r. ze związku: Czechów, Morawian, Słowaków, Karyntian i Słoweńców, zaś w latach 50-tych VII wieku Związek Lechicki realnie przestał istnieć), skorzystały z tego formujące się na zachodzie państwa, które wyłoniły się z istniejącego od V wieku Królestwa Franków. Gdy w sierpniu 843 r. w Verdun trzej bracia: (synowie Ludwika I Pobożnego i wnukowie Karola Wielkiego, odnowiciela w 800 r. Zachodniego Cesarstwa Rzymskiego) Lotar (otrzymał środkową część Cesarstwa z Italią i pasem ziemi między Rodanem, górną Sekwaną, Mozą i Skaldą na Zachodzie, oraz Renem na Wschodzie), Karol (zajął ziemie na zachód od dzielnicy Lotara, które potem otrzymały nazwę "Francji") oraz Ludwik (wschodnia część Cesarstwa, ciągnąca się od Renu po Łabę i Salę, a na Południu po Austrię, Słowenię część północnej Chorwacji. Ziemie te otrzymały potem nazwę "Niemiec") podzielili między siebie ojcowiznę, dało to początek trzem zupełnie nowym państwom, które powoli zaczęły się krystalizować w ciągu kolejnych dziesięcioleci. Przyjmuje się oficjalnie, że "Niemcy" (choć jeszcze nie pod tą nazwą) zrodziły się wraz z wygaśnięciem wschodnio-frankońskiej linii Karolingów i objęciem władzy przez rezydującego we Frankfurcie - Konrada I z rodu Konradynów z Oberlahngau, lub z wyborem na króla "Franków i Sasów" - Henryka I z saskiej dynastii Ludolfingów (mającej słowiańskie korzenie) w 919 r. 

W tym samym czasie Królestwo Francji realnie zaczyna się, wraz z objęciem paryskiego tronu przez Hugona Kapeta w 987 r. i to właśnie jego domenę (królewskie księstwo terytorialne wokół Paryża) zaczęto nazywać po prostu: "Francia" (choć należy pamiętać, że objęcie władzy przez pierwszego z Kapetyngów nie było wówczas poprzedzone niczym szczególnym i stało się zaczątkiem państwa francuskiego dopiero z biegiem wieków, gdy dynastia ta umocniła się już u władzy. To jest właśnie to, że często wydarzenia, które potem przechodzą do historii, dla współczesnych temu osób nie przedstawiają większego znaczenia, jak choćby przykład - obalenie ostatniego cesarza zachodniorzymskiego - Romulusa Augustulusa w 476 r. było wydarzeniem które prawie nie zostało dostrzeżone przez żyjących wówczas ludzi, a przecież oznaczało upadek dawnego Rzymu i początek średniowiecznej Europy. Tylko że ta świadomość wykrystalizowała się dopiero po kilkunastu wiekach). Co ciekawe - wracając do Niemiec - to oczywistym było, że językiem literatury i dworu "Sasów" była łacina, natomiast język niemiecki uważany był za mowę chłopską (np. uczony mnich - Otfried z Weißenburga, który ok. 865 r. spisywać zaczął rymowane dzieje biblijne w języku teutońskim, czyli ludowym, twierdził wówczas: "Nasz język uważany jest za mowę chłopską, gdyż ci, którzy się nią posługują, nigdy nie kultywowali go w dziełach pisanych ani w gramatyce").

Ważne jest, aby uświadomić sobie, że już w 765 r. (czyli na trzy lata przed objęciem władzy przez Karola Wielkiego), jego ojciec - Pepin Mały zawarł swoisty układ polityczno-handlowy z kalifatem Abbasydów, na mocy którego nawiązywano stosunki polityczne i zezwalano na wzajemny handel. A ponieważ najbardziej dochodowym wówczas towarem byli niewolnicy, przeto rozpoczęto swoiste "polowania" na niewolników, porywając lub kupując ich od słowiańskich plemion. Z czasem stał się to niezwykle dochodowy przemysł (którym jednak zajmowali się głównie Żydzi gdyż - oficjalnie przynajmniej - chrześcijanie nie mogli mieć nic wspólnego z handlem niewolnikami) i to do tego stopnia, że po dziś dzień, słowo "Słowianin" we wszystkich językach Zachodniej Europy, jest bardzo bliskie słowu "niewolnik" ("slave", "sklave", "esclave", "esclavio" czy "schiavo" wywodzi się od starofrancuskiego słowa "sclave", powstałego z łacińskiego "sclavus" - "niewolnik", a łączy się ono z łacińskim etnonimem: "Sclaveni" czyli "Słowianie"). Pierwotnie tak nie było, gdyż ludy frankońskie używały wcześniej na określenie niewolników słowa: "liti", lub "aldii", a dopiero potem, wraz z napływem słowiańskich niewolników, słowo "sclave" zaczęło być powszechnie używane (swoją drogą tak się zastanawiam, skoro wszyscy dziś tak bardzo żałują i przepraszają za rasizm i kolonializm, a wielu piłkarzy specjalnie klęczy na jedno kolano, oddając tym samym - przynajmniej w teorii, gdyż dla mnie jest to zwykła głupota i wystarczy wskazać ręką na napis "Respect" na koszulce piłkarza, aby dać wyraz swej niechęci wobec rasizmu - szacunek ofiarom rasizmu i niewolnictwa, to może nie jest to wcale tak do końca głupie, gdyż skala wczesnośredniowiecznego handlu słowiańskimi niewolnikami była tak powszechna, że wręcz porównywalna z późniejszym handlem czarnoskórymi niewolnikami z Afryki, zwożonymi na statkach do obu Ameryk. Może więc narody Zachodu rzeczywiście mają przed czym klękać. A poza tym, wcale bym się nie obraził, gdyby przed każdym meczem reprezentacja Niemiec i Rosji, leżałaby krzyżem na murawie, oddając tym samym cześć polskim ofiarom zbrodni dokonanych przez ich przodków. 😉). 

Intratny handel Słowianami, dający krociowe zyski frankońskim narodom Zachodu (gdzie były trzy główne ośrodki handlu niewolnikami - Ratyzbona, Verdun i Wenecja, oraz kilka mniejszych: Lyon, Narbonne, Arles, Magdeburg i Moguncja), jak również władających plemionami wschodniosłowiańskimi - Rusów (czytaj - Waregów lub Normanów, gdyż Rurykowicze rządzący "Rusią". to nie była dynastia słowiańska, a nordycka, germańska. Jeszcze nawet sam Iwan IV Groźny nie uważał się za Rosjanina, tylko za "potomka Ruryka" - wareskiego najeźdźcy) z ich głównym niewolniczym centrum w Kijowie (również Praga - wówczas we władaniu Wielkomorawian pełniła podobną rolę niewolniczego targowiska) a muzułmańskimi Abbasydami, kwitł w najlepsze do czasu, gdy między Odrą, Wisłą i Bugiem nie ukształtowało się ostatecznie państwo polskie, którego powstanie (druga połowa X wieku - 966 przyjęcie chrztu z Czech przez księcia Mieszka I) położyło ostateczny kres handlowi słowiańskimi niewolnikami. W XI wieku informacje o transportach Słowian drogą morską lub lądową do Al-Andalus, Maghrebu, Syrii czy Iraku zupełnie znikają ze źródeł pisanych, co jest jasnym dowodem upadku tej gałęzi "handlu" wraz z umocnieniem się w Środkowej Europie piastowskiego państwa Bolesławów. Warto też wspomnieć, że Europa Zachodnia, a szczególnie Północna, miała we wczesnym średniowieczu inny związek ze Słowianami z naszej część Bałtyku, a mianowicie ze słowiańskimi/lechickimi piratami, którzy niejednokrotnie bywali gorsi od Wikingów. Zresztą ziemie Wikingów były regularnie plądrowane przez Słowian, o czym śpiewało i pisało w swych sagach wielu tamtejszych bardów. Czy to nie dziwne, że jedyny obszar, który nie został najeżdżany przez wojowników "Muchomorza" - jak zwano Wikingów, to właśnie rejon Pomorza, ciągnący się od Łaby aż do Dźwiny, natomiast zarówno na Zachodzie (Anglia, Francja, Niemcy, Hiszpania, Włochy), jak i na Wschodzie (Wschodni Słowianie znad Dniepru i Bizancjum) tamtejsze ludy doświadczyły łupieżczych najazdów wojowników Odyna?




Wracając jednak do wzajemnych relacji polsko-niemieckich na przestrzeni dziejów, warto podkreślić, że już od VIII wieku ludy frankijskie rozpoczęły pierwszą kampanię wojenną, w celu podboju słowiańskich plemion na zachód od Odry. Od 772 r. trwały wojny Karola Wielkiego z Sasami (pierwotna nazwa tego plemienia to "Siekierowie", a została zniekształcona na "Sahsnotas" co potem ewoluowało w "Sasów"). Już w 775 r. Karola Wielki miał powziąć postanowienie, że tak długo walczył będzie z Sasami, aż ich ostatecznie pokona i podda chrystianizacji, albo też całkowicie wykorzeni. Ostatecznie do 802 r. udało mu się ich podporządkować i zjednoczyć z Frankami. W 788 r. zajął  chrześcijańską Bawarię zamieszkaną przez lud Bawarów (ich pierwotna, słowiańska nazwa to "Bojowarowie"). Jego synowie i następcy poszli już wytyczonym szlakiem i dążyli ku Odrze. Już w 806 r. uzależnieni od Franków zostali Czesi (musieli płacić coroczną daninę). 13 stycznia 845 r. Czechy (a konkretnie 14 czeskich książąt) przyjęło chrzest w obrządku zachodnim (rzymskim) a kraj został uzależniony od diecezji w Ratyzbonie. Ponieważ Słowianie byli wówczas postrzegani na Zachodzie jako niewolnicy lub barbarzyńcy, rodziła się do nich niechęć i rasistowska nienawiść (ponoć na dworze biskupa z St. Gallen, gdy wprowadzono tam Słowian, jeden z mnichów miał rzec: "Cóż nam czynić z tym robactwem?" - choć niektórzy historycy twierdzą że słowa te wypowiedział jeden z rycerzy). Św. Bonifacy-Winfryd (zwany "apostołem Niemców") żyjący w latach 673-754, wypowiadał się o Słowianach, jako o: "Najbardziej odrażającym i najgorszym rodzaju ludzki" (dlatego też nie dziwcie się, że twierdziłem i twierdzić będę, iż niemiecki nazizm nie pojawił się wraz z Hitlerem, ale miał głębsze podłoże i sięgał samego świtu średniowiecza oraz krystalizowania się "germańskiego narodu panów". Dlatego też ja osobiście widzę to tak - jedyna szansa dla Niemców w przyszłości, to rozpad zjednoczonego "krwią i żelazem" państwa na niezależne od siebie niemieckie kraje, które - w taki lub inny sposób odnajdą się w przyszłym środkowoeuropejskim "Imperium Polonorum", gdyż Niemcy to wielki naród, ale zjednoczeni dostają małpiego rozumu i zamiast tworzyć, wszystko niszczą - w tym również siebie samych. Wystarczy bowiem popatrzyć na granice Cesarstwa Teutońskiego w średniowieczu, w czasach II Rzeszy i obecnie. Kolejnym etapem będzie już tylko ponowne cofnięcie się do okresu sprzed 1871 r. Przykłady wierność Niemców dla Polski są też mimo wszystko dość liczne i kiedyś jeszcze wrócę do tego tematu, zaś na szybko mogę wymienić chociażby: Heidensteina, Prisbachiusa czy... siebie samego 😄).

Ponoć w ciągu prawie 400 lat (od 789 r. i pierwszej wyprawy Karola Wielkiego na słowiańskich Lutyków, aż do 1157 r. czyli najazdu cesarza Fryderyka I Barbarossy i Henryka Lwa na synów Bolesława III Krzywoustego) Frankowie, Wschodni Frankowie i Teutoni podjęli łącznie aż... 170 wypraw zbrojnych przeciwko Słowianom i państwu polskiemu. Oczywiście Lechici nie pozostawali im dłużni i również sięgali daleko na zachód (np. w czasach Bolesława I Chrobrego, czy Bolesława III Krzywoustego). Zresztą na krótko przed niemiecką agresją na Polskę w 1939 r. pojawił się plakat, na którym było napisane: "Polacy! Nie jesteśmy tu od wczoraj. Sięgaliśmy daleko na Zachód! Najdrobniejszy proch ziemi polskiej wróci do Macierzy!" Jednak sojusz Niemców i Rusów a potem Moskali zawsze był dla nas zabójczy, zaś pierwszy taki wspólny atak nastąpił w 1031 r. powodując upadek władzy królewskiej w Polsce i pierwszej potęgi państwa Bolesławów. Trzeba było poczekać kolejne dwie dekady, nim państwo ponownie (choć znacznie umniejszone terytorialnie) podjęło walkę o dominację w Europie Środkowej z żywiołem niemieckim. W czasach rozbicia dzielnicowego (1138-1320) ziemie polskie znajdowały się nie tylko pod silnym wpływem Cesarstwa, ale także nastąpiła niemiecka kolonizacja ziem polskich (nowe "Drang nach Osten" tylko że teraz prowadzone nie przy użyciu miecza, a osadników). Ponoć zapoczątkował tę (trwającą łącznie dwa stulecia) akcję kolonizacyjną cesarz Lotar III z Supplinburga, panujący w latach 1125-1137. W tym mniej więcej czasie św. Bernard z Clairvaux nawoływał do... zniszczenia wszystkich Słowian. Niemiecki proces kolonizacyjny nie doprowadził jednak ani do ujarzmienia, ani do wyniszczenia Słowian (w tym narodu polskiego), choć duże obszary ziemi uległy germanizacji (Turyngia, Łużyce, Pomorze, częściowo Śląsk, rejon Sudetów). Od chwili, gdy za czasów Władysława I Łokietka (króla od 1320 r.) nastąpiło powolne jednoczenie ziem polskich, niemiecka akcja kolonizacyjna dobiega wówczas kresu (podczas powstania w Krakowie z lat 1311-1312, które wybuchło przeciwko Łokietkowi, a na czele którego stanął wójt krakowski - Albrecht i biskup Jan Muskata - obaj pochodzenia niemieckiego, wraz z niemieckim patrycjatem miasta dążyli do obalenia księcia i sprowadzenia czeskiego lub niemieckiego władcy. A gdy już Łokietek odzyskał władzę w mieście, srogo rozprawił się z buntownikami. Język niemiecki zniknął wówczas z miejskich ksiąg a zastąpiła go łacina, zaś tym, spośród mieszkańców, którzy nie potrafili poprawnie wymówić słów: "Soczewica, koło, miele młyn" - kazał obcinać języki, aby jako "Niemi" czyli Niemcy takimi już pozostali, a niektórym również nosy, zaś pewną część nakazał ciągnąć końmi i potem powiesić za miastem) 




Syn i następca Władysława Łokietka - Kazimierz III Wielki, musiał się zmagać (nie militarnie wszakże, a politycznie, wytaczając im procesy o zwrot Pomorza Gdańskiego) z Krzyżakami, których to nieopatrznie sprowadził do Polski książę mazowiecki - Konrad I w 1226 r. Ostatecznie zostali oni pobici na polach Grunwaldu w 1410 r. gdzie również złamana została buta zakonnej niemczyzny. Potem doszło jeszcze do Wojny Trzynastoletniej (1454-1466), zakończonej zdobyciem Gdańska, Torunia (1454) i Malborka (1457) - wielkiego zamku, stolicy teutońskiego Zakonu Krzyżackiego. Ostatecznie w Pokoju Toruńskim - 1466 r. Zakon musiał oddać całe Pomorze Gdańskie, Ziemię Chełmińską, Michałowską i Warmię, a sam sprowadzić się do roli lenna Korony Polskiej. Od chwili gdy Rzeczpospolita stawała się europejskim mocarstwem, konflikty z Niemcami gasły, a granica zachodnia (i od 1525 r. również) północna - były najspokojniejszymi granicami w Europie, a stan taki utrzymał się przez ponad 400 lat (od 1331 do 1772 r.). Wraz z osłabieniem Polski (które nastąpiło z końcem XVII wieku) i wzrostem monarchii pruskiej w wieku XVIII, sytuacja znów zaczęła przybierać dla nas niekorzystny obrót. W 1772 r. doszło do pierwszego rozbioru Rzeczypospolitej pomiędzy trzy kraje: Rosję Romanowów (z tym, że wówczas w Rosji rządziła Katarzyna II, która z Romanowami miała tyle wspólnego, co ja z Januszem Korwin-Mikke), Prusy Hohenzollernów i Austrię Habsburgów. W 1793 r. po przegranej Wojnie w obronie Konstytucji 3 Maja, nastąpił drugi rozbiór ziem polskich (Rosja i Prusy), a potem, po Insurekcji Kościuszkowskiej, trzeci (w 1795 r. pomiędzy Rosję, Prusy i Austrię). 

Tak oto Polska zniknęła z mapy Europy na 123 lata i odrodziła się ostatecznie w listopadzie 1918 r., w dniu, w którym Niemcy zostały zmuszone do podpisania ostatecznej kapitulacji w I Wojnie Światowej. Powoli, dawniej zrabowane ziemie polskie zostawały "odkrajane" od Rzeszy, i tak najpierw wybuchło Powstanie Wielkopolskie (27 grudnia 1918 - 16 lutego 1919 r.) zakończone sukcesem powstańców oraz ostatecznym przyłączeniem tej ziemi od odradzającej się Polski - 28 sierpnia 1919 r. Potem wybuchło Pierwsze (16-24 sierpnia 1919 r.), Drugie (19-25 sierpnia 1920 r.) i Trzecie (2 maja - 5 lipca 1921 r.) Powstanie na Śląsku, i pomimo zwycięstwa Niemców w referendum w tej prowincji (20 marca 1921 r.) Polacy jasno zaprotestowali, jako że Niemcy dopuścili do głosowania wszystkich, którzy na Śląsku byli rodzeni, a tam nie mieszkali. Powstało prawdziwe pospolite ruszenie, gdy specjalnymi pociągami zwożono ludzi z całej Rzeszy, aby tylko zagłosowali na Śląsku. Trzecie powstanie doprowadziło do podziału Śląska na niemiecki i polski a ziemia ta została oficjalnie przyłączona do Macierzy - 20 czerwca 1922 r. Traktat Wersalski (dzięki wytężonej pracy Paderewskiego i Dmowskiego) przyznał Polsce również część Pomorza (28 czerwca 1919 r.), ale bez Gdańska (który stał się Wolnym Miastem pod kontrolą Ligii Narodów). W dniach 17 stycznia - 10 luty 1920 r. gen. Józef Haller przyłączył te ziemie do Polski, a 10 lutego w Pucku oficjalnie dokonał "Zaślubin Polski z Morzem" - po wsze czasy. 11 lipca 1920 r. odbył się też plebiscyt na Warmii i Mazurach, który jednak przyniósł sukces Niemcom (akurat w tych dniach pod Warszawę zbliżała się Armia Czerwona i było więcej niż pewne, że Polska nie przetrwa tego uderzenia. Nic więc dziwnego iż obawiano się - w przypadku sukcesu Polski w tym plebiscycie, ziemie te trafią do Sowietów. Po zwycięstwie w Bitwie pod Warszawą 13-25 sierpnia 1920 r., było już jednak za późno, aby cokolwiek zmieniać, a polskie powstanie - tak jak na Śląsku - w Prusach Wschodnich niestety nie wybuchło.



KU CZCI POWSTAŃCÓW ŚLĄSKICH




W takich warunkach państwo polskie znalazło się na kursie kolizyjnym zarówno z Berlinem, jak i z Moskwą (zwycięstwo w wojnie z bolszewikami i zajęcie znacznych obszarów na Wschodzie) i było pewnym, iż wcześniej czy później owi zaborcy ruszą aby odrobić straty doznane w czasie Wielkiej Wojny i pierwszych lat powojennych. Niestety nie powiódł się plan Marszałka Piłsudskiego wojny prewencyjnej z Niemcami, aby tym samym zlikwidować przynajmniej jednego potencjalnego agresora. Teraz przyszło nam już tylko czekać na pierwsze uderzenie naszych "Odwiecznych Pra-wrogów" (bardzo podoba mi się to stwierdzenie, które odnalazłem w książce: "Niemiecki odwet 1934 r."). W tym czasie mieliśmy zawarty (19 lutego 1921 r.) układ sojuszniczy z najpotężniejszym zwycięzcą I Wojny Światowej - Francją, która jednak dążyła w ciągu lat 20-tych i 30-tych do poluzowania tych sojuszniczych zobowiązań. Dobre relacje z Francją zaczęły się psuć już od końca 1932 r., a ta tendencja nasiliła się w roku 1933. 29 listopada 1932 r. został podpisany francusko-sowiecki pakt o nieagresji a proces zbliżenia Paryża z Moskwą ewidentnie postępował. Co prawda Polska również w 1932 r. (25 lipca) zawarła z Sowietami układ o nieagresji, ale dla obu stron było wiadome, że jest to pakt tymczasowy, dopóty, dopóki ZSRS nie poczuje się na tyle mocny, aby uderzyć. Już w styczniu 1933 r. Marszałek Piłsudski wysłał do Paryża swego zaufanego człowieka - Jerzego Potockiego, który oficjalnie jechał tam z kurtuazyjną wizytą, a nieoficjalnie miał wybadać nastroje we francuskim rządzie i dowództwie, czy jest szansa na ewentualną wspólną akcję przeciwko Niemcom. W marcu i kwietniu 1933 r. akcja ta została powtórzona i również (jak poprzednio) nie odbywało się to oficjalną drogą dyplomatyczną, tylko w sposób tajny (Piłsudski, podobnie jak Napoleon - lubił nieoficjalną dyplomację, bo zawsze łatwiej można było się wówczas z czegoś wycofać, a jednocześnie poznać opinie i wyrobić sobie plan działania). Była to misja pułkownika Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego - jednego z najbardziej zaufanych oficerów Marszałka (jak również wielkiego ekscentryka i miłośnika "życia i pięknych kobiet". Znane są jego dowcipy jakich się dopuszczał i zwariowane kawały - jak np. pewnego razu w restauracji Adria rozebrał się do bielizny i wskoczył do wielkiego akwarium, które tam się znajdowało, a gdy wezwano policję, nie chciał wyjść z wody, argumentując że... podlega teraz policji morskiej bo znajduje się w wodzie 😅. Jednocześnie był to dobry żołnierz i kawalerzysta. Wieniawa powtarzał też, że chłopiec może stać się mężczyzną tylko na dwa sposoby: 1) wybierając drogę artysty lub poety, 2) zostając kawalerzysta - miał mawiać: "Nie zna życia, kto nie służył w kawalerii"). 



"A GDYBY MI KAZAŁY WYROKI PONURE,
NA ZIEMI SIĘ MELDOWAĆ BY RAZ JESZCZE ŻYĆ,
CHCIAŁBYM STARĄ WRAZ Z MUNDUREM
WDZIAĆ NA SIEBIE SKÓRĘ,
PO DAWNEMU WOJOWAĆ, KOCHAĆ SIĘ I PIĆ"

gen. BOLESŁAW WIENIAWA-DŁUGOSZOWSKI




W kwietniu 1933 r. Polska już zdecydowanie szykowała się do wojny z Niemcami. 7 kwietnia na posiedzeniu rządu Rzeszy Konstantin von Neurath (minister spraw zagranicznych Niemiec) zaprezentował wielostronicowy dokument na temat stosunków z Polską oraz kwestii granic, w którym stwierdził, że nie może być mowy o żadnym porozumieniu z Warszawą, póki kwestia granic nie zostanie rozwiązana (oczywiście rozwiązana po myśli Berlina). Dodał również, że być może nie obejdzie się wówczas bez "nowego rozbioru Polski". Tymczasem zarówno w Niemczech jak i w Polsce trwała ostra kampania prasowa - Niemcy pisali i mówili o "płonącej granicy" i o potrzebie dania odporu "polskiej bucie", Polacy zaś wytykali problem ograniczania praw Żydów w Niemczech, a także szykan, jakich mieli doświadczać członkowie mniejszości polskiej i obywatele polscy w Rzeszy. 17 kwietnia Piłsudski przyniósł do podpisu prezydentowi Ignacemu Mościckiemu dekret o powołaniu rządu "obrony i jedności narodowej" na wypadek wybuchu wojny. W dniach 20-21 kwietnia zarządzono również koncentrację i wielką defiladę wojskową w Wilnie (połączoną z przerzucaniem wojsk z garnizonów wschodnich, na Zachód), a wypowiedzi wielu oficerów oraz polityków, które przenikały wówczas do prasy, zdawały się potwierdzać chęć rozpoczęcia wojny z Niemcami. Niemcy jednak do wojny nie były zupełnie przygotowane, dlatego też istniała ogromna szansa nie tylko "zdmuchnięcia Hitlera" ze stanowiska kanclerza III Rzeszy, ale wymuszenia na Niemcach przestrzegania warunków Traktatu Wersalskiego i rezygnacji z budowy armii, floty oraz lotnictwa. Hitler wiedział, że to jest dla niego śmiertelne niebezpieczeństwo (mówi się, że już nigdy nikogo w życiu nie bał się tak bardzo, jak w tych dramatycznych kwietniowych dniach 1933 r. ataku ze strony Polski i konsekwencji Marszałka Józefa Piłsudskiego). W lutym tego roku, miał nawet ostrzec swych oficerów tymi słowy: "Niebawem okaże się, czy Francja posiada przywódców z prawdziwego zdarzenia. Jeśli tak, to nie pozostawi nam czasu i na nas napadnie wraz z Polską i Czechosłowacją".




Ale Francja nie miała najmniejszego zamiaru wszczynać wojny. W styczniu 1933 r. francuscy i niemieccy przedstawiciele kół przemysłowych i finansowych radzili nad... kwestią rekompensaty dla Polski w postaci portu w Kłajpedzie, w zamian za oddanie Niemcom Pomorza. Francja była gotowa uczynić wszystko, aby do wojny nie doszło, choć bez względu na próby łagodzenia Hitlera i ofiarowania mu kolejnych ziem, wojna i tak by wybuchła (Winston Churchill wyraził się o tym dość dobitnie, mówiąc: "Mieli do wyboru wojnę lub hańbę, wybrali hańbę a wojnę i tak będą mieli"). W lutym 1933 r. na Konferencji Rozbrojeniowej w Paryżu doszło do sławnego sporu przedstawiciela Francji - premiera Paula Boncoura z delegatem Rzeczpospolitej Polski - Edwardem Raczyńskim, w czasie której ten drugi zaprotestował przeciwko wspólnym planom rozbrojenia, argumentując iż: "Polska, jako mocarstwo, ma prawo do własnego zdania w tej kwestii", na co wielce oburzony Boncour odparł: "O tak, Polska jest mocarstwem, ale należy pamiętać że są wielkie mocarstwa i jest Polska". Było wiadome że Francja uczyni wszystko, aby nie musieć przystępować do wojny u boku Polski. Hitler jednak zdawał sobie sprawę, że jeśli teraz przeciągnie strunę (w prasie nawoływał rząd polski do zwrotu "starych, niemieckich ziem" - Pomorza i Śląska), to dojdzie do wojny, a on do wojny zupełnie nie był przygotowany i potrzebował czasu na dozbrojenie armii. Tym bardziej że niemiecki wywiad alarmował go w tych dniach, iż Polacy są w stanie zająć Berlin w ciągu tygodnia od wybuchu konfliktu. I nagle stop - z początkiem maja 1933 r. nastąpił koniec antypolskiej nagonki w niemieckich mediach, a 2 maja Hitler spotkał się z polskim posłem w Niemczech - Alfredem Wysockim na 40-minutowej rozmowie, podczas której... przyjął wszystkie polskie propozycje rozwiązania tego konfliktu na drodze pokojowej. Sam siebie określał Hitler jako "pacyfistę" i "zapalonego nacjonalistę, który rozumie także nacjonalizm polski". Uznał też istniejące status quo w kwestii granic, za jedyne, mogące zagwarantować pokój w Europie na dekady. W następnych dniach, tygodniach i miesiącach pojawiały się kolejne deklaracje pokoju, sympatii i wzajemnego partnerstwa, aż ostatecznie 26 stycznia 1934 r. podpisana została polsko-niemiecka deklaracja o niestosowaniu przemocy, a wzajemne poselstwa zostały podniesione do rangi ambasad. W kolejnych latach, aż do początku 1939 r. trwała niczym nie zmącona polsko-niemiecka sielanka, aż dochodziło do tego, że inne narody zaczęły się zastanawiać jak to się stało, że wzajemna odwieczna wrogość polsko-niemiecka teraz zmieniła się w taką przyjaźń. Ale to była tylko cisza przed burzą, która miała nieuchronnie nadejść.

A tymczasem poprawa stosunków z Niemcami, paradoksalnie doprowadziła w latach 1933-1936 do pogorszenia relacji na linii Warszawa-Paryż. W 1934 r. szef sztabu armii francuskiej i naczelny wódz na wypadek wojny - gen. Maurice Gamelin postulował nawet rozluźnienie sojuszu z Polską i zawarcie takowego z Rosją Sowiecką. Dopiero od 1936 r. i złożonej przez ministra spraw zagranicznych Polski - Józefa Becka propozycji wspólnego ataku na Niemcy, gdy te otwarcie już złamały Traktat Wersalski wkraczając do Nadrenii (7 marca 1936 r.) doprowadził do ponownego odrodzenia się tego sojuszu, (choć... Francuzi co prawda podziękowali za wsparcie ze strony Polski na wypadek wojny z Niemcami, ale sami takiej deklaracji nie złożyli). Hitler od 1939 r. rozumiał już, że jeśli teraz ruszy na Zachód (co pierwotnie planował), to Polska uderzy na niego ze Wschodu i wówczas dojdzie do wojny na dwa fronty, której kategorycznie chciał uniknąć. Ale jeśli zaatakuje Polskę, to Francja i Wielka Brytania nie kiwną w tej sprawie nawet palcem. Miał rację - tak właśnie się stało - wojna zaczęła się w Polsce.  
 





CDN.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz