OPOWIADANIE
Nagle w oddali dało się słyszeć donośne szczekanie psów!
- Psy? To chyba od naszej strony, przecież ci dranie wysiedlili okoliczną ludność z całego pasa przygranicznego. Boże, jeszcze tylko trochę wysiłku i będę w domu, jeszcze tylko trochę...gdyby tylko nie ta rana.
Mężczyzna ruszył zdecydowanie naprzód, choć ranny, głodny i wyczerpany pięciodniową leśną tułaczką oraz unikaniem ścigających go patroli, czynił to już resztką sił. Dodatkowo jego pochód spowalniał utrzymujący się jeszcze gdzieniegdzie marcowy śnieg. Czuł chłód każdą partią swego ciała, tym bardziej że jego strój składał się tylko z cienkiej więziennej koszuli i spodni. Nie miał butów, musiał je zostawić, ledwo można było się w nich poruszać po celi, a już o ucieczce w nich nie mogło być mowy. Nie jadł też nic od prawie pięciu dni, nie licząc przemarzniętych jagód, oraz kilku sucharów, które zdołał wcześniej zabrać ze sobą na drogę. Mimo tych niedogodności, obecnie jego umysł zaprzątała tylko jedna myśl:
- Obym tylko nie zaczął kluczyć w koło. Zaraz...tu gdzieś musi być strumyk! Pamiętam, tak, tam dalej był niewielki strumyk, a stamtąd już tylko kilka kroków - mówił do siebie, próbując przypomnieć sobie ową drogę. Znał ją dobrze, kilka lat temu, podczas wielkiej wojny spędził tu ładnych parę miesięcy siedząc w okopach.
- Jest, dotarłem! Jest strumyk, za nim był zagajnik, a dalej...dalej już Polska! Muszę tylko przejść ten strumyk, muszę go przejść. Dam radę, inaczej już po mnie - nim jednak zbliżył się do wody, ujrzał w oddali dwa snujące się wśród drzew ledwie widoczne przez gęstą poranną mgłę, ludzkie cienie.
- Sowieci! - pierwsza myśl która pojawiła się w jego głowie, kazała mu natychmiast ukryć się w pobliskich krzakach.
- Job twoju mat, wot priszos nam w takuju pagodu - słyszał donośnie brzmiące słowa jednego z pograniczników. Poczekał aż przeszli parę kroków, tak że ich sylwetki przestały być już widoczne i dopiero wtedy powoli wszedł do lodowatej wody. Musiał być ostrożny by chlupot wody nie zwabił tamtych. Choć to nie był jego największy problem. Woda bowiem była tak zimna, że momentalnie zdrętwiały mu wszystkie partie ciała, od czubków palców po całą twarz.
- Dobrze że nie jest głęboka - pomyślał, gdy woda sięgała mu zaledwie do pasa.
Gdy wyszedł wreszcie ze strumienia, ruszył kilka kroków przed siebie, lecz...nie mógł sobie przypomnieć dalszej drogi.
- Cholera jasna, to nie tak, nie poznaję, tu miał być tylko niewielki zagajnik, a ten las znów ciągnie się chen w dal. Gdybym tylko wiedział gdzie dokładnie jestem...może tylko kręcę się w kółko?
Ruszył jednak przed siebie, wierząc że intuicja podpowiada mu właściwą drogę, jeśli nie...jego los był przesądzony, obawiał się jednak przedtem nieludzkich tortur, jakich doświadczano zarówno w więzieniu jak i obozie. Najgorsze były krzyki, nieludzkie krzyki w środku nocy. Cały czas myśląc o tym szedł przed siebie i po jakichś stu kilkudziesięciu krokach, wreszcie las zaczął się przerzedzać. Dodatkowo wyszło poranne słońce a mrok nocy całkowicie ustąpił
- Niedobrze - pomyślał - teraz jestem widoczny jak na dłoni. Nagle stanął by się zastanowić
- Przesieka, jest przesieka - pomyślał, lecz myśl ta natychmiast ustąpiła, gdy usłyszał donośne - Stoj, strielat budu! Strach przed ponownym wpadnięciem w ich łapska na moment go sparaliżował...lecz tylko na moment.
- Nie - pomyślał - Już mnie nie dostaniecie, za daleko doszedłem, by to wszystko było na marne. Donośny strzał i świst kuli, która przeleciała obok jego twarzy, natychmiast wyrwał go z odrętwienia. Ruszył przed siebie ostatkiem sił, biegiem, ku granicy. Skutecznie udawało mu się unikać kul, tamci najwidoczniej nie strzelali za dobrze ku jego szczęściu, a może to sprawka owej mgły, na którą wcześniej tak psioczył? W każdym razie wydobył z siebie ostatek sił i biegł nie oglądając się za siebie.
- Jest! Widzę słup, jeszcze tylko kilka kroków, tylko kilka kro... - w tym momencie padł strzał, a on poczuł tępe uderzenie w bok. Upadł na ziemię, z drugiej rany obficie lała się krew.
- To już koniec? Matko Święta, czy tak skończę? Boże nie daj mi żywemu wpaść w ich łapska - te myśli przerywały głosy, które coraz dobitniej dobiegały do niego z oddali - Rebiata, bystrieje, on zdies!
Pomimo bólu zdobył się na ogromny wysiłek i zaczął się czołgać ku drodze granicznej. Dzieliło go od niej już tylko kilka kroków, nie miał jednak siły wstać, a głosy z tyłu dochodziły coraz wyraźniej do jego uszu. Wiedział że nie zdąży i tamci go dopadną, postanowił więc zrobić coś nieprawdopodobnego, mianowicie cudem podniósł się z wilgotnej i błotnistej drogi, wstał i...zaczął biec ku granicy. Nie miał już jednak sił, nagle przewrócił się i ponownie upadł na ziemię. Nim jednak stracił świadomość ujrzał przed sobą prężący się dumnie słup graniczny z białym orłem w koronie
BYŁ MARZEC 1927 r.
TARNOPOL
Placówka Oddziału II
Sztabu Generalnego Wojska Polskiego
Sztabu Generalnego Wojska Polskiego
- Łączcie mnie z szefem Sekcji VII, kapitanem Terleckim, natychmiast - w słuchawce dał się słyszeć donośny męski głos.
- Panie kapitanie - usłyszał w słuchawce - kapitana Terleckiego nie ma, przebywa na urlopie, jest tylko jego zastępca porucznik Szymkiewicz.
- Łączyć natychmiast.
- Porucznik Czesław Szymkiewicz - usłyszał w słuchawce.
- Witam panie poruczniku, kapitan Terkowski. Dzwonię tam do Was, bo mamy tutaj dziwny przypadek. Trzy dni temu patrol KOP-u natknął się przy granicy na dziwnego osobnika z ranami postrzałowymi. Chyba zbieg od Sowietów, ale...nie mamy pewności. Wy tam u siebie zajmujecie się takimi sprawami, należałoby więc tutaj przyjechać i przesłuchać go.
- Nie był jeszcze przesłuchiwany - głos po drugiej stronie zdawał się wyrażać wielkie zdziwienie.
- Nie, prawie przez cały czas był nieprzytomny. Lekarzom z trudem udało się uratować go od śmierci. Gdy go znaleziono miał dwa poważne rany postrzałowe, liczne odmrożenia całego ciała i mniejsze rany i otarcia. Poza tym był totalnie osłabiony, głodny i odwodniony. Udało nam się jedynie ustalić jego stopień i nazwisko - rotmistrz Grzegorz Pepłoński. Jest jeszcze jedna sprawa. Sprawdziliśmy że Grzegorz Pepłoński, rotmistrz ułanów z 4 Pułku Ułanów, przepadł bez śladu wraz z całym swoim kilkuosobowym oddziałem w sierpniu 1920 r. w rejonie Lwowa. Uznany został, wraz ze swoim oddziałem za zaginionego i sprawa została zamknięta.
- O co więc chodzi? - zapytał porucznik Szymkiewicz
- Jedna sprawa mnie zastanawia. Mianowicie on cały czas powtarza, że otrzymał pewne tajne rozkazy od generała Twardowskiego.
- Od Twardowskiego - z wyraźnym zdziwieniem i niedowierzaniem powtórzył raz jeszcze porucznik Szymkiewicz.
- Tak, właśnie. Też mnie to zdziwiło i dlatego tutaj do Was dzwonię.
- Natychmiast powiadomię kapitana Terleckiego - rzucił do słuchawki Szymkiewicz
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz