Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 25 stycznia 2016

JAK DWÓCH POLSKICH LEKARZY URATOWAŁO OD ŚMIERCI TYSIĄCE LUDZI (POLAKÓW I ŻYDÓW)

"DOKTORZE POMOCY"

CZYLI O TYM JAK TO DWÓCH

POLSKICH LEKARZY 

EUGENIUSZ ŁAZOWSKI i 

STANISŁAW MATULEWICZ, 

OCALIŁO OD ŚMIERCI TYSIĄCE LUDZI,

WYWOŁUJĄC W OKOLICY 

STALOWEJ WOLI SZTUCZNĄ 

EPIDEMIĘ TYFUSU



EUGENIUSZ ŁAZOWSKI
 




"Z POWAGĄ I NAMASZCZENIEM ZACZĄŁEM UKŁADAĆ KOLUMNY CYFR I LICZB MOICH POMIARÓW W JAKIEŚ IDIOTYCZNE ZWORY. NIEMCY LUBIĄ DOKŁADNĄ ROBOTĘ I MAJĄ SZACUNEK DLA NAUKI. ZAIMPONOWAŁEM IM MOJĄ ABRAKADABRĄ. OBLICZAŁEM I OBLICZAŁEM, AŻ WYSZŁA MI LICZBA 23 (URODZIŁEM SIĘ 23 GRUDNIA I LICZBĘ TĘ UWAŻAM ZA SZCZĘŚLIWĄ)"



Oto fragment relacji dr. Eugeniusza Łazowskiego, któremu pewnego wiosennego dnia roku 1942, dwóch żandarmów niemieckich przyniosło na rękach dziecko, owinięte w pieluchy. Zażądali by doktor "zdiagnozował" pochodzenie noworodka (czy przypadkiem nie jest Żydem). Było to o tyle trudne, że było to małe dziecko, a dodatkową trudność stanowił fakt, iż była to dziewczynka (żydowski chłopiec byłby obrzezany i nic nie uchroniłoby go od śmierci). Teraz owi żandarmi zażądali od niego, by "zbadał" pochodzenie tego noworodka. A jak miał to zrobić? Doktor Łazowski zdawał sobie sprawę, że Niemcy aryjskie lub semickie pochodzenie, określają poprzez badanie parametrów czaszki, ale on sam nie miał o takim badaniu bladego pojęcia. Zaczął więc wielką mistyfikację. Wyjął miednicomierz (przyrząd ginekologiczny), i z poważną miną zaczął dokonywać pomiarów głowy noworodka. Wyniki weryfikował za pomocą miary krawieckiej. Z tego wszystkiego robił notatki i skrupulatnie zapisywał obok siebie zupełnie przypadkowe liczby "z pomiaru". Następnie sięgnął po grube książki i z równie poważną miną, zaczął je przeglądać, szukając potwierdzenia własnych "badań" (owe książki oczywiście, nie miały z takimi praktykami nic wspólnego). 

Z owych "badań", wyszło mu oczywiście że dziewczynka jest z pochodzenia Aryjką (w rzeczywistości była pochodzenia semickiego, jej rodzice odzyskali ją dopiero w roku 1949, już po zakończeniu wojny i razem wyjechali do Izraela). Niemcy zażądali wystawienia oficjalnego dokumentu, potwierdzającego jej pochodzenie, co doktor Łazowski uczynił, po czym zaprowadzili ją do burmistrza miasta Rozwadów, by zdecydował co z nią zrobić. Z jego inicjatywy, dziewczynką zaopiekowało się bezdzietne polskie małżeństwo spod Krakowa, które ochrzciło małą i nauczyło ją pacierza. Gdy w 1949 r. po dziewczynkę zgłosili się jej prawdziwi rodzice, urządzono wielkie "odchrzciny", jak ze śmiechem wspominali bohaterowie tych wydarzeń. 

Doktor Łazowski wraz ze swą żoną, pomagali i innym Żydom z pobliskiego getta, które sąsiadowało z jego domem. Wspominał, że kiedyś wieczorem, siedząc z żoną na ławeczce, usłyszeli szept: "Doktorze pomocy", to wołała młoda dziewczyna z getta, której matka była bardzo chora. On jako lekarz, mógł (choć też za zgodą władz), przekraczać bramę getta i tylko się tam znalazł, zobaczył w jak niewyobrażalnej nędzy, żyją stłoczeni tam Żydzi. uzgodnił z dziewczyną, że jeśli tylko będzie potrzebna jego pomoc, ludzie z getta wywieszą na granicy muru, graniczącego z jego domem - ręcznik, wówczas się zjawi. Z narażeniem życia (za pomoc Żydom w Polsce, jako jedynym kraju będącym pod okupacją niemiecką - groziła natychmiastowa kara śmierci, wszystkim, którzy się tego dopuścili. Niemcy mordowali całe polskie rodziny, z małymi dziećmi na czele, jeśli tylko znaleziono ukrywających się w polskim domu Żydów), doktor Łazowski prowadził podwójną księgowość, fałszując dane, szmuglując do getta zakupione lekarstwa, oraz ... wystawiając fałszywe metryki urodzenia, szczególnie dla żydowskich dzieci, które wyprowadzał z getta.

21 lipca 1942 r. był też świadkiem ostatecznej likwidacji getta w Rozwadowie, z której sporządził opis, tak wstrząsający, że nie sposób cytować (miażdżenie główek noworodków, kopanie w brzuch kobiet w ciąży, i potworne znęcanie się nad starszymi Żydami). W każdym razie doktor Łazowski, wraz z doktorem Stanisławem Matulewiczem, ocalili od śmierci tysiące osób, wywołując w mieście i okolicy ... fałszywą epidemię tyfusu plamistego. Wszystko zaczęło się latem 1941 r. gdy przyjaciel gr. Łazowskiego ze Szkoły Podchorążych Sanitarnych - Stanisław Matulewicz, dokonał niesamowitego odkrycia. Otóż zaobserwował on, że krew osób zainfekowanych niegroźną bakterią Proteus OX19, wykazuje podczas testów, taki sam wynik, jak osób rzeczywiście zakażonych tyfusem. Obaj z Łazowskim postanowili wykorzystać to odkrycie, do walki z Niemcami: "Będą bali się szwendać po naszych stronach, wywozić ludzi do Rzeszy", jak miał stwierdzić dr. Łazowski w swych pamiętnikach. 

Przeprowadzono więc kilka próbnych doświadczeń. Okazało się że po zastrzyku nie tylko nie było żadnego zakażenia, ale nawet zaczerwienienia w miejscu wstrzyknięcia. Natomiast przez kilka kolejnych dni odczyn Weila-Feliksa był dodatni (potwierdzał zakażenie tyfusem plamistym). Od tej chwili musieli być bardzo ostrożni, gdyż najmniejsza wpadka groziła śmiercią (Łazowski na wypadek wpadki, zawsze miał przy sobie kapsułkę cyjanku, po wojnie z radością ją spalił). Skrupulatnie wybierali osoby przeznaczone do "zakażenia", przerzucali sobie "chorych" z jednego miejsca na drugi, aby nie wywołać podejrzeń (gdyż niemieckie ośrodki badawcze, prowadziły dokładne statystyki zachorowań na tyfus plamisty). Wkrótce liczba "zakażonych" była tak duża, że w Rozwadowie i Stalowej Woli ogłoszono stan epidemii. Na domach ludzi, którym Łazowski i Matulewicz wszczepili pseudo-wirusa, Niemcy zaczęli malować napisy: "Achtung, Fleckfieber!" (Uwaga, tyfus plamisty!"). Wkrótce coraz więcej Niemców zaczęło się trzymać z daleka od polskich osiedli i ograniczali kontakty z ludnością polską do najniezbędniejszych. 




To samo Łazowski i Matulewicz robili w gettcie, wszczepiając Żydom, tę samą niegroźną bakterię, co Polakom, co powodowało możliwość ich ukrycia lub wyprowadzenia z getta (normalna niemiecka procedura sprawdzająca, trwała od 6 do 10 dni, w przypadku stwierdzenia pozytywnego wyniku wśród Żydów, byli oni natychmiast na miejscu mordowani, natomiast doświadczenie Matulewicza i Łazowskiego, pozwalało uzyskać wyniki w kilka godzin, co dawało czas na przeprowadzenie akcji wyprowadzenia lub ukrycia danej osoby). Oczywiście lekarze ci leczyli też prawdziwe przypadki tyfusu, leczyli także ludność niemiecką, która sama się zgłaszała do nich po pomoc (pomimo oficjalnego zakazu leczenia Niemców przez polskich lekarzy). 

Wreszcie ta cała sytuacja zaniepokoiła lokalne władze, które przysłały kontrolę sanitarną, mającą stwierdzić zasięg występowania epidemii. Tutaj również dwaj polscy lekarze, wykazali się przebiegłością, mianowicie by nie doprowadzić do przeprowadzenia badań, które wykluczyłyby występowanie tej choroby, uciekli się do podstępu. Wybrano chorych na ból głowy i starych, osłabionych ludzi, którym zaczęto ... stawiać bańki na głowie, powodując nieprzyjemny widok. Gdy przybyła komisja i ujrzała tych, ledwie trzymających się na nogach ludzi, nie przeprowadzała nawet żadnych badań, od razu zdiagnozowała występowanie epidemii w całej okolicy, czym tylko potwierdziła fortel polskich lekarzy.

W międzyczasie Łazowski nawiązał również kontakt z polskim podziemiem (1942/1943). Zgłaszał się do niego "wąsaty człowiek o potężnej posturze", który jak się potem okazało należał do Narodowej Organizacji Wojskowej (wchodziła ona w skład Armii Krajowej). Od tej chwili Łazowski przeprowadzał instruktaże sanitarne dla żołnierzy i odbywał leśne szkolenia dla partyzantów. Kontaktował się tylko z wybranymi osobami, m.in.; z łączniczką o pseudonimie "Sowa", która przewoziła nocą do lasu żywność i lekarstwa dla żołnierzy. Ową dziewczyna, tak narażającą swe życie, była ... księżna Anna Lubomirska, o czym Łazowski dowiedział się dopiero po jej śmierci (zmarła na zapalenie płuc, gdy w mroźną pogodę w lesie złapała ją burza). Jak opisywał ją po latach Łazowski: "Była świetnie zorganizowana, miała doskonały kontakt z dziewczynami z podziemia, mnóstwo wiedzy medycznej i wojskowej. Współpraca z nią układała się perfekcyjnie".

W lipcu 1944 r. gdy Niemcy już się ewakuowali z okolic Rozwadowa, przed nadciągającymi wojskami sowieckimi, pod ambulatorium, w którym pracował dr. Łazowski podjechał niemiecki żandarm na motocyklu. Wbiegł do środka i krzyknął w stronę doktora: "Doktorze, uciekaj! Jest pan na liście gestapo, mają pana zlikwidować". Ludność niemiecka z okolicy, bardzo chętnie leczyła się u dr. Łazowskiego, on zaś pomagał wszystkim, bez względu na narodowość czy wyznawane poglądy. Żandarm, który mu wtedy pomógł, też był jego pacjentem, chociaż jednocześnie jednym z morderców Żydów, podczas likwidacji lokalnego getta (to on miał rozgnieść główkę żydowskiemu dziecku, wyrwanemu z objęć matki). Łazowski wraz z żoną i córeczką, wybiegli przez dziurę w płocie, wcześniej uwalniając z łańcucha suczkę Brysię i otwierając klatki z królikami, które doktor hodował. 

Doktor Łazowski miał uciec tą samą dziurą w płocie, którą wcześniej ratował swych żydowskich pacjentów. Gdy w 2004 r. wraz z amerykańską ekipą filmową, ponownie przyjechał do Rozwadowa, podszedł do niego starszy mężczyzna i podziękował mu za cudowne ocalenie od śmierci. Ów mężczyzna nie miał bladego pojęcia, że to czym go wówczas doktor zaszczepił, nie było żadną szczepionką, tylko miało spowodować pojawienie się odczynnika zakażenia tyfusem. Dziwił się więc że terapia w jego wypadku trwała tylko 4 dni. Doktor odpowiedział: "Miał pan szczęście. Przebieg choroby był wyjątkowo łagodny", nawet po 60 latach nie wyjawił prawdziwej przyczyny, dzięki której ocalił tym wszystkim ludziom życie.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz