Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 11 grudnia 2016

PAMIĘTNIK PROSTYTUTKI - Cz. IV

SPISANE PRZEZ

"DAMĘ DO TOWARZYSTWA",

NIEZNANE FAKTY Z ŻYCIA

POLSKICH POLITYKÓW PRZEŁOMU LAT

80-tych i 90-tych






Oto pamiętnik prostytutki, która na początku transformacji ustrojowej w Polsce, spotykała się (nie zawsze w celach seksualnych, co należy podkreślić i o czym ona sama pisze), z politykami rodzącej się III Rzeczypospolitej Polski. Większość nazwisk, które ona wymienia w pamiętniku, jest dziś już zupełnie nieznana młodym ludziom, a niektórzy zakończyli już swój żywot. Część jednak jak najbardziej wpada w ucho, nawet po owych 27 latach od początku "wyborów kontraktowych" z 4 czerwca 1989 r. Takimi nazwiskami są chociażby: Leszek Balcerowicz, Zbigniew Brzeziński, Bronisław Geremek, Wojciech Jaruzelski, Jacek Kuroń, Adam Michnik, Jerzy Urban czy ... Andrzej Wajda. Trudno się dziwić, dziewczyna musiała być popularna w swoim środowisku, a faceci (a szczególnie faceci u władzy), lubią skoki w bok - władza w końcu jest swoistym afrodyzjakiem.


Nie mam pojęcia, kogo reprezentował S., odbywając poufne rozmowy ze Zbychem, najpierw w restauracji chińskiej "Sun Palace", później w górskiej posiadłości giełdowego maklera. Pan Zbych dorobił się na giełdzie. Podobno doradzała mu jego żona, tajemnicza pół-Chinka z czarnoksięskiego rodu na Filipinach. Kazała mu kupić jakieś bezwartościowe akcje, zapożyczył się na ten zakup i wyprzedał. Gdyby we wróżbie tkwił błąd pan Zbych był zdecydowany skończyć ze sobą. Zarobił wtedy na czysto pierwszy milion dolarów. S. przedstawił mnie panu Zbychowi w restauracji hotelu "Hilton". Milioner ledwo na mnie spojrzał. Był wysoki, barczysty, wysportowany, o lodowatych bladobłękitnych oczach. Jedliśmy cielęcinę po walońsku w różowym winie, przedtem łososia z karczochami, potem koktajl z tropikalnych owoców. S. przekonywał milionera, że powinien i obiecywał poparcie oficerów:
- Gwarantujemy panu wojsko i wieś.
- Jakie gwarancje?
Wtedy S. wymienił nazwisko mojego ojca. Zbych znał je. Pierwszy raz spojrzał na mnie z zainteresowaniem:
- Ma wpływy. Wiem. Upoważnił panią?

Zrobiłam dokładnie to, o co prosił S.Nie tylko dla tak zwanych korzyści materialnych, bawiła mnie ta gra. W białej willi, zawieszonej nad urwiskiem, spędziliśmy niedzielne popołudnie we troje: zgodnie z planem, byłam małomówna, zostawiając inicjatywę S. Gdy powoływał się na mojego ojca, w milczeniu przytakiwałam. Zadzwonił telefon. S. musiał nas opuścić na kilka godzin. Wiedziałam, że nie wróci. Kiedy odjechał, Zbych wziął mnie w ramiona i przewiercając zimnymi oczami poinformował, że spędzimy ze sobą noc. 
- Skąd ta pewność? - spytałam, lekko poirytowana, bo lubię mieć inicjatywę.
- Wiem od żony. Ona widzi przyszłość. Jesteś kurwą, ale mnie to odpowiada.
- Bardzo drogą kurwą.
- Zapłacę. Z góry. Za to, co jeszcze zrobisz dla mnie w kraju. 
- Więc przyjmuje pan ofertę S.?
- Żona radzi przyjąć. Nie jestem wariatem, by łudzić się, że wygram z nimi. Ale rozbiję ich ruch. Gdy się przestraszą, pójdą na ustępstwa. W zamian za parę kontraktów, które przyniosą miliony. Wycofam się, będę sławny na cały świat.
- Przecież pracuję dla S. - powiedziałam. - Jeśli mu powtórzę ...
- Już pracujesz dla mnie.

Kazał mi się rozebrać. Uprzedził, że będzie bolało i że wynagrodzi mi cierpienie. Z lustrzanego salonu zeszliśmy do podziemi: surowa kamienna cela z zakratowanym okienkiem, łańcuchy, obcęgi, szczypce, kowalskie palenisko. Skuł mi ręce kajdanami, zawiesił na belce. Stałam na dwóch taboretach oddalonych od siebie, w bezradnym rozkroku. Zbych, również nagi, z roziskrzonymi oczami, wodził po moim ciele stalowym prętem, drażniąc najpierw piersi, potem brzuch, łono. Pręt był ostry. W każdej chwili mógł mnie ukłuć, a dotykał miejsc coraz wrażliwszych. Ukłuł. Krzyknęłam. Rozpaczliwiej i głośniej niż należało. Zbych jakby czekał na to, rzucił się na mnie. To nie był stosunek lecz gwałt pełen szaleńczej pasji. Udawałam przerażenie, mam w tym wprawę, po wyczynach "Wielkiego" Zdzicha trudno mnie zaskoczyć wymaganiami. Sadyści, na szczęście, nie zadają prawdziwego bólu. Wystarcza im nasz strach.




Ojciec nieoczekiwanie zażądał spotkania ze mną. Wiedział o mnie dużo więcej niż dawał poznać po sobie. Spotykaliśmy się tylko na święta, więc byłam zdziwiona nagłym wezwaniem. Umówiliśmy się na Powiślu, na tyłach Uniwersytetu Warszawskiego, jest tam zazielenione zbocze z sadzawką i starsze panie wyprowadzane przez psy. 
- Kim jest Zbych? - zapytał. - KGB, GRU, CIA?
- MOSSAD - zaśmiałam się. - Skąd wiesz, że znam tego pana?
- To ważne, Agnieszko. Rzadko cię o coś proszę.
- Myślę, że Zbych to tylko Zbych. Bystry dziwak z objawami szaleństwa, zdolny i twardy. Tacy chyba są za mocni dla wywiadów.
- Jaka ma być partia, którą chce stworzyć w Polsce?
Zaskoczył mnie tato. Zbych nie był gadułą. Mnie powiedział o partii w chwili uniesienia, z obłędem w oczach snuł wizję swej wielkości, bodaj nawet królewskiego tronu: "Polsce potrzebny czyn! Dam Polakom szansę! Partia Czynu, a nie jakieś bezjajowe demokracje, bratanie się, mesjanizm! Ja pokażę światu, że Polak to już nie podpity romantyk, tylko myślący twardziel! Ze mną ... Przy mnie ...".
- Bezideowa - odparłam. - Nie dla ciebie.
- Już nie ma ideowych partii, niektóre tylko udają. Nam trzeba partii czynu właśnie, żeby wziąć władzę. Z czasem, nie zaraz. 
- Wam? ... Wczorajszym?! ...
- Już nie ma takiego podziału. Obumiera, idzie na przycięte emerytury. Są tylko oni i my. Czy mogłabyś mnie poznać z panem Zbychem? 

Zgłupiałam trochę. Równocześnie przypomniałam sobie, że Zbych na początku też interesował się moim ojcem. 
- Jacy "wy"? - zapytałam.
- Powiedzmy, że ludzie światli, inteligencja z charakterem. Ci, co przegrali. Wokół kogoś trzeba się skrzyknąć, pan Zbych może być odpowiednim człowiekiem. 
Nic mnie polityka nie obchodzi. Byle ludziom żyło się lepiej. Jakoś jednak nie zauważyłam, żeby o to chodziło moim znajomym politykom, im tylko dawaj władzę. Dla władzy skłamią, ukradną, oddadzą się. Mój zawód jest chyba uczciwszy? Skontaktowałam ojca ze Zbychem. Co z tego wynikło ani nie wiem, ani nie chcę wiedzieć. Ci nowi w polityce mieszają się i tasują jak karty u szulera, dziś z tym, jutro przy tamtym, a najczęściej wokół tego, który jest do przodu. Tak było z DDT i Mareczkiem, humorystami na kolejnych dworach: kpili z Urke Nachalnika, że zadaje się z renomowaną dziwką, zamiast rwać licealistki, jak oni, podtatusiali, w dżinsach, na swój kawiarniany rozgłosik, na portfele wypchane, albo w przypadku DDT na małżeństwo. DDT znany był z tego, że każdej z sześciu żon na odchodne zostawiał mieszkanie. Nie dopłacał do tego. Umiał pokręcić się przy kolejnych panach premierach i Urząd Rady Ministrów dawał mu chaty, na które zwykły frajer może czekać pół życia.

Spotkałam się z nimi wyłącznie dla interesu. Cenę podałam wygórowaną, jak dla niemieckich bankierów. Przyjęli warunki. Przyszli razem do mojej garsoniery, pół wieczoru dowcipkowali, szydząc ze swych przyjaciół, co w tym kręgu jest normą. Zaproponowałam wspólną zabawę w łóżku, ale Mareczek chciał tylko popatrzeć. DDT partaczył więc, leżąc na mnie jak Pan Bóg przykazał, a Mareczek dogadzał sobie sam, wstydliwie zasłaniając to-to ręcznikiem. Gdy ręcznik spadł, zrozumiałam dlaczego: nic mu z garści nie wystawało, a rączki ma raczej nieduże. Oni też mieli interes. Dowiedzieli się skądś, że wydaję małe przyjęcie dla znajomych. Że będą dwaj słynni bracia. Na mieście mówi się, że bywają u mnie obaj, ja nie potwierdzam i nie dementuję. Mareczkowi i DDT zależało, żeby być na tym przyjęciu. Jakoby tylko po to by zrobić z braćmi wywiad dla swojej gazety. Wiedziałam, że chodzi o wciśnięcie się na nowy dwór: kpiny z wczorajszych, drwiny z przegranych, dowcipny hołd dla zwycięzców. Odmówiłam. Nalegali. Przyrzekłam, że pomyślę. Młodszy z braci, zapytany przeze mnie, nie chciał słyszeć "o tych przekupnych palantach":
- Zresztą, po co im to? Mieszkań ani talonów na auta już się nie rozdaje.
Starszy brat zaproponował żart okrutny:
- Powiedz DDT, że przedtem akt dobrej woli. Niech przyłoży na łamach swemu dawnemu szefowi. Wtedy zobaczymy. 
Powiedziałam. Przyłożył. Pół Warszawy się śmiało.




Coś wyznam. Traktuję te sprawy profesjonalnie i bez emocji, za godziwe wynagrodzenie staram się obsłużyć klienta godziwie, ale raz jeden emocji jednak zaznałam. No, może dwa, trzy razy. Baba też jest czuła na nimb. Na charyzmę. Byłam więc oszołomiona, gdy poznałam w Zakopanem, podczas wycieczki górskiej, człowieka, którego znają wszyscy. Był ciepły, bezpośredni, skromny, z ironicznymi błyskami w dobrych, z lekka przymrużonych oczach. Miał na sobie zwyczajne ubranie taternika, ochrona trzymała się dyskretnie z dala. Zostałam mu przedstawiona przez przyjaciela, krakowskiego pisarza o głośnym nazwisku. Spotkanie było przypadkowe. Zamieniliśmy kilka słów. Nie ukrywam: gdyby tylko skinął, poruszył brwią ... Nie poruszył, nie skinął. Rzadko, ale się zdarza, że wielkie powołanie gasi w człowieku mężczyznę. Uduchowienie wchłania fizyczność. Szkoda jednak. Drugi raz przeżyłam emocję, choć mniejszą bez porównania, gdy na przyjęciu dyplomatycznym zwrócił na mnie uwagę najważniejszy i najbardziej tajemniczy z generałów. Rozmawiałam z profesorem O. Tajemniczy lubił otaczać się profesorami, choć nie traktował ich chyba zbyt serio. Oni sądzili, że jest inaczej. Mądrzyli się, kombinowali, knuli przeciwko sobie nawzajem, a Tajemniczy traktował ich instrumentalnie. O. powiedział mi później, że Tajemniczy go oczarował i podbił. O. był pewien, że jest ulubieńcem Tajemniczego. Tak samo myśleli profesorowie M., K., R., z którymi o tym rozmawiałam, że jedyni, wybrani. Po czym, z nagła i bez ostrzeżeń, Tajemniczy odstawiał ich od piersi. Nie była to niełaska. Po prostu przestawali dla niego istnieć. A wtedy, wściekli, rozgoryczeni, niczym zdradzane żony, obgadywali Tajemniczego ile wlezie. 

Na tym przyjęciu chyba udało mi się powiedzieć coś błyskotliwego, bo Tajemniczy przypatrzył mi się uważnie. Musiał też zauważyć, że kłaniają mi się prawie wszyscy panowie, z wyjątkiem tych z małżonkami. 
- Ma pani wiośnianą, słowiańską urodę - powiedział. - Jak się miewa pułkownik?
 Chodziło o mojego ojca. Tajemniczy go awansował, tato w wojsku dosłużył się ledwo majora. Tajemniczy słynie z fenomenalnej pamięci, musiał pomylić się świadomie. Interesował się nastrojami w środowisku artystycznym Warszawy. Powiedziałam znacząco, a nawet zalotnie, że o pewnych sprawach rozmawiam tylko w cztery oczy. Podobał mi się. Fascynował. Może właśnie ta tajemniczość, asceza, z jakiej był znany. Poprosił o mój telefon. Adiutant zanotował migiem. Po kilku dniach oficer w galowym mundurze stanął w progu mojej garsoniery, wręczył bukiet z tuzina róż i bilecik: Tajemniczy zapraszał na spotkanie do swego biura. Poszłam przedtem do kosmetyczki. Umiem wyglądać tak, jak chcę, gdy mi na tym zależy. Byłam już pewna, że prześpię się z Tajemniczym, obmyślałam swoje zachowanie - skromność, prowokujące onieśmielenie, dyskretna zachęta.

Adiutant wprowadził mnie do jasnego gabinetu o prostych surowych meblach z dębu. Tajemniczy wyszedł mi na spotkanie, szarmancko ucałował w rękę, zajrzał w oczy. Poczułam znajome ciepełko ... i wtedy dostrzegłam, że nie jesteśmy sami. W gabinecie był zastępca Tajemniczego do spraw artystycznych. Wynurzył się z kąta, strzelił obcasami. Znałam go. Był niepoprawnym cywilem rozkochanym w wojsku i nosił mundur ponoć nawet w łóżku, choć dwie moje koleżanki twierdziły, że to tylko piżama o kroju wojskowym. Później przekonałam się, że miały rację. Liczyłam, że zastępca w końcu zostawi nas samych. Nie zrobił tego - na wyraźny rozkaz szefa. O tym także dowiedziałam się później, gdy umęczony łóżkowym figlowaniem w stylu kawaleryjskim zastępca Tajemniczego wyznał mi, że szef zabronił mu wtedy wyjść z gabinetu:
- Podobasz mu się, Agniecha. To rzadkość. Tym bardziej jest czujny, rozumiesz? Bo on musi dbać o swoją nieskazitelność, to prawdziwy arystokrata!
Myślałam że zastępca pokpiwa. Przeciwnie: był zakochany w swym szefie jak pensjonarka. Pewnie go kocha do dziś.







PS: W NASTĘPNEJ CZĘŚCI LISTA WSZYSTKICH MĘŻCZYZN, Z KTÓRYMI GŁÓWNA BOHATERKA MIAŁA "PRZYJEMNOŚĆ"            



CDN.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz