Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 13 czerwca 2016

NIEWOLNICE - Cz.V

CZYLI CZTERY HISTORIE

WSPÓŁCZESNYCH KOBIET

KTÓRE STAŁY SIĘ PRAWDZIWYMI 

NIEWOLNICAMI



HISTORIA PIERWSZA

LAUREN

AMERYKAŃSKA NIEWOLNICA SZEJKA BRUNEI

Cz. V




Dzień śmignął, zaskoczyła mnie noc i godzina rozpoczęcia imprezy. Na koniec ledwie zdążyłam zmienić buty. Ubierając się na przyjęcie, wybrałam kostium, w którym wyglądałam seksownie i który był najdroższym strojem w moim posiadaniu. Miałam nadzieję, że przynajmniej będę wzbudzać zaufanie. Destiny, Serena i ja czekałyśmy na Ari na dole w holu. Ukradkiem się lustrowałyśmy i każda punktowała i niedoskonałości, i atuty rywalek. Górowałam nad Destiny i jej akrylowymi szponami urodą, choć nie drapieżnością, a nad Sereną i jej oczami porcelanowej lalki elegancją, lecz urodą niekoniecznie. 

Pałac był za daleko, żeby iść tam pieszo, więc pojechałyśmy wózkami golfowymi parkującymi pod naszym domem. Ari jechała z Destiny, ja z Sereną, która w milczeniu prowadziła wózek oświetlonymi alejkami, mijając baseny, korty tenisowe i palmy. Powietrze było parne i przesycone zapachem tropikalnych kwiatów. Nie upłynęła godzina od wyjścia spod natrysku, a już się spociłam. W głowie huczało mi od planów. Wykorzystam czas tutaj jak najlepiej, postanowiłam. Podciągnę się w grze w tenisa. Opalę się. Odchudzę. Być może nawet rozkocham w sobie księcia i całe moje życie ulegnie olśniewającej i nieoczekiwanej odmianie. Jak zawsze marzyła mi się magiczna pigułka, która by uciszyła ten cholerny niepokój we mnie. Nie wiem, dlaczego uważałam, że znajdę ją w Brunei, ale z pewnością nie byłam pierwszą osobą wyskakującą z samolotu na drugiej półkuli z przekonaniem, iż tu czeka na nią prawdziwa tożsamość.

Gdy podjeżdżałyśmy pod pałac, przypomniało mi się oglądane kiedyś zdjęcie zamku Hearsta. Złote kopuły, kolumny i dwa ciągi marmurowych schodów, które jak wstęgi wiodły do głównego wejścia.
- Wchodzimy zwykle z boku, żeby oszczędzić nogi, ale chcę wam pokazać główne foyer - powiedziała Ari. - Na pewno się wam spodoba. 
Na szczyt schodów dotarłyśmy potężnie zasapane. Weszłyśmy do pomieszczenia wielkości katedry, z fontanną pośrodku. Miałam wrażenie, że znalazłam się w wytwórni MGM z lat trzydziestych na planie filmowej wersji Salome. I że za chwilę grupa dziewcząt w spodniach aladynach spłynie ze schodów i odtańczy rewię według choreografii Busby'ego Berkeleya.

- Tu wszystko jest prawdziwe - powiedziała Serena. 
- O czym mówisz? 
- Złote nici w dywanach są naprawdę ze złota. Rubin jest prawdziwym rubinem - powiedziała, wskazując porcelanowego tygrysa ustawionego przy fontannie, który trzymał w pysku okrągły czerwony klejnot wielkości piłki tenisowej. Naprzeciwko wejścia dostrzegłam obraz, z daleka wyglądał mi na Picassa i z góry założyłam, że to też autentyk. Szłyśmy grzecznie za Ari, bokiem wzdłuż ściany, do miejsca, gdzie w połowie długości foyer zaczynał się korytarz. Tu na piedestale stała rzeźba Degasa, kilkunastoletnia tancerka uwieczniona w brązie. Ręce złączone z tyłu, piersi wyzywająco wysunięte do przodu, stopy w pozycji trzeciej. Wyglądała zupełnie tak samo jak ta, którą uwielbiałam odwiedzać, gdy przy specjalnych okazjach w jakąś niedzielę ojciec zabierał mnie do Metropolitan Museum of Art.

Ari zauważyła, że przyglądam się rzeźbie, i nie omieszkała powiedzieć, iż Robin jest zapalonym kolekcjonerem sztuki. Ma przy tym niekończące się kilometry ścian do dekorowania. Jest właścicielem trzech innych pałaców, w których mieszka sam, i kolejnych trzech, które zajmują jego trzy żony, wieżowców służących mu za biura, no i wreszcie hoteli oraz posiadłości w Singapurze, Londynie i Los Angeles. Dodała, że wiele ulubionych dzieł sztuki zgromadził właśnie tutaj. Stałyśmy w pałacu, w którym szukał odprężenia, tu było jego sanktuarium rozrywki. 
- Chodźmy już - ponagliła Ari, jakby z lekką nutą niepokoju.

Weszłyśmy do sali, gdzie niemal każdy centymetr wytwornej tapicerki obsiadły piękne dziewczyny. Gości rozmieszczano tu grupkami wokół licznie rozstawionych niskich stołów ze szklanymi blatami, podpieranymi przez wyrzeźbione w drewnie srebrne i złote tygrysy. Dlatego azjatyckie dziewczyny dekorujące wygodne fotele i kanapy natychmiast skojarzyły mi się z przyczajonymi na skałach tygrysicami w zoo. Rzucały się w oczy ich długie i lśniące czarne włosy oraz to, że siedziały ramię przy ramieniu, jakby podtrzymując się nawzajem w pozycji wyprostowanej. Wszystko to na tle niebieskich mebli, nefrytowej zieleni zasłon, ciemnego brązu wielkiego baru i kremowej wykładziny. Dziewczęta były różnej narodowości: Tajki, Filipinki, Indonezyjki, Malajki, a na oko było ich około czterdziestu. W odległym kącie sali znajdował się parkiet taneczny i tam migotała dyskotekowa lustrzana kula, leniwie rzucając naokoło refleksy świetlne. Gdy wchodziłyśmy, wszyscy utkwili w nas oczy z wyjątkiem dziewczyny, która z zamkniętymi oczami zatraciła się w karaoke.




Wejście Ari zauważyła stojąca przy barze kobieta - nieatrakcyjna, z szerokim czołem, w drucianych okularach na nosie - i natychmiast podeszła do nas. To była Madge, brunejski odpowiednik Julie - dyrektorki rejsu ze Statku miłości. Madge, Brytyjka, organizowała przyjęcia, zarządzała personelem rezydencji i ogólnie czuwała nad tym, żeby wszystko przebiegało zgodnie z planem i książę Jefri był zawsze zadowolony. Z jednej strony paska miała zaczepiony telefon komórkowy, w tamtych czasach wciąż jeszcze rzadkość, z drugiej walkie-talkie. Ari i Madge uścisnęły się czule i wymieniły niezdawkowe uprzejmości, a potem Madge poprowadziła nas do przyznanego nam królestwa. Miałyśmy bowiem honorowe miejsca, prawie na wprost drzwi. Destiny i ja, małpując Ari i Serenę, zagłębiłyśmy się w przepastne fotele i zamówiłyśmy szampana u jednego z kelnerów, których cała armia stała w pogotowiu. Alkohol był w Brunei objęty zakazem spożywania publicznie, ale na imprezach księcia lał się strumieniami. Sączyłam go ostrożnie. Wyczuwałam, że wszyscy rozmawiają wyłącznie o nas.

Ari i Madge plotkowały o Londynie i ludziach, których jeszcze nie znałam. Po jakimś czasie zadzwonił telefon Madge i gdy wyszła z sali, żeby swobodnie porozmawiać, Ari skorzystała z okazji i zaczęła nas instruować, bo za chwilę miałyśmy poznać członków rodziny królewskiej, ministrów, generałów lotnictwa i VIP-ów z międzynarodowej finansjery. 
- Mężczyźni, którzy przyjdą z księciem, to jego najbliżsi przyjaciele. Nie odzywajcie się do nich, póki was nie zagadną. Pamiętajcie, że pokazywanie podeszwy buta jest źle widziane; w krajach muzułmańskich uważa się to za zniewagę. 
- Twoja głowa nie może być wyżej niż głowa Robina. Ukłoń się, jeżeli będziesz przechodziła koło niego, gdy siedzi - pouczała nas Ari. 
- Jak mam się kłaniać? 
- Zobaczysz. 
Miałam wrażenie, iż doświadczam déjà vu. Jestem na musicalu Król i ja. "Kiedy ja siadam, ty siadasz. Kiedy ja klękam, ty klękasz" - mówił król Syjamu. 
I baczcie na to, co mówicie. Myślicie, że was nie słyszą, a ktoś jednak słyszy. Myślicie, że was nie widzą, a ktoś widzi - mówiła Ari. 
Dawala do zrozumienia, że w Brunei inwigilacja jest na porządku dziennym, nawet w łazienkach; stąd te lustra. Wśród dziewcząt to był przedmiot niekończących się spekulacji i paranoi. Więc niezupełnie jak w musicalu Król i ja.

Z sofy naprzeciwko podniosła się Filipinka i nie zmieniając znudzonej miny, szła w naszym kierunku, zatrzymując się, żeby zamienić parę słów przy tym czy innym stoliku. Wyglądało na to, że jest jedyną kobietą, której na tej imprezie wolno przełamywać niewidzialne bariery między grupkami dziewcząt. Miała więcej lat niż przeciętna osoba na sali i w czarnej sukni bez dekoltu ze zwisającymi z uszu brylantowymi kolczykami wyglądała trochę jak matrona. Gdy się przedstawiała, wyczułam lekki akcent brytyjski. 
- Jestem Fiona. Witajcie w Brunei. 
Serena wstała i ucałowała ją w obydwa policzki. Witały się z entuzjazmem studentek z jednej korporacji spotykających się po długim rozstaniu, które mogą się wreszcie podzielić ostatnimi plotkami. Gdy Fiona odeszła, Serena rzuciła kąśliwą uwagę: 
- Widzę, że nadal nie zgoliła wąsów.

Fiona była wrogiem numer jeden Sereny i wkrótce miała zostać moim najbliższym sprzymierzeńcem. Po półgodzinie byłam na siebie wściekła za wybór stroju. W małym czarnym kostiumie czułam się jak sztywniak przy Serenie ubranej w zalotną, powiewną suknię i uczesanej w kok a la Grace Kelly.  Nagle karaoke ucichło, przygasły światła, a DJ stanął przed konsolą. Półsenne dekoracje na kanapach zmieniły się z przygarbionych znaków zapytania w wykrzykniki. Ślicznie ułożyły nogi i patrzyły na kobietę, która stanęła obok didżeja. Zaczęła śpiewać przebój Lisy Stanfield "All Around the World". Czułam, że nadchodzi, zanim zobaczyłam go w drzwiach. Tamtego wieczoru książę Jefri pojawił się w szortach i sportowej bluzie od Sergia Tacchiniego. Niósł rakietę do squasha, jakby właśnie zszedł z kortu. Dziewczyny rozkwitły, mając się do kogo wdzięczyć. Zdjęcia nie kłamały. Był przystojnym mężczyzną mimo niemodnie nastroszonych włosów i rzadkiego wąsika. Fala charyzmy płynęła przed nim przez salę. Za nim kroczyło z dziesięciu podobnie ubranych mężczyzn. Towarzysząca mu świta zastygła w bezruchu, gdy stanął w miejscu, żeby ogarnąć wzrokiem salę.

Zatrzymał oczy na nas, dłużej na Serenie. Udał zdziwienie i podszedł wolnym krokiem, pocałował Serenę i Ari w policzki. Z bliska zauważyłam, iż jest krzepko zbudowany, mięśnie grały mu pod napiętą skórą. Pachniał zbyt intensywnie drogą wodą kolońską. Przysiadł lekko na oparciu fotela Ari. Ari przedstawiła mnie i Destiny Robinowi, zaszczycił nas wyćwiczonym uśmiechem i przestał zauważać. Zwrócił się do Sereny, która dała nietuzinkowy pokaz wstydliwych gestów i zalotnych spojrzeń - broda w dół, oczy zerkające na niego, subtelny chichocik, potrząsanie główką, ledwie widoczne wygładzanie sukni, delikatne sygnały dłońmi. Zastrzeliła mnie. Miewałam różne wcielenia, ale nigdy, niestety, nie byłam subtelną panienką.







CDN.     
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz