Łączna liczba wyświetleń

sobota, 30 kwietnia 2016

SUPERMANI II WOJNY ŚWIATOWEJ - Cz. I

POLAK i NIEMIEC


W tym temacie, chciałbym opisać największych bohaterów (Supermanów) II Wojny Światowej, którzy dokonywali rzeczy wprost niesłychanych, a dziś są już praktycznie zapomniani. Według mojej skromnej opinii, będzie to (na początek) - Polak i Niemiec (potem dojdą jeszcze Amerykanin i Rosjanin, oraz inni, gdyż te proporcje mogą ulec zmianie). Oczywiście nie uważam że lista bohaterów kończy się tylko na tych, wyżej wymienionych - takich ludzi było zapewne dużo więcej, nie o wszystkich jednak wiemy i nie każdego z nich historię potrafimy odtworzyć. Postaram się jednak opisać tych - o których już wiem, by odkopać ich z mroków historycznej niepamięci naszych czasów.


I

SUPERMAN:

 STEFAN KARASZEWSKI



 
To, czego dokonał we wrześniu 1939 r. plutonowy Stefan Karaszewski, zasługuje nie tylko na najwyższy podziw dla jego odwagi, lecz jednocześnie stanowi przykład niesamowitej wręcz brawury, na którą nie każdy z nas byłby w stanie się zdobyć (zdając sobie sprawę że ceną za to jest śmierć).




Stefan Karaszewski przyszedł na świat w Chinach, a dokładnie w chińskim mieście Harbin - 14 kwietnia 1915 r. Jego ojciec - Stanisław Karaszewski, był tam bowiem zatrudniony przy budowie linii kolejowej, łączącej Syberię z Władywostokiem. W tym czasie w Harbinie można było usłyszeć język polski na ulicach dość często, gdyż takich robotników jak ojciec Stefana - było w nim kilkanaście tysięcy. Istniały tutaj polskie organizacje społeczne, kluby, wychodziły polskie gazety, a nawet powstało gimnazjum im.: Henryka Sienkiewicza (założone w 1915 r. istniało do 1949 r.).
Gdy tylko w listopadzie 1918 r. zakończyła się I Wojna Światowa, Stanisław Karaszewski, powrócił wraz z rodziną do odradzającej się Polski, a konkretnie do jego rodzinnego miasta - Tomaszowa Mazowieckiego. Tam Stefan w dość młodym wieku (zaraz po ukończeniu szkoły podstawowej), musiał podjąć się pracy zarobkowej, gdyż ojciec w tym czasie ciężko zaniemógł i obowiązek utrzymania rodziny, spoczął na tym młodym chłopaku. Zatrudnił się więc jako robotnik w fabryce włókienniczej.

W tym samym czasie wstąpił do Związku Strzeleckiego "Strzelec", gdzie ćwiczył zarówno posługiwanie się bronią, jak i trenował biegi oraz pływanie. Tam też poznał swą przyszłą żonę, którą wkrótce poślubił. W 1936 r. na świat przyszła ich jedyna córka - Alicja. W 1937 r. Stefan otrzymuje kartę poborową do wojska. Służba we wszystkich rodzajach sił zbrojnych Wojska Polskiego II Rzeczypospolitej Polski, trwała dwa lata (w kawalerii dwa lata i 1 miesiąc). Z końcem sierpnia 1939 r. Stefan odlicza już dni do cywila oraz ponownego ujrzenia żony i córki - kupił już nawet bilet powrotny do Tomaszowa Mazowieckiego (kończył służbę 10 września). Wybuch II Wojny Światowej trochę ... pokrzyżował mu plany. Mobilizacja z końca sierpnia wszystko zmieniła. 85 pułk Strzelców Wileńskich, został włączony do 19 Dywizji Piechoty, która stała się częścią odwodowej Armii Prusy. Pułk został przetransportowany pociągami z Wilna (gdzie stacjonował), do Łowicza. Potem przemaszerowali piechotą do Piotrkowa Trybunalskiego i zajęli pozycje między tym miastem a wsią Moszczenica, mając za zadanie osłonę tamtejszej linii kolejowej, która miała znaczenie strategiczne nie tylko dla całej dywizji, lecz również i dla całego regionu.

Zaminowano więc pobliskie pola i łąki od strony zachodniej, lecz przez pierwsze trzy dni wojny nie mieli wiele do roboty. Dopiero 4 września do umocnionych i bronionych przez 85 pułk Strzelców Wileńskich, pozycji - dotarło pierwszych kilkanaście czołgów nieprzyjaciela, wchodzących w skład 1 Dywizji Pancernej XVI Korpusu 10 Armii gen. Waltera von Reichenau. Bardzo szybko okazało się że front pod Piotrkowem Trybunalskim został przerwany i pułk (jeśli szybko - póki jest jeszcze ku temu możliwość - nie wycofa się na inne pozycje) zostanie okrążony, a wówczas albo walka do samego końca i śmierć wszystkich żołnierzy, albo obóz jeniecki. Pułkownik Jan Kruk-Śmigla (dowódca pułku), zarządził natychmiastowy odwrót, wszyscy więc rozpoczęli błyskawiczne przygotowania do wycofania się z zajmowanych pozycji. Nie było to jednak łatwe pod już atakującymi pozycje pułku niemieckimi czołgami. Ktoś musiał ich odciągnąć od udziału, by reszta mogła spokojnie zakończyć ewakuację. Na ochotnika do tej samobójczej misji zgłosił się oczywiście ... Stefan Karaszewski.




Dowódca wyraził zgodę. Był 5 września 1939 r. pułk wciąż się wycofywał, lecz na pozycjach obronnych okół Moszczenicy pozostał tylko ... jeden żołnierz. A w zasadzie nie jeden, bo ok. 13-tej godziny, dołączył do niego niejaki Roman Ciszewski, mieszkaniec Moszczenicy, który pokazał mu jak wygląda sytuacja i gdzie najlepiej się bronić. Całość walki widział jeszcze jeden mieszkaniec Moszczenicy, który potem to opisał - Bogusław Lewicki, który ukrył się w przepuście pod torem kolejowym, kilkadziesiąt metrów od pozycji Stefana. Ten zaś okopał się na łączce przyległej do toru od strony zachodniej. Cały teren wokół niego był wcześniej zaminowany i Niemcy nie mogli podejść do niego od tej strony. Jego broń stanowiło kilka wziętych karabinów Mauser, jeden karabin maszynowy wz. 30, sporą ilość granatów i amunicja zapasowa, trzymana w żelaznej skrzynce.

Zaczęło się ok. 14:30. Wówczas to od strony szosy Piotrków-Łódź, nadciągało na pozycję Stefana ok ... 60 niemieckich czołgów. Niemcy jechali śmiało, nie spodziewając się już żadnego oporu. Zmierzali wprost na okopy Stefana. Gdy pierwszy czołg zmierzał ku jego pozycjom, nagle nastąpił wybuch, wpadł na jedną z tysiąca umieszczonych w okolicy min. Gdy załoga, próbowała opuścić płonący pojazd, Stefan chwyta za Mausera i "eliminuje" ich z dalszej walki. Wkrótce dało się słyszeć kolejne wybuchy, wówczas to porzuca on Mausera i chwyta się za karabin maszynowy, który seriami kosi próbujące się wydostać i przerażone załogi czołgów. Nadjeżdża motocykl - nieświadomi sytuacji głupcy - też padają jego celem. Potem pojawiają się samochody, które (jakimś cudem), uniknęły min. Teraz ich załogi zostają skoszone ogniem karabinu maszynowego Stefana Karaszewskiego.

Co chwilę zmienia broń, chwyta kolejne Mausery i kosi oddziały pojedynczo, lub odpina zawleczkę i rzuca w nadjeżdżające niemieckie pojazdy granaty. Na polanie wokół linii kolejowej Moszczenica - ma miejsce prawdziwa masakra Niemców. Ci, którzy próbują się wydostać ze swych pojazdów, są koszeni albo ogniem karabinu maszynowego, albo wybuchami granatów, albo też nadziewają się na leżące wokół miny. Przez dwie godziny trwał ten nierówny bój (pisząc "nierówny", mam na myśli Niemców). Z 60 niemieckich czołgów - wyeliminowanych zostało z walki 11. 6 z nich zniszczył osobiście Stefan Karaszewski. Uszkodził też 3 kolejne (które potem naprawiono), nie licząc oczywiście innego sprzętu bojowego: samochodów, motocykli.

Niemcy nigdy nie dopadli Stefana (nie udało im się nawet go zabić). Gdy skończyła mu się już amunicja do karabinu maszynowego i Mauserów, oraz wykorzystał już większość granatów, jednym z ostatnich ... rozerwał sobie gardło, wyciągając z niego zawleczkę. Niemcy byli w szoku. Sądzili że opór stawiło im co najmniej kilkunastu żołnierzy, a tymczasem na dnie okopu spoczywało z poszarpaną odłamkami twarzą - tylko jedno ciało - Stefana Karaszewskiego. Ciało natychmiast pochowano, lecz w październiku 1939 r. ponownie odkopano, by przeszukać mundur (czego wcześniej nie uczyniono) i (co ciekawe), zawiadomić o zgonie rodzinę. Gdy chowano go po raz drugi (październik 1939 r.), miała miejsce olbrzymia uroczystość pogrzebowa, na którą stawili się również oficerowie i żołnierze niemieccy, którzy oddali Stefanowi Karaszewskiemu honory wojskowe za jego bohaterstwo i poświęcenie.

W 1976 r. w Moszczenicy stanął głaz upamiętniający jego czyn, a we wrześniu 2010 r. prezydent Bronisław Komorowski odznaczył pośmiertnie plutonowego Stefana Karaszewskiego - Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.






 CDN.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz