Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 14 kwietnia 2016

NIEWOLNICE - Cz.III

CZYLI CZTERY HISTORIE 

WSPÓŁCZESNYCH KOBIET

KTÓRE STAŁY SIĘ PRAWDZIWYMI

NIEWOLNICAMI




HISTORIA PIERWSZA

LAUREN

AMERYKAŃSKA NIEWOLNICA SZEJKA BRUNEI

Cz. III 





Miesiąc później Taylor i ja wchodziłyśmy do lobby w Ritzu - jak zawsze pewne siebie, eleganckie, nieprzystępne. Dokładnie jednakowego wzrostu: metr siedemdziesiąt pięć plus ośmiocentymetrowe obcasy. Taylor w jasnobrązowym kostiumie z dopasowanym króciutkim żakietem, pod spodem seksowna haleczka, na szyi nieodłączna obroża z pereł, którą dostała od swojej babki na dwunaste urodziny. Jej znakiem firmowym był bardzo dyskretny makijaż i falująca burza ognistorudych włosów. Ja byłam jej fotograficznym negatywem w czarnym długim żakiecie z ledwie zaznaczoną talią, kasztanowymi włosami do ramion i karminową szminką na ustach. Jaskrawa szminka sygnalizująca, że będzie seks bez całowania. Tak, historia Pretty Woman jest w tym aspekcie prawdziwa. Seks bez całowania odpowiada rzeczywistości, reszta w tym filmie to obrażające intelekt pieprzone bzdury.

Opanowałam do perfekcji sztukę unikania kontaktu wzrokowego z kimkolwiek w drodze od wejścia do wind. Nie chciałam dać się zbić z tropu wymownym spojrzeniom, jakimi nas obrzucano, tej kąśliwej dezaprobacie przechodzącej w pełen satysfakcji uśmieszek mądrali z elity, że oto w ekskluzywnym hotelu natknęli się na prostytutki. Taylor namówiła mnie na porzucenie tańca w podłych klubach na rzecz łatwiejszych pieniędzy i życia w luksusie. W ciągu miesiąca poznałam prawie wszystkie pięciogwiazdkowe hotele w Nowym Jorku, w żadnym nie pozostając przez całą noc. Wchodząc tamtego dnia do Ritza, czułam się niespokojna i wyczerpana. Poprzedni wieczór spędziłam w St. Regis z podstarzałym włoskim handlarzem obrazami, który raczył się wolnozasadową kokainą tak namiętnie, że wreszcie w kącikach ust zebrała mu się żółta ślina i gdy mówił, ściekała strużkami po brodzie. Palił, zamieniając się w impotenta, więc zdecydował się na film porno i wsadzanie we mnie suchych, niespokojnych paluchów, co w moim odczuciu ciągnęło się chyba przez dziesięć godzin, choć faktycznie trwało dwie. 

Rzeczywiście zarabiałam dużo więcej niż przedtem, ale nie wszystko było tak łatwe, jak chciała mi wmówić Taylor. Okazało się, że pracuje czasem na własną rękę, poza wiedzą agencji. Zdarzało się nawet, że podejmowała duże ryzyko, podkradając klientów Crown Club. Dianę się nie bałam, ale ona nie była na najwyższym szczeblu w hierarchii władzy. Nigdy nie widziałyśmy ani nie słyszałyśmy tej niewidzialnej ręki, która zarządzała ekskluzywną stajnią prostytutek w naszej dzielnicy, lecz dla bezpieczeństwa należało założyć, że na samej górze są ludzie, których lepiej nie okradać. Taylor miała jednak lwie serce i niezależnego ducha, w jakimś sensie była socjopatką. Ja łaknęłam jej towarzystwa, przyjaźni i aprobaty. Wyimaginowałam sobie, że jestem do niej podobna. Niestety równie odważna byłam tylko we własnym wyobrażeniu. 

Gdy szłyśmy tamtego dnia na interview, Taylor nie bardzo wiedziała, o jaką pracę chodzi. Powiedziała mi tylko, że jakiś impresario z Los Angeles załatwił jej spotkanie z kobietą, która poszukuje w Nowym Jorku dziewcząt do towarzystwa dla bogatego biznesmena z Singapuru. Gaże miały rzekomo sięgać dziesiątków tysięcy dolarów.
- A jeżeli sprzedadzą nas do jakiegoś azjatyckiego burdelu? - spytałam w windzie. 
- Na wszystko patrzysz w czarnych kolorach. 
Drzwi do apartamentu otworzył nam mężczyzna w garniturze. Nie potrafiłam odgadnąć jego narodowości. Pers czy inny Azjata? Taylor wyciągnęła rękę, na co nie zareagował. Wrócił w głąb pokoju i usiadł koło swojego towarzysza, obydwaj przez resztę popołudnia pozostali milczącymi obserwatorami.  

Inne dziewczyny już były, przyszłyśmy ostatnie. Wstała, po czym podeszła do nas kobieta, która przedstawiła się jako Arabelle Lyon. Pracując jako call girl, starałam się nie mieć żadnych oczekiwań, niczego z góry nie zakładałam, jednak Ari była prawdziwym zaskoczeniem. Uścisnęła nam ręce i obdarowała mnie szerokim mlecznobiałym uśmiechem. Makijażu prawie nie miała, a jej włosy były w naturalnym kolorze słonecznego blondu - jak u pięcioletniej dziewczynki, która zwykle wyrasta potem na myszatą brunetkę. Rozejrzałam się po pokoju. Siedem dziewcząt, jeżeli dobrze policzyłam, siedziało na sofach, z czego dwie uznałam za kompletne nieporozumienie, dwie za ostrą konkurencję, zaś jedna, która przedstawiła się jako Destiny, to była anomalia. 
- Jesse? - upewniła się Ari. 
- Nie, Destiny. Tak widnieje na mojej licencji. 
Odjazdowej fryzury z przedłużanych włosów mógłby jej pozazdrościć sam Jon Bon Jovi, a zielone szkła kontaktowe upodabniały ją do jakiejś postaci z Ludzi-kotów. Kilkucentymetrowe pazury wymalowała w jaskrawe neonowe paski odpowiadające wzorowi na rękawiczkach bez palców. Jak to się miało mieć do klasycznego kostiumu? Nie mogłam oderwać od niej wzroku. Fascynowała mnie. 

Ari siedziała naprzeciwko nas na krześle z prostym oparciem. Wyglądała jak wychowawczyni przedszkolna, która za chwilę zacznie czytać dzieciom bajkę. Na wstępie wyjaśniła nam, że pracuje dla biznesmena z Singapuru, który co wieczór bawi się z przyjaciółmi na organizowanych przez siebie przyjęciach. Poszukuje amerykańskich dziewcząt, które zechciałyby przez dwa tygodnie uczestniczyć w tych imprezach, wynagrodzi je podarunkiem przy wyjeździe, a będzie to gotówka rzędu dwudziestu tysięcy dolarów. Zapewniła, że bezpieczeństwo i traktowanie z należytym szacunkiem mamy zagwarantowane, ba, będą nam we wszystkim dogadzać.

- Czy w ogóle odbywałyście podróże zagraniczne? 
- Byłam w Londynie i na Ibizie - bajerowała Taylor - a wiosną planuję podróż na Bali. 
- Nie - odparło Nieporozumienie Numer Jeden. 
- Kiedyś wybrałam się na Hawaje - padło z ust blondynki. Pomyślałam, że lepiej nie wspominać o rodzinnej wyprawie do Izraela. Powiedziałam, że byłam na Kajmanach i oszczędzam na podróż do Paryża. Zgodnie z prawdą.
- Czy Bronx się liczy? - spytała Destiny. - Coś mi się widzi, że szkoda mojego czasu.
- Kocham podróże - powiedziałam. - Uwielbiam poznawać inne kultury i jestem osobą towarzyską. Sprawdzę się w tej pracy. 
Miałam wrażenie, że ubiegam się o pracę wolontariusza w Korpusie Pokoju, póki nie zaczęła się druga część castingu  i nie przeszłyśmy do sąsiedniego pokoju na zdjęcia. Łóżko było tam odsunięte na bok, a jego miejsce zajął zestaw oświetleniowy. Ustawiłyśmy się rządkiem pod ścianą i czekałyśmy na swoją kolejkę do pozowania. Pełen werwy fotograf zrobił każdej z nas zdjęcia w bieliźnie i każdej wręczył wizytówkę, na wypadek gdyby któraś potrzebowała kiedykolwiek fotografii portretowej. 

Cała impreza wydawała mi się wątpliwa i szybko o niej zapomniałam. Zdarzył się po prostu jeszcze jeden wieczór w jakimś hotelowym pokoju i w bieliźnie. Niecały tydzień później zadzwoniła jednak do mnie Ari z informacją, że selekcję przeszłam ja i Destiny. Destiny w rękawiczkach bez palców. Nie Taylor. Bałam się jej powiedzieć, że zostałam wybrana, a ona nie. Znałam ją dobrze i wiedziałam, że nasze relacje zależą od utrzymania nierównego układu sił między nami, a myśl o utracie jej przyjaźni przerażała mnie. Ona jedyna spośród moich przyjaciółek wiedziała, co robię w nocy dla zarobku i mimo to mnie lubiła. Kochałam Seana. Ceniłam sobie przyjaciół z kręgu teatru, którzy daleko ją przerastali pod względem wyrobienia artystycznego i intelektualnego. Byli jednak po drugiej stronie niewidzialnej przesłony, bariery odgradzającej mnie od większości świata, od każdej osoby nietrudniącej się striptizem i prostytucją. Taylor bez wątpienia znajdowała się po mojej stronie muru i nie chciałam zostać tu sama. 

W toku rozmowy Ari wyjaśniła, że nie pracuje dla biznesmena z Singapuru, tylko dla sułtańskiej rodziny z Brunei. Wchodziły także w grę większe pieniądze, niż wcześniej zapowiadała, ale tego bliżej nie sprecyzowała. Przyjęcia, w których miałabym uczestniczyć, będą wydawane przez młodszego brata samego sułtana, księcia Jefriego, a ja znajdę się na liście jego prywatnych gości. Odpowiedziałam pytaniem: - Książę ... jakiego kraju? 

Ari poprosiła o przesłanie paszportu FedExem, gdyż musi błyskawicznie załatwić mi wizę. Fantazje na temat tańca z siedmioma welonami w pałacu pod kopułą walczyły o lepsze z lękiem, że zostanę sprzedana i będę zmuszana do plugawego seksu na gołym materacu. Czy mogę wierzyć tej kobiecie? Intuicja podpowiadała mi, że tak. Ta historia była zbyt niesłychana jak na oszustwo. Skąd jednak miałam mieć pewność? Pod wpływem irracjonalnego impulsu zdecydowałam się przyjąć ofertę, licząc na to, iż ewentualnie wycofam się w ostatnim momencie. Trzęsąc się z emocji, że podejmuję tak karkołomny krok bez aprobaty Taylor, poszłam do punktu pocztowego na Houston Street, zakleiłam kopertę z paszportem i nadałam do Los Angeles. 

Jeszcze nic nie mówiłam Penny. Zamierzałam powiedzieć jej o Brunei podczas jazdy metrem, lecz z jakiegoś powodu nie zdobyłam się na to. Nie mogłam. Gdy wracałyśmy metrem do domu, gapiłam się w czarne okno, za którym nic nie było, za to patrzyło na mnie odbicie mojej twarzy. Siedziałyśmy przez pół drogi w niekrępującym milczeniu, jak zżyte ze sobą osoby, aż wreszcie odwróciłam się do niej i poinformowałam o pracy w Brunei, mówiąc tyle, ile sama wiedziałam. Wstrzymała oddech. 
- Chyba żartujesz? 
Chociaż przekonałam ją, że nie żartuję, nie próbowała mnie zniechęcić, bo na to za dobrze mnie znała. Po chwili zastanowienia zaczęła obmyślać plany ratunkowe. Penny była dziewczyną czynu.

- Ile mamy czasu? Muszę mieć kopię twojego prawa jazdy, karty kredytowej i paszportu. Musimy wymyślić jakieś sekretne hasło, którym się posłużysz - nie mogąc inaczej skontaktować się ze mną - jako sygnałem, że jesteś w niebezpieczeństwie. Co jeszcze możemy zrobić? Po sekundzie miała kolejny pomysł. - Pójdziemy do salonu ezoterycznego. 
Penny miała takie miejsce, gdzie chodziła na oczyszczanie energetyczne, czytanie z kart i palenie rytualnych świec. Ja ani wierzyłam w talizmany, ale są takie sytuacje, kiedy chwytam się wszystkiego. 
- Po co?
- Po ochronę.

Zgodziłam się, chociaż zdawałam sobie sprawę, że jeżeli ta eskapada miałaby się okazać groźna, to łupina kokosu czy świeca na pewno mnie nie uratują. Zatrzymałyśmy się jednak w drodze do domu, żeby zakupić świecę. Był na niej wizerunek Michała Archanioła w zbrojnym pancerzu, z gęstwą lśniących włosów zamiast kasku i stopą przygniatającą głowę szatana. Wolałam Marię, ale sprzedawczyni usilnie namawiała na Michała. Miałam wątpliwości, czy mężczyzna, nawet anioł, zechce w tym przypadku interweniować. Mimo to zapaliłam świecę. Później tego popołudnia zatroszczyłam się jednak dodatkowo o własne bezpieczeństwo i z plecakiem przewieszonym przez ramię wybrałam się do centrum. Pomyślałam, że spróbuję uzbroić się także w informację. Minęłam sprzedawców kadzidełek i kamienne lwy strzegące kolumnowego wejścia do nowojorskiej biblioteki publicznej. Nie miałam z kim porozmawiać, nie było żadnego sposobu, żeby sprawdzić wiarygodność oferty. Ponieważ był to jeszcze wiek internetowego paleolitu, przed stworzeniem Wikipedii, więc koczowałam w bibliotece przez całe popołudnie, wyszukując informacje o Brunei i sułtańskiej rodzinie. 




Dowiedziałam się, że malezyjskie Brunei jest sułtanatem muzułmańskim położonym na północnym wybrzeżu Borneo. Pełną niepodległość kraj odzyskał w 1984 roku, ale w dalszym ciągu łączą go z królową angielską silne więzy dyplomatyczne. W tamtym czasie sułtan Brunei był, dzięki ropie i zagranicznym inwestycjom, najbogatszym człowiekiem na planecie, chociaż później zdystansował go Bill Gates. Obecnie plasuje się na czwartym miejscu między Paulem Allenem z Microsoftu i Fahdem, królem Arabii Saudyjskiej. Dane statystyczne spisałam do notesu. Brunei zajmuje obszar około pięciu tysięcy siedmiuset siedemdziesięciu kilometrów kwadratowych, czyli nieco mniej niż stan Delaware. Kraj, zwany złośliwie państwem Shell-dobrobytu, zamieszkuje 374 577 obywateli i każdy ma dostęp do bezpłatnej edukacji i leczenia na koszt sułtana. Sułtan ma trzech braci: Mohammeda, Sufriego i Jefriego, który ma mnie gościć. Mohammed, jak przeczytałam, jest najbardziej religijny z braci, ma tylko jedną żonę i często wypowiada się głośno na temat liberalnych (i libertyńskich) poglądów braci.  

Znalazłam wiele zdjęć samego sułtana i jego dwóch żon, jedno jego brata Mohammeda, ale nie natrafiłam na żadne zdjęcie Jefriego. Sułtan wyglądał niezwykle dostojnie w monarszych strojach i wojskowych insygniach. Trudno było sobie wyobrazić jakąkolwiek komunikację z kimś takim. Wreszcie na końcu jakiejś pożółkłej książczyny odkryłam niewielkich rozmiarów zdjęcie księcia Jefriego. Był w kasku ochronnym i niebieskim stroju do gry w polo. Stał obok konia, od którego lśniącej sierści bił blask. Jefri wydał mi się niewysoki, ale męski, wysportowany i bardzo przystojny. W jego oczach wychwyciłam coś zimnego, jakby przebłysk perfidii. To i wąsy w stylu Errola Flynna nadawały mu wygląd podejrzanego drania trochę z innej epoki. Zaklęty książę z domieszką łotra. Nagle nabrałam pewności, że mimo wszystko pojadę do Brunei. Tam w bibliotece poczułam psychiczną gotowość pofrunięcia do równoległego uniwersum pałaców i balów, wyobrażając sobie, że moje życie w Nowym Jorku pozostanie nienaruszone, poczeka na mnie.

Tego wieczoru poinformowałam Taylor. Zachowała się tak, jak można się było po niej spodziewać: zażądała procentu od moich zarobków. Ja też zareagowałam tak, jak można się było po mnie spodziewać: zgodziłam się na to.  







CDN.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz