Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 29 października 2017

TAJEMNICZA "ANTYFEMINISTYCZNA" SZKOŁA DLA MŁODYCH DZIEWCZĄT - Cz. I

PROGRAM NAUKI: 

NAUKA JĘZYKÓW OBCYCH, 

SZTUKA POPRAWNEJ KONWERSACJI,

NAUKA TAŃCA, 

KULTURA POPRAWNEGO ZACHOWANIA

SIĘ W TOWARZYSTWIE, 

NAUKA GOTOWANIA, 

"DEKALOG POSŁUSZNEJ KOBIETY" 

I WIELE INNYCH





Jest taka szkoła, o której oficjalnie się nie mówi, a nawet która oficjalnie nie istnieje (zresztą to czy ta szkoła realnie istnieje czy też nie, niech pozostanie słodką tajemnicą). Powstała już jakiś czas temu (w tym roku będzie obchodzić swoje 17-te urodziny), nie powiem jednak czy działa ona w Polsce czy za granicą (to też niech pozostanie słodką tajemnicą). Pomysł na założenie takowej placówki wychowawczej, narodził się jeszcze w latach 90-tych XX wieku w kręgu kilku biznesmenów, którzy mieli wystarczające środki, aby zakupić budynek, wyposażyć go, ogrzać i wykończyć. Byli to do pewnego stopnia wolontariusze, gdyż szkoła jest całkowicie darmowa, a uczące się w nim dziewczęta (jest to bowiem szkoła dla dziewcząt), nie muszą płacić czesnego za pobieraną naukę (zresztą, często nie miałyby nawet na to pieniędzy). Pomysł narodził się, jako odpowiedź na permanentną feminizację młodych kobiet w latach 90-tych XX wieku, na wyzwolenie seksualne, aborcje i tego typu sprawy. Postanowiono stworzyć szkołę, w której młode kobiety znajdą ostoję normalności przed "niszczącym je feminizmem naszych czasów" (jak sprawę streścili założyciele). Ponieważ szkoła jest całkowicie darmowa a program nauki dość ciekawy (nauka kilku języków obcych, poznawanie dziejów sztuki, historii, kultury, mody, nauka dobrych obyczajów i poprawnego zachowania się w towarzystwie - w tym m.in.: wiedza o używaniu odpowiednich sztućcy do odpowiednich potraw) jest to szkoła (dla wiedzących o jej istnieniu) dość popularna, ale nie każda dziewczyna może się do niej dostać. O tym która będzie mogła rozpocząć darmową edukację (a często są to dziewczęta z biednych, wiejskich rodzin), decyduje specjalne kolegium, złożone z założycieli i sponsorów szkoły. Ale po kolei.

Wbrew temu co samo się tutaj nasuwa, nie jest to żaden dom publiczny, czy ośrodek stręczenia młodych kobiet do pracy w agencjach towarzyskich. Zarówno bowiem założyciele jak i sponsorzy (co jest statutowo zagwarantowane) nie mogą sypiać ze swymi podopiecznymi. Celem założenia tej placówki nie jest bowiem wykorzystanie seksualne dziewcząt (gdyby bowiem na tym im zależało, to nie poświęcali by swego czasu i pieniędzy na stworzenie tej placówki, tylko po prostu spędzaliby czas na przyjemnościach łoża w inny, znacznie prostszy i nie wymagający aż takich środków sposób). Celem jest przygotowanie młodych kobiet do roli żony i matki, dla ich przyszłych mężów - tyle i tylko tyle. Zaś jedyną formą erotycznej ekspresji jest... karanie dziewcząt za najdrobniejsze przewinienia (w szkole panuje totalny rygor i posłuszeństwo i każda podopieczna musi wypełniać wszystkie, nieerotyczne polecenia swych wykładowców lub założycieli), spankingiem na gołą pupę. Wbrew pozorom, choć dla niektórych może wydawać się to niesłychane, jest bardzo wiele chętnych młodych kobiet, które oczekują na możliwość pobierania nauki w owej placówce. Są też mężczyźni, którzy gdy tylko słyszą o owej szkole, zadają mnóstwo pytań, z których najczęściej powtarzają się te: "Jak wam się to udało?", "Jak do tego namówiliście kobiety?" itd. itp. Jak już pisałem wyżej, szkoła nie powstała jako uczelnia publiczna, a jako elitarna szkoła dla młodych panien i raczej żadnej z nich nie trzeba było do tego jakoś specjalnie namawiać, wszystkie są tu na własne życzenie i gdy tylko otrzymały promocję, rozpoczęły naukę. Swoją drogą tak to już jest, w kobiecej naturze, w jej najgłębszych czeluściach, szai się silna potrzeba uległości - i właśnie tę uległość starają się wydobyć na wierzch założyciele i wykładowcy owej szkoły.




Jak już wspomniałem, dziewczęta przechodzą rygorystyczną selekcję. Czasami trwa ona nawet kilka miesięcy, nim ostatecznie zapadnie decyzja nad przyjęciem czy też odrzuceniem danej kandydatury. Szkoła mieści się na obrzeżach jednego z miast (którego? - tajemnica). Przybytek otoczony jest pokaźnych rozmiarów murem od wścibskich oczu, a przybyłe dziewczęta zamieszkują w przyszkolnym akademiku. Semestr, czyli nauka w owej szkole trwa trzy miesiące, a przez ten czas dziewczęta nie mogą kontaktować się z nikim innym ze świata zewnętrznego (mogą jedynie telefonować do bliskich, ale telefony są też wyliczane, na każdą z nich przypadają dwa na tydzień - czasami zdarza się więcej, ale to zależy od odnoszonych sukcesów w nauce). Dziewczęta mieszkają w oddzielnych pokojach (po dwie w każdym), a ich wystrój raczej nie jest wykwintny (łóżko, stolik, lampka nocna, szafa na przybory szkolne, szafka na ubrania i szafa na buty, oraz jeden mały buduarek). Dziewczyny nie mogą się malować (wyjątkiem są bale, urządzane na zakończenie semestru, gdy dziewczęta przywdziewają uszyte przez siebie kreacje i po raz pierwszy od przybycia do szkoły mogą pomalować usta, oczy i policzki), preferowana jest bowiem naturalność. Zajęcia prowadzone są przez wykładowców obojga płci, ale opiekę nad dziewczętami sprawują tylko kobiety w średnim wieku, które pilnują ich bezpieczeństwa i dbają i porządek i spokój na terenie placówki (zakazane są wzajemne kłótnie i spory, za najmniejszy przejaw niesubordynacji grozi ostre bicie na gołą pupę). Wszystkie te nadzorczynie podlegają dyrektorce placówki, którą także jest kobieta (nadzorczynie i dyrektorka pobierają za swą pracę wynagrodzenie, a pieniądze na to czerpane są z innych źródeł, bo choć szkoła jest całkowicie darmowa, to jednak założyciele zarabiają na niej pieniądze. W jaki sposób? O tym potem).

Jak już pisałem przedmioty są bardzo różne (lekcje języków obcych, poznawanie historii sztuki, kultury, mody dobrych obyczajów, nauka kulturalnego wysławiania się, florystyka - sztuka przyozdabiania domu kwiatami, sztuka poprawnego prowadzenia domu - w tym układania zastawy stołowej i nauka używania sztućców do określonych potraw, aby nie popełnić faux pax - z tego też są dziewczęta rozliczane i na tej bazie wystawiane są im oceny. Dużo jest przedmiotów dotyczących historii malarstwa, rzeźby, muzyki i mody, poza tym krawiectwo - tak aby każda dziewczyna potrafiła po zakończeniu trzymiesięcznej nauki sama sobie uszyć suknię wieczorową na bal semestralny. Poza tym oczywiście nauka gotowania i przyrządzania potraw. Są też lekcje gry na fortepianie, skrzypcach i innych instrumentach, oraz obowiązkowe lekcje śpiewu i tańca (począwszy od klasycznego a skończywszy na współczesnych). Jest też nauka prawidłowego chodzenia. Program jest mocno przeładowany informacjami i rzadko która z dziewcząt może go opanować w ciągu całego tygodnia, co tydzień bowiem, zawsze w soboty jest sprawdzian. Polega on zawsze na czymś innym (raz to jest np. poprawne przyrządzenie kaczki lub innej potrawy, a innym razem poprawne odtańczenie określonych tańców, lub też sprawdzian ze znajomości języków obcych itd.). Dziewczęta wzajemnie rywalizują o tytuł najlepszej uczennicy tygodnia. Tylko ta, która zwycięży w tej konfrontacji, może spokojnie udać się do swego pokoju na odpoczynek, wszystkie pozostałe czeka kara - oczywiście jest nią spanking na gołą pupę, w wykonaniu założycieli lub sponsorów szkoły. Jest więc co robić, a po takim biciu dziewczęta muszą odpocząć, więc niedziela zawsze jest dniem wolnym od zajęć. Spędzają ją więc masując lub smarując obolałe pośladki kremem, słuchając muzyki, czytając książki, rozmawiając, dowcipkując, spacerując po ogrodzie. W niedziele także muszą przestrzegać zasad dobrego wychowania, nie wolno krzyczeć, nie wolno się kłócić, w ogóle nie wolno podnosić głosu. Kobiety muszą się nauczyć łagodności i uległości, także we wzajemnych kontaktach - taki jest bowiem cel założycieli owej szkoły.




Na terenie szkoły, nie wolno dziewczętom nosić spodni. Jedynie sukienki, sięgające co najmniej do łydek, a często dłuższe (nie ma tutaj ściśle określonego stroju, ale dziewczęta mogą wybierać z wielu sukienek, jakie znajdują w swych szafach). Jest jeszcze coś, o czym nie napisałem. Mianowicie jest coś takiego jak "Dekalog Posłusznej Kobiety" i jest to elementarz każdej uczennicy tej szkoły. Dekalog składa się z kilku punktów, w których wymienione są wszelkie obowiązki jakie powinna spełnić kobieta, aby zasłużyć sobie na miano dobrej żony. Nie będę ich przytaczał (zresztą nie znam wszystkich), w każdym razie dziewczęta muszą je obowiązkowo poznać i nauczyć się ich na pamięć, aby obudzone w środku nocy, mogły bezbłędnie je wyrecytować. Dziewczyny oczywiście nie muszą tego robić, nikt ich tu do niczego na siłę nie zmusza, mogą opuścić szkołę kiedy chcą (większość i tak jest wyrzucana za niesubordynację lub inne przewinienia, ale tych, które odchodzą z własnej woli jest niewielka mniejszość), na ich miejsce i tak czekają już nowe dziewczęta. Wszystko jest prawnie uregulowane, dziewczyny w chwili przyjęcia do szkoły, otrzymują kwestionariusze, w których godzą się przez trzy miesiące nauki wykonywać wszystkie (powtarzam - nieerotyczne), polecenia swych wykładowców, założycieli, nadzorczyń i dyrektorki, każda próba najmniejszego sprzeciwu kończy się razami na goły tyłek - i na to też muszą się zgodzić, jeśli chcą podjąć naukę w tej szkole. Soboty są wiec najgorszym dniem dla wielu z nich, bowiem tylko jedna przechodzi sprawdzian, reszta zostaje poddana spankingowi. Po zakończeniu kary chłosty, niektóre dziewczęta muszą uklęknąć w roku pokoju na ziarnach grochu i pozostać w takiej pozycji do zakończenia całego procesu kary, inne zaś otrzymują polecenie napisania w specjalnym zeszycie który otrzymują, tysiąc razy: "Będę już zawsze grzeczną dziewczynką". Dopiero wówczas mogą udać się na spoczynek. To jednak nie jest cały program nauki, jaki muszą pojąć dziewczęta, aby stać się dobrymi przyszłymi żonami. Równie ważna jest sfera erotyczna, czyli przyciąganie mężczyzny swymi wdziękami i powabem. Poza tym organizowane są specjalne "randki" (nieerotyczne spotkania z mężczyznami) - o których to opowiem w następnej części.       






 CDN.
 

PLAYBOYE U WŁADZY - Cz. IV

CZYLI JAK TO WŁADZA

DODAJE SEKSAPILU


 

NAPOLEON BONAPARTE

KRÓLOWA LUIZA

KRÓLOWA TUŁACZKA

Cz. III






"TO PRAWDA, ŻE PONAD WSZYSTKO NIENAWIDZĘ KOBIET MANIPULATOREK. JESTEM PRZYZWYCZAJONY DO DOBRYCH, ŁAGODNYCH I LITOŚCIWYCH... ALE MOŻE DLATEGO ŻE PRZYPOMINAJĄ MI CIEBIE"

ODPOWIEDŹ NAPOLEONA NA LIST JÓZEFINY, W KTÓRYM TA NARZEKAŁA ŻE NIEPOTRZEBNIE PRAGNIE ZEMSTY NA PRUSKIEJ KRÓLOWEJ LUIZIE




 
Napoleon lubił lekko szczypać wszystkie swoje kochanki (ich pełną listę postaram się przedstawić począwszy od kolejnej części tej serii, choć niewątpliwie jest to dość ciężka praca i w tym celu będę musiał przejrzeć dzieła historyków francuskich, polskich i innych - nie wiem też czy uda mi się zrobić pełną listę jego faworyt, ale podejmę to wyzwanie), natomiast królową Luizę Pruską uszczypnie wkrótce tak mocno, że zrozumie ona iż godność jest tak samo ważna, zarówno dla kobiety jak i mężczyzny, dla królowej, czy też dla zwykłego oficera Rewolucji, który zdobył koronę cesarską tylko dzięki swym talentom militarnym i politycznym ("To pomyłka, moje szlachectwo bierze się od Marengo" - jak miał stwierdzić Napoleon w odpowiedzi na słowa cesarza Austrii - Franciszka I Habsburga, wywodzącego jego ród od dynastii panującej w XVI wieku w Treviso, zaś na enuncjacje francuskich dziejopisów i genealogów, wywodzących ród Bonapartego od bizantyjskiej dynastii Komnenów, człowieka w żelaznej masce z czasów Ludwika XIV czy nawet od... Juliusza Cezara, Cesarz odpowiedział krótko: "Brednie, mój dom zaczyna się ode mnie". To bez wątpienia prawda, i wiedzieli o tym członkowie rodu Bonaparte, długo po upadku Napoleona i utraty władzy nad Francję i Europą. Księżniczka Maria Letycja Bonaparte-Murat, córka Karoliny Bonaparte, najmłodszej siostry Napoleona i Joachima Murata, dowódcy francuskiej kawalerii, na pytanie dlaczego wciąż wielbi swego stryja, choć przez to ród Bonaparte nie może powrócić do Francji, odpowiedziała z niezwykłą wprost szczerością: "Gdyby nie mój stryj, dziś pewnie sprzedawałabym kapary, na jakimś straganie w Ajaccio").

Królowa Luiza była więc kolejną kobietą która igrała z ogniem, podobnie jak królowa Neapolu z rodu Burbonów - Maria Karolina, małżonka króla Neapolu - Ferdynanda I Burbona i siostra zgilotynowanej podczas Rewolucji Francuskiej królowej Marii Antoniny, która miała w 1805 r. oświadczyć ambasadorowi Francji, iż pragnie aby Królestwo Neapolu stało się zapałką, która wywoła pożar, niszczący Cesarstwo Francji. Oj, nieładnie bawić się zapałkami, skoro nie ma się pewności iż przy okazji nie podpali się własnego domu. Tak też się stało z Królestwem Neapolu i Marią Karoliną, uciekającą wraz z mężem i dziećmi na podstawionych angielskich okrętach, gdy armia francuska już wkraczała do Neapolu (listopad 1805 r.), zaś 30 marca 1806 r. Napoleon czyni nowym władcą Neapolu, swego brata - Józefa. To samo wkrótce spotka też niepokorną amazonkę, królową Prus Luizę, za jej słowa, takie jak te: "Napoleon to tylko potwór, który wyszedł z błota". A tymczasem klęska Prus z dnia na dzień z tygodnia na tydzień tylko się pogłębia. Napoleon rozkazuje, aby pruscy oficerowie, którzy buńczucznie ostrzyli swe szable o schody francuskiej ambasady, przed wybuchem wojny, a którzy dostali się do francuskiej niewoli, teraz kroczyli jako jeńcy, pomiędzy dwoma szpalerami francuskich wojsk, podczas parady z 27 października 1806 r. Król Prus próbuje jeszcze cokolwiek zdziałać błagając Austrię aby przyłączyła się do wojny z Napoleonem. Wysłany do Wiednia pułkownik Gotzen z listem od króla Fryderyka Wilhelma III, apelował i prosił Franciszka I o pomoc, argumentując że na upadku Prus Wiedeń niczego nie zyska, a wręcz przeciwnie, tym bardziej że niejasna jest też "kwestia polska", w każdej chwili może też w Galicji wybuchnąć polskie powstanie, dlatego należy działać wspólnie, zarówno przeciwko Napoleonowi, jak i przeciw Polakom. Austria jednak zachowuje w tym konflikcie neutralność - cesarz wciąż pamięta niedawną klęskę spod Austerlitz, a poza tym armia austriacka jeszcze nie jest gotowa do kolejnej wojny.

Pozostawała więc jedynie Rosja, w której pomoc mocno wierzyła królowa Luiza, śląc list za listem do cara Aleksandra i deklarując w nich swe poparcie i niezachwianą wiarę w jego "doskonałość" (nazywała go w listach "Zbawicielem Prus"). Dla Rosji jednak pomoc Prusom było pewnym problemem, stawiało to bowiem cara Aleksandra I jako tego, który nie potrafi nigdy wybrać sobie właściwych sojuszników (zawsze stawia na przegranych, tak było w grudniu 1805 z Austrią pod Austerlitz i tak jest obecnie), poza tym armia rosyjska także jeszcze nie została w pełni odtworzona po armageddonie, jaki był jej udziałem pod Austerlitz, tak wiec car zapewne nie powinien jeszcze wkraczać do walki (pomimo całej sympatii - w tym oczywiście erotycznej, jaką darzył królową Luizę), ale do tej wojny musiał wówczas wejść, czy chciał czy też nie. I to nie dlatego, że łączył go z Prusami układ o wzajemnej pomocy z lipca 1806 (car Aleksander traktował układy jak świstki papieru i dotrzymywał ich tylko wówczas, jeśli były mu one akurat na rękę), musiał wejść do tej wojny z innego powodu, a raczej... z kilku powodów. Jednym z nich było oczywiście uczucie, jakim darzył królową Luizę, ale nie było ono najważniejszym powodem i śmiało mogło zostać pominięte. Najważniejszym powodem wejścia Rosjan do wojny w obronie Prus, była obawa Aleksandra o swoją reputację w społeczeństwie rosyjskim (oczywiście jeśli piszę o "społeczeństwie rosyjskim" mam na myśli rosyjską szlachtę). Doskonale wiedział jak zginął jego ojciec, car Paweł I. Słyszał potworne krzyki mordowanego przez gwardzistów ojca (zresztą nie tylko on, jeden z morderców cara, Mikołaj Zubow, zmęczony mordowaniem, wyszedł z sali jego sypialni, gdzie dokonywał się mord, podszedł do okna i spoglądając się miał powiedzieć do stojącego "na czatach" gen. Benningsena: "Boże, jak ten człowiek krzyczy!"), któremu skakano po brzuchu, kopano i sieczono na oślep pałkami i szablami, aby szybciej wyzionął ducha. Twarz cara Pawła, po dokonanym morderstwie (23 marca 1801 r.) nie przypominała już ludzkiej, była bowiem kawałkiem zakrwawionego mięsa. Aleksander dobrze o tym wiedział, gdyż był członkiem owego oficerskiego spisku na życie swego ojca, którym pogardzał. To on wreszcie był tym, który ochronił morderców, a nawet dał im nowe tytułu i ziemskie nadania.


CAR ALEKSANDER I ROMANOW



Zresztą w Rosji mordowanie władców należało do tradycji, tak też zginęła babka Aleksandra I, caryca Katarzyna II, która zdechła siedząc na przerobionym na wychodek, dawnym tronie polskich władców (w poduszce, ukryte były ostrza, gdy wiec Katarzyna osiadła na sedesie, ostrza się wysunęły, powodując jej zgon w ciężkich męczarniach). Cały dwór znał sprawców (Maria Fiodorowna, matka Aleksandra i żona cara Pawła I, pewnego razu na widok przywódców szajki morderców Pahlena i Panina zemdlała, polecono im dyskretnie aby udali się do swych włości i opuścili dwór., poza tym nie spotkała ich żadna kara, wręcz przeciwnie zostali nawet nagrodzeni), a hrabina de Bonneuil, Francuzka przebywająca na rosyjskim dworze, pisała do ministra francuskiej policji Josepha Fouchego: "Mówią u nas, że gdy młody cesarz wychodzi, to przed nim idą siepacze dziada, za nim mordercy ojca, a obok ci, którzy wnet dobiorą się do niego samego". Dlatego też car Aleksander nie mógł sobie pozwolić na utratę twarzy, szczególnie po klęsce pod Austerlitz i musiał szybko kolejną wielką bitwą zmazać tamtą hańbę, jeśli nadal chciał panować, jeśli nadal chciał żyć. Drugim bardzo ważnym powodem, było jawne naruszenie interesów Rosji w regionie, nastąpiło ono zarówno w Polsce (na ziemiach zaboru pruskiego), jak i w Turcji (z którą Rosja rozpoczynała wówczas wojnę), gdzie wybitnie na rzecz Francji działała pewna kobieta, prawdopodobnie francuska odaliska, wchodząca w skład haremu sułtana Selima III, namawiając go właśnie do konfrontacji z Rosją). Utrata wpływów w dawnej Polsce lub próba odbudowania Polski (nawet w niewielkim kształcie), oraz zagrożenie rosyjskich interesów na Bałkanach, było głównym powodem do przyłączenia się do wojny z Napoleonem w obronie Prus.

Tymczasem car, choć wiedział że czas nagli, nie spieszył się z podjęciem decyzji, oddając się przyjemnościom (szczególnie balom - Aleksander uwielbiał tańczyć i często spraszał na owe przyjęcia damy... bez ich mężów, aby z nimi flirtować, a może i coś więcej), postanowił najpierw zabawić się w dyplomatę. Wysłał więc do Napoleona swego oficera, generała Zastrowa, który w imieniu króla Fryderyka Wilhelma III, prosił Cesarza o zakończenie walk i rozpoczęcie negocjacji pokojowych. Napoleon wyraża zgodę na podjęcie rozmów pokojowych, ale najpierw chce ukarać króla i królową za ich butę, po za tym wojska rosyjskie szykują się do wkroczenia w granice Prus, w celu wyparcia stąd wojsk Napoleona, pokój więc jak na razie jest jedynie pobożnym życzeniem. 29 października 1806 r. "Piekielna Brygada" huzarów gen. Lassale'a zajmuje twierdzę Szczecin, 7 listopada pada twierdza Magdeburg oraz Lubeka, w ten sposób cała zachodnia część państwa pruskiego jest już w rękach Napoleona. Królowi i królowej Prus pozostają już tylko wschodnie prowincje ich państwa, czyli ziemie, gdzie jeszcze przed jedenastu laty była dawna Rzeczpospolita Polska. Nieciekawie więc rysuje się przyszłość monarchii pruskiej bez pomocy rosyjskiej, tym bardziej że w Poznaniu i całej Wielkopolsce wybucha polskie powstanie zbrojne (6 listopada 1806 r.), pod wodzą Jana Henryka Dąbrowskiego i Antoniego Amilkara Kosińskiego. Wkrótce (do 23 lutego 1807 r.) cała Wielkopolska zostanie wyzwolona z pruskich wojsk okupacyjnych i wkrótce w Poznaniu i innych miastach dawnej Rzeczpospolitej rozbrzmiewają głosy: "Niech żyje Cesarz, niech żyje wolna Polska". Zaś 1 stycznia 1807 r. drogę cesarskiej karocy zastępuje powóz Marii Walewskiej, która wypowiada do Cesarza te oto słowa: "Witaj Sire, witaj po tysiąckroć na naszej ziemi, która czeka na Ciebie, aby na nowo powstać!".   





CDN.

sobota, 28 października 2017

ŚWIĘCI I NIEŚWIĘCI NAMIESTNICY CHRYSTUSA - Cz. II

CZYLI NAJLEPSI I NAJGORSI

PAPIEŻE W DZIEJACH KOŚCIOŁA


PAPIEŻ SYLWESTER II

(999-1003)

ITALIA, FRANCJA, NIEMCY I POLSKA

CZTERY TRZONY NOWEGO 

CESARSTWA EUROPEJSKIEGO





Kim był papież Sylwester II? Napisać o nim że był geniuszem, to tak, jakby w ogóle o nim nic nie powiedzieć. Sylwester II czyli Gerbert z Aurillac, był jednym z najświetniejszych umysłów średniowiecza, prawdziwym (jakbyśmy to dziś powiedzieli) "człowiekiem renesansu". Jego umiejętności były tak niebywałe, że powszechnie uważano go za czarnoksiężnika i wymyślano na jego temat najbardziej niesamowite historie, jak choćby taka że miał jakoby spętać i uwięzić w podziemiach Pałacu Laterańskiego w Rzymie diabelskiego smoka, dzięki czemu zapobiegł końcu świata. Jest to ciekawy temat, ów spodziewany koniec świata na Millenium 1000 r. i warto się przez chwilę pochylić nad tym tematem. W roku 999 (czyli roku wyboru arcybiskupa Rawenny - Gerberta z Aurillac na nowego papieża), Europę opanowała niesamowita wręcz psychoza (częściowo porównywalna do problemu roku 2000, związanej z zapisem dat w programach komputerowych, tylko że na znacznie większą skalę). Panika roku 999, była związana z nadchodzącym Millenium, w którym to spodziewano się właśnie nadejścia końca świata i powrotu Jezusa Chrystusa, który ukaże grzeszników a Lud Boży wprowadzi do Królestwa Niebieskiego. Była to niesamowita wręcz sytuacja, podczas której wielcy panowie, wielmoże, biskupi i monarchowie starali się być dla ludu jak najlepszymi, obdarzając go najróżniejszymi dobrami (głównie pieniędzmi, oraz zwolnieniami z pańszczyzny). Masowo uwalniano też więźniów z lochów i tutaj dochodziło do zabawnej sytuacji, bowiem o ile możnowładcy (aby zasłużyć na Niebo i nie podzielić losu grzeszników podczas nadejścia Jezusa Chrystusa), wręcz wypychali z więzień skazańców, publicznie przebaczając im ich winy, a ci... na siłę chcieli pozostać w lochu, bo wierzyli że dzięki temu uzyskają zbawienie i życie wieczne w Królestwie Bożym. Niektóre sytuacje były naprawdę bardzo zabawne, wręcz komiczne - gdy panowie obdarowywali lud pieniędzmi, a ów lud te pieniądze panom oddawał (również spodziewając się za to nagrody w chwili nadejścia Chrystusa). W roku tym zanotowano też znaczny spadek rozbojów, gwałtów i napadów, a także masowego wręcz porzucania prostytucji, przez kobiety, dotąd się tym fachem trudniące. Oczywiście nie trwało to długo. Po nastaniu 1000 roku i utraty nadziei w szybkie nadejście Jezusa Chrystusa, wszystko powoli wróciło do (starej) normy. 

A wracając do papieża Sylwestra II. Był on wybitnym filozofem i teologiem, matematykiem i astronomem, oraz... konstruktorem maszyn (ponoć miał zbudować pierwszego robota). Niewiele osób wie, że to właśnie za jego powodem do Europy dotarły cyfry arabskie i system dziesiętny, które używamy po dziś dzień. To on je spopularyzował (wcześniej nie były używane, lub uznawano je za "diabelskie wzory"). Miał przetłumaczyć z arabskiego na łacinę pisma autorów arabskich (w tym te, w których przetrwały dzieła Ptolemeusza i Arystotelesa). Zasłynął też jako piewca scholastyki w filozofii europejskiej. W ogóle jego dzieł było mnóstwo, miał bowiem konstruować maszyny, umożliwiające obserwację nieba, gwiazd i planet, obmyślał nowe sposoby mierzenia powierzchni, był zegarmistrzem (ponoć budował wyśmienite zegary), etc. etc. To on też miał być spoiwem, łączącym nowatorskie plany zjednoczenia Europy w średniowieczu - Europy, która miała opierać się na czterech filarach Italii, Galii, Germanii i Lechii, przy czym te dwa ostatnie podmioty miały być cesarstwami Zachodu i Wschodu, poszerzającymi granice Europy i obejmującymi swymi wpływami zarówno słowiański Wschód (plemiona Rusi), grecki świat Bizancjum, jak i muzułmanów, z którymi zamierzano podjąć zdecydowaną i zwycięską kontrakcję. Plan nowej Europy, nie był jednak planem Sylwestra II (a przynajmniej nie tylko), jego głównym autorem był wychowanek i podopieczny nowego papieża - cesarz rzymski Otton III, który stworzył niezwykle ciekawą wizję nowej Europy. 


PAPIEŻ SYLWESTER II


Otton III był przedstawicielem dynastii Ludolfingów pochodzącej z Saksonii, która to jeszcze dwa wieki wcześniej była ludem słowiańskim (Siekierowie/Saksonowie), pisze o tym chociażby frankoński misjonarz Lebuin. Została ona podbita w czasach Karola Wielkiego (w latach 772-785). Saksonowie (Siekierowie) wybierali bowiem swych przywódców na wolnym wiecu kmieci, a po podboju frankońskim kmiecie (elity) utracili wpływ na politykę swego plemienia, to jednak pozostali przy władzy, starając się po prostu "sfrankizować". I tak też się stało, pożenili się z kobietami ludu Franków, poprzyjmowali chrześcijaństwo, wspierali biskupstwa na swych ziemiach (i je ochraniali), ale w głębi duszy pozostali Słowianami, co powodowało że frankońska elita starała się ich od siebie separować (dlatego tak niechętnie spoglądali potem na awans Ludolfingów). Skuteczną i pozytywną rolę w "sfrankizowaniu" Saksonii, pełnił Kościół Rzymski (Karol Wielki podzielił Saksonię na dziesięć biskupstw). W 798 r. zostało założone biskupstwo w Hamburgu, które to miasto (dawniej nosiło ono nazwę Bogbór, lecz po podboju w 785 r. zostało "sfrankizowane"), Karol Wielki przeznaczył na siedzibę arcybiskupstwa, obejmującego wszystkie ziemie Słowian i Duńczyków (z którymi też walczył). Pierwszym biskupem Hamburga (Hammenburga - jak brzmiała pierwotna nazwa frankońska), cesarz Karol mianował biskupa Heridaga - miał on wysyłać misje w celu chrystianizacji pozostałych plemion słowiańskich. Ale uczynienie z Hamburga centrum chrystianizacyjne ludów Słowiańskich nie powiodło się z kilku względów, po pierwsze ze względu na zagrożenie duńskimi i słowiańskimi atakami, po drugie ze względu na znaczną wiek biskupa Heridaga i wreszcie ze względu na śmierć samego Karola Wielkiego (814 r.). 

W latach następnych frankońskie "Parcie na Wschód" trwało nadal, a poszczególne miasta słowiańskich plemion Obodrytów, Ranów, Wieletów, Lutytów, Serbów, Łużyczan i innych ludów, zostawały zdobywane i zamieniane na grody frankońskie (tak się stało z Kolinem - Kolonią, Dziewinem - Magdeburgiem, Roztokiem - Rostock czy Bralinem - Berlinem). Dziś, głęboko pod ziemią niemieckich miast, skrywają się pozostałości dawnych słowiańskich osad. Ludolfingowie też wywodzili się z dawnej elity słowiańskiej, a pierwszym znanym członkiem tego rodu miał być niejaki książę Ludolf (Lud?), będący wodzem jednego z plemion (Sasów wschodnich). Ponoć jako pierwszy poślubił Frankonkę - Odę, pochodzącej z możnej rodziny. Tak został zapoczątkowany proces frankizowania Ludolfingów, a Ludolf zmarł w 866 r. już jako jeden z książąt wschodnio-frankońskich. Jego synowie kontynuowali drogę polityczną i wojskową, zaś córki zostawały przeoryszami klasztorów (głównie chodzi o klasztor Gandersheim, założony przez Ludolfa i jego małżonkę, którego pierwszą przeoryszą została w 846 r. ich córka - Hathemoda). Następcami Ludolfa zostali jego dwaj synowie - Brunon i Otton, była to już wówczas rodzina wpływowa w państwie wschodnio-frankońskim (druga córka Ludolfa i Ody - Ludgarda, została żoną Ludwika Młodszego, syna króla Ludwika Niemieckiego). Brunon zginął w przegranej przez Franków bitwie z Normanami (Wikingami) w lutym 880 r. Władzę w rodzie i tytuł duxa (nie był to tytuł tożsamy z tytułem księcia, a raczej lokalnego możnowładcy), przejął teraz jego młodszy brat - Otton zwany Dostojnym. Wydawał on swoje dzieci (zarówno synów jak i córki), za członków możnych rodów (np. jego syn i następca - Henryk, poślubił potomkinię przywódcy Sasów, walczących z Frankami Karola Wielkiego, Widukinda - Matyldę), dzięki czemu na początku X wieku wpływy Ludolfingów sięgały już poza Saksonię i obejmowały także Westfalię, ziemię rodu Konradynów, a Otto był pierwszym w rodzie, który otrzymał tytuł księcia (odziedziczony potem przez jego syna Henryka).




Otto Dostojny zmarł w 912 r. a przez ten czas pozycja jego syna - Henryka wzrosła na tyle, że po śmierci króla Konrada I 23 grudnia 918 r. zjazd możnych obradował aż przez kolejne pięć miesięcy, zanim ostatecznie wybrano nowym władcą Wschodnich Franków - księcia Henryka Ludolfinga. Oczywiście nie było pełnej zgody, królem obrali go jedynie Saksonowie i możni z Frankonii, przeciwni byli zaś Bawarowie, którzy królem ogłosili swego władcę - Arnulfa, celem bowiem było niedopuszczenie Saksona do władzy. Wybuchła krótkotrwała wojna domowa, ale ponieważ obie strony nie mogły odnieść zdecydowanego zwycięstwa (choć przewagę zyskiwał Henryk), postanowili wreszcie się pogodzić (921 r.). W zamian za uznanie Henryka królem, Arnulf uzyskuje tytuł "królewskiego brata" i dzięki temu staje się nietykalny, poza tym otrzymuje nowe nadania ziemskie. W ogóle zresztą Henryk I Ludolfing (zwany Ptasznikiem) prowadził politykę zgody i pojednania pomiędzy dotąd zwaśnionymi rodami wschodnio-frankońskimi. Kronikarz Ruotker pisał o tym w taki sposób: "Ludzi połączyła taka miłość, że nigdy chyba wcześniej w tak potężnym kraju nie panowała tak silna zgoda". Nowy król przebaczył wszystkim swoim wrogom (wielu obdarował nadaniami ziemskimi), ofiarował też Bawarom i Szwabom daleko idącą samodzielność. Jednak konflikty co jakiś czas oczywiście wybuchały (konflikt z królestwem zachodnio-frankońskim o przynależność Lotaryngii, ciągnący się od 911 r. czyli od zajęcia tej kraj przez Franków Zachodnich - można już powoli napisać "Francuzów", w 926 r. Lotaryngię odzyskał król Henryk dla swego wschodnio-frankońskiego państwa. W tymże też roku Henryk I nabył od króla Burgundii Rudolfa II, ową Świętą Włócznię, która miano ponoć przekuć bok Chrystusa - wierzono że jego posiadaczowi zapewni ona zwycięstwo)

Nasiliły się także walki ze Słowianami Połabskimi oraz z Węgrami (których ataki były wówczas prawdziwą plagą). Walki te były niezwykle krwawe (mordowano wziętych do niewoli jeńców, wraz z kobietami, jedynie dzieci uprowadzano w niewolę).  Rozpoczął wojny ze Słowianami w 928 r. najechał on i podbił kraj Hawelan, należący do Związku Wieleckiego Słowian Zachodnich, zdobywając ich główny gród - Branebór (który potem stał się Brenną a następnie Brandenburgiem). W 929 r. zaatakował kraj Dalemińców zdobywając ich główny gród Drazgę (Drezno), w tym też roku (4 września) rozbił w bitwie pod Łężynem (Lenzen) atak Wieletów, po czym zdobyto ten gród (wybito tam wszystkich mężczyzn, a kobiety i dzieci popędzono nago w niewolę, niemiecki historyk Waitz, tak pisał o tych walkach - "Nie znano litości, tylko zniszczenie lub niewola"). Walki były kontynuowane w kolejnych latach i tak w 931 r. następuje atak na Obodrytów, którzy szybko zostają pokonani, w roku następnym atak na Łużyczan i zdobycie grodu Libuszy (Liubusua, potem Luckau), twierdzę tę odzyska dopiero władca Polski - Bolesław I Chrobry w 1012 r. W 934 r. zaś, Henryk I podbił słowiańskich Wkrzan. W tymże też roku odniósł wielkie zwycięstwo w bitwie z Duńczykami pod Haithabu, którzy byli wówczas postrachem całej Zachodniej Europy. Zwycięstwo było tak wielkie, że Dania stała się wasalem Wschodnich Franków i musiała płacić coroczny trybut. Została też natychmiast poddana przymusowej chrystianizacji (którą kierował arcybiskup Hamburga-Bremy Unno), która trwała przez kolejne trzydzieści lat, aż w 965 r. chrzest przyjął książę Harald Sinozęby, syn Gorma Starego (którego w bitwie pokonał Henryk I) i Dania odtąd stała się oficjalnie krajem chrześcijańskim. 

Jednak zwycięstwa nad Słowianami i Duńczykami, nie mogły przesłonić klęsk, zadawanych Wschodnim Frankom przez Węgrów. Lud ten (częściowo spokrewniony z... Japończykami), przybył do Europy ze stepów Azji w 894 r. (pierwsze wejście do Marchii Panońskiej), w 896 r. zaś, dokładnie w sto lat po upadku Chanatu Awarskiego, na tych samych ziemiach Węgrzy pod przywództwem księcia Arpada, założyli własne państwo. Odtąd rozpoczął się ich grabieżczy najazd na Europę Zachodnią, który był równie straszny, co napady Arabów, Wikingów i Normanów. Do pierwszej bitwy Węgrów i Franków doszło 4 lipca 907 r. pod Preszburgiem, gdzie gdzie wojsko frankońskie zostało totalnie rozbite (poległo wówczas wielu możnych frankońskich, w tym biskupi Salzburga, Freising i Seben). Bitwa ta, była jednocześnie zagładą dla słowiańskiego Państwa Wielkomorawskiego, które odtąd przestaje istnieć, totalnie złupione przez Węgrów (najechali oni wówczas także Saksonię, uprowadzając w niewolę lokalną ludność). Po raz kolejny na wielką skalę uderzyli w 919 r. (już za panowania Henryka I) dochodząc do Renu w swych łupieżczych najazdach. Wyprawę tę powtórzono jeszcze w 924 i 926 r. po czym królowi Henrykowi udało się zawrzeć z Węgrami dziesięcioletni rozejm (miał płacić im coroczny trybut, w zamian ci mieli powstrzymać się od kolejnych napadów). W tym czasie (926-932) przeprowadzono wzmocnienie frankońskiej armii, oraz umocniono lokalne twierdze i klasztory (Hersfeld, Nową Korbeę, St. Gallen, Werlę i Merseburg). 


 HENRYK I LUDOLFING



Rozejm został zerwany przez Franków, na żądanie możnych i biskupów podczas synodu w czerwcu 932 r. Miano już bowiem dość opłacania się poganom, co uwidaczniało jedynie słabość państwa wschodnio-frankońskiego i Kościoła Rzymskiego. Żądano wojny z pogańskimi Węgrami i tak też się stało, posłowie węgierscy, domagający się corocznego trybutu, zostali oddaleni z kwitkiem, przygotowywano się więc na węgierski najazd. Miał on miejsce już na wiosnę 933 r. Węgrzy najechali na kraj Franków, łupiąc Tyryngię. Następnie podzielili się na dwie watahy i ruszyli na Saksonię oraz w kierunku Renu. Nad rzeką Unsrutą doszło do bitwy (15 marca 933 r.), Sasi wcielili do wojska wszystkich zdolnych do noszenia broni mężczyzn (nawet 13-letnich chłopców), zaś biskup Liutprand z Cremony, zagroził wszystkim, którzy będą próbowali uciec nie tylko śmiercią fizyczną (zagroził im torturami), ale także śmiercią duchową i ekskomuniką (mieli oni więc po śmierci jako zdrajcy trafić do piekła). Zaś król Henryk (sam zresztą niepiśmienny i nie potrafiący czytać), zagrzewał swych żołnierzy do walki mówiąc iż zmierzą się oni z "dziećmi Szatana", a zwycięstwo w tej walce przyniesie im, jako "dzieciom Bożym" nieśmiertelną chwałę. Być może właśnie pod wpływem tych argumentów, Frankowie odnieśli świetne zwycięstwo (kronikarz Flodart pisze że miało paść nawet 36 tys. Węgrów, choć liczby te są z pewnością znacznie zawyżone, mimo to wielu Węgrów potopiło się w rzece, podczas ucieczki).   

Henryk I zmarł w trzy lata po bitwie, w 936 r. ponoć kierując takie oto ostatnie słowa do swych synów: "Nie wadźcie się o przemijającą władzę i ziemskie godności, cała sława świata bowiem taki ma koniec. Szczęśliwy ten, kto gotuje sobie wieczne zbawienie". W chwili jego śmierci państwo Wschodnich Franków, rozciągało się od Szlezwiku na północy (przy czym Dania była oficjalnie krajem wasalnym Rzeszy wschodnio-frankońskiej), poprzez Lotaryngię i rzekę Mozę oraz Marnę na zachodzie, do ujścia Renu i Alp na południu (wraz z Marchią Panońską, dzisiejszą Austrią). Granice zaś na wschodzie dochodziły do posiadłości Słowian Panońskich (potem Węgrów), Wielkomorawian (potem Czechów, którzy już w 845 r. przyjęli chrześcijaństwo z Rzymu, ale realnie stali się krajem chrześcijańskim dopiero w czterdzieści lat później, co oznacza że w czasach króla Henryka I byli już schrystianizowani, a przez to podlegli arcybiskupstwu w Moguncji, nie posiadając nawet, aż do 973 własnego biskupstwa w Pradze). Między zaś Łabą a Odrą były zhołdowane słowiańskie plemiona, które potem zostały zamienione w frankońskie marchie (Marchia Billungów w 936 r., Marchia Wschodnia w 937 r. potem zaś marchie Łużycka i Północna w 966 r. powstałe po podziale Marchii Wschodniej). Kraj, pomimo zwycięstwa nad Słowianami, Duńczykami i Węgrami, był jednak wewnętrznie osłabiony i mocno wyludniony. Poza tym pomiędzy Frankami, Szwabami, Alemanami, Bawarami i Saksonami panowała ciągła zawiść i wzajemna niechęć. Następcą króla Henryka I, i drugim królem z dynastii Ludolfingów został jego syn - Otton I (który przejdzie do historii pod przydomkiem "Wielkiego"), urodzony na kilka dni przed śmiercią dziadka Ottona Dostojnego w 912 r.



        
CDN.
  

środa, 25 października 2017

NIEWOLNICE - Cz.XLIII

CZYLI CZTERY HISTORIE

WSPÓŁCZESNYCH KOBIET

KTÓRE STAŁY SIĘ PRAWDZIWYMI 

NIEWOLNICAMI


 HISTORIA DRUGA

TEHMINA

NIEWOLNICA Z PAKISTANU

Cz. XXII




Następnego dnia, kiedy Mustafa zadzwonił do mnie z Genewy, poinformowałam go spokojnym tonem, że do niego powrócę. Obsypał mnie podziękowaniami. Jego strategia dała wyniki, przez łzy oświadczył, że taka była wola boża. Obiecał być wzorowym mężem, miał mi wynagrodzić wszystkie doznane krzywdy. Wbrew radom moich prawników oraz sprzeciwom mojej matki wycofałam wszystkie oskarżenia przeciwko Mustafie i nakaz jego aresztowania został unieważniony. Roli pośrednika podjął się Mustafa Jatoi, który przybył z Pakistanu do Anglii, by eskortować mnie z domu moich rodziców do mieszkania Mustafy w Holland Park. Obiecał mi, że jeśli Mustafa jeszcze raz nieodpowiednio się zachowa, on pozbawi go swojej osobistej przyjaźni i przestanie być jego politycznym sojusznikiem. Przyjęłam jego poręczenie. Mustafa śpieszył do Londynu, a ja czekałam na niego w stanie kompletnego otępienia. Umysł odmawiał mi posłuszeństwa, czułam się, jakbym traciła zmysły. Gdy Mustafa wszedł do pokoju, pośpiesznie odwróciłam od niego wzrok. Czułam, że dostaję gęsiej skórki, a włosy na głowie stają mi dęba. Zachowywał się spokojnie, ale czułam w powietrzu zagrożenie. Mustafa twierdził, że jest nowym człowiekiem i przysięgał przez łzy, że spełni moje oczekiwania. Nie płakałam. Nie czułam nic.

Przez następny tydzień Mustafa walczył ze sobą przed podjęciem trudnej decyzji. Przyszła kolej, aby on dotrzymał obietnicy i połączył mnie z moimi dziećmi. 
- Czy mamy przywieźć Naseebę, Nishę i Alego z powrotem do Anglii, czy też mamy wraz z Hamzą połączyć się z nimi w Pakistanie? - pytał mnie. 
Próbowałam śledzić jego tok myślenia, gdy wyliczał grożące mu niebezpieczeństwa. Według prawa ustanowionego przez rząd generała Zii, w kraju ciągle ciążyły na nim różne oskarżenia, do zdrady stanu włącznie. Mogli go za to skazać na karę śmierci, a w najlepszym wypadku wciąż groziło mu czternaście lat ciężkiego więzienia. Z drugiej jednak strony Mustafa miał silne argumenty przemawiające za położeniem kresu jego wygnaniu. W Pakistanie nowa partia Jatoi zdobywała duży rozgłos. Pustkę, jaką pozostawiła długa nieobecność Mustafy i jego "towarzyszy", zaczynały wypełniać nowe twarze. Nie wystarczyły już jego wpływy na odległość, Mustafa, jeżeli chciał zachować znaczenie, musiał być na miejscu. Powinien stoczyć polityczną walkę na własnym polu. Mustafa publicznie utrzymywał, że jego decyzja podyktowana była patriotyzmem i że miała podłoże polityczne, ale nie było to prawdą. Moje chłodne zachowanie odbierało mu resztki odwagi. Zrozumiał, że już go nie kocham i że straciłam do niego szacunek. Nie był pewien moich zamiarów. Gdyby przywiózł dzieci z powrotem do Anglii, naraziłby się na to, że mogłabym go ponownie opuścić i wznowić sprawę w sądzie.

Wykazując kunszt generała podszedł mnie z boku i znalazł mój słaby punkt. Przestał udawać porzuconego i godnego współczucia męża i zaczął odgrywać rolę namaszczonego polityka. Z gorliwością proroka rozprawiał o przyszłości, kiedy to razem zrealizujemy nasze wspólne marzenia. Prawdę mówiąc, ten temat wzbudził we mnie dużo większe zainteresowanie niż perspektywa odbudowy naszego związku. Podsycał we mnie mój idealizm, chciałam czegoś dokonać w życiu i, jeżeli miałam to zrobić na drodze politycznej, byłam nierozłącznie z nim związana. Mustafa jako mąż już mnie nie interesował, ale Lew Pendżabu wciąż mógł liczyć na mój szacunek i oddanie. Zdał sobie sprawę, że to Pakistan, a nie Anglia, stanowił odpowiednie otoczenie, w którym byłabym zmuszona uważać go za męża stanu. Ponieważ chciał, abym dzieliła z nim ciężar odpowiedzialności, musiał być pewien, że jestem świadoma grożącego mu niebezpieczeństwa.
- Tehmino - rzekł do mnie z namaszczeniem - wszyscy radzą mi, abym nie wracał. Moje życie będzie w niebezpieczeństwie. Decyzję zostawiam tobie, chcę, abyś zadecydowała za nas oboje. Zastanów się, czy będziesz w stanie przezwyciężać ze mną wszystkie trudności, jakie będę napotykał? Czy będziesz walczyć o moje racje? Jeśli coś mi się stanie? Jeśli zabiją mnie tak jak Bhutto, czy pozostaniesz mi wierna i oddana? Przysięgnij, że poświęcisz życie mojej sprawie i że nigdy nie poślubisz nikogo innego. Czy sądzisz, że powinienem wrócić? Powiedz mi. Nie mogę już dłużej tłumaczyć się wygnaniem. Stan wojenny został zniesiony, mój naród żąda i oczekuje ode mnie powrotu.

Jego słowa dotykały tego czułego miejsca w mym sercu, gdzie przechowywałam swoje ideały i nadzieje, a także pamięć o moich dzieciach. Nagle zakochałam się w tej szlachetnej idei, jaką był powrót z wygnania przywódcy. Moją dawną miłość do Mustafy zastąpiła teraz wiara w jego misję. Porozumieliśmy się bez udziału sądu, a teraz oddawaliśmy jego sprawę pod osąd narodu. Obiecałam, że razem z nim będę walczyła o jego sprawę. Nie opuszczę go, dopóki bliskie mi będą jego poglądy i póki szanować będę jego ideały. Chciałam, by mi udowodnił, że jego odwaga nie była iluzją ani mitem. Powiedziałam mu, że nadszedł czas rozpocząć walkę z Goliatem, czas stawić czoło dyktatorowi. Przedyskutowaliśmy także razem z Mustafą pewien kłopotliwy dla mnie problem. Chodziło o to, że w czasie walki o opiekę nad dziećmi nazwałam go publicznie "Rasputinem". Zastanawialiśmy się teraz, jak mam stanąć przed pakistańską prasą, która z naszych małżeńskich kłótni zrobiła niemalże tandetny serial, i wytłumaczyć im kapitulację wobec człowieka, który porwał moje dzieci.
- To ja powinienem się wstydzić, nie ty - rzekł uśmiechając się do mnie Mustafa. - Opuściłaś mnie. Ja zmusiłem cię do powrotu. Nie musisz im nic wyjaśniać, zrobiłaś to, co powinnaś. Ludzie są jak barany, dadzą się prowadzić każdemu, kto sprawia wrażenie, że zna drogę.
Zaczynałam rozumieć, że polityk musi się przyzwyczaić do tego, że będzie obrzucany błotem. Musi je z siebie otrząsnąć i kontynuować działalność. Politycy potrzebują rozgłosu, zła prasa jest lepsza od żadnej. Mustafa przypomniał mi, że w rzeczywistości owo zdarzenie umożliwiło mu przedstawienie swojej osoby jako człowieka o przekonaniach konserwatywnych, niepokojącego się o wpływ zachodniej kultury na morale swoich dzieci. Poradził mi, żebym nie oglądała się wstecz i zapewniał mnie, że mimo groźby więzienia w Pakistanie przyszłość należy do nas.




Ubierałam się z wielką starannością. Włożyłam bluzkę w tygrysi wzór od Yves St.Laurenta, jak gdybym chciała w ten sposób podkreślić swoje przywiązanie do Lwa, a na ramiona zarzuciłam pelerynę projektu Louisa Freuda, która dodatkowo zdobiła mój strój i dodawała mi elegancji. Stałam przed lustrem i rozmyślałam o tym, jak bardzo się zmieniłam. Nie byłam już tą młodą dziewczyną, która kiedyś zakochała się w tym kontrowersyjnym i o wiele starszym od siebie mężczyźnie. Fakt, że zużyłam całą swoją energię na życie z nim, a później na opuszczenie go, mógłby mnie przytłoczyć, a jednak moje oczy nie straciły blasku. Długi i burzliwy okres wygnania dobiegał końca i wyruszałam wraz z Mustafą w podróż tam, gdzie mogłam dalej pozostać u jego boku. W moich oczach był smutek, lecz czaiła się w nich także mądrość. Nauczyłam się przeżywać krytyczne sytuacje i radzić sobie z niepewnością losu. Radość z powrotu do mojej ojczyzny i do dzieci powodowała, że zapominałam o cierpieniu i po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, jak byłam zahartowana i niezłomna. Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem, że to wciąż jestem ta sama ja. Zawsze zastanawiałam się nad Mustafą, analizowałam go i oceniałam, dzisiaj natomiast wyłoniło się inne, lekceważone dotąd przeze mnie pytanie: Jaka ja właściwie jestem?

Mustafa wszedł do sypialni i chodząc omijał bagaże, którymi się właśnie zajmowałam. Nagle przypomniałam sobie o czymś.
- Co by się stało, gdybym do ciebie nie wróciła? - spytałam. 
Wtedy zaczął mi opowiadać, że kiedy wiadomość o naszej separacji dotarła do Joshiego, ten wyraził swoje niezadowolenie z tego powodu: "Jak mogłeś zaufać swojej żonie, jeśli nie byłeś jej pewien? - spytał go oburzony. - Rząd indyjski nie może sobie pozwolić, aby być zamieszanym w zbrojny spisek w celu obalenia obcego rządu. Nikt nie może się dowiedzieć, że rząd Indii wspierał w innym kraju opozycję i pomagał jej obalić legalne władze. Skandal tego rodzaju byłby dla niego katastrofą". Moje odejście stanowiło poważne zagrożenie. Byłam słabym ogniwem, mogłam coś powiedzieć. Po prostu: za dużo wiedziałam o stosunkach łączących Mustafę z rządem indyjskim, abym mogła spokojnie chodzić ulicami Londynu. Aby uratować swoją polityczną pozycję, a być może także ocalić życie, Mustafa musiał zapomnieć o dumie. Poprzysiągł sobie, że za wszelką cenę sprowadzi mnie z powrotem. A więc jednak nie zrobił tego z miłości do mnie? Mustafa spojrzał mi prosto w oczy i odpowiedział na moje nieme pytanie:
- W przeciwnym wypadku musiałbym cię zabić.

Podczas długiego lotu Mustafa, nie ufając mi do końca, nalegał, abym napisała na Koranie, że go nie opuszczę, nawet jeśli zostanie zamknięty na czternaście lat w więzieniu. Zrobiłam to. Niezależnie od wszystkich innych względów, Mustafa był bardzo podniecony perspektywą spotkania się z matką. Przez dziewięć lat usychała z tęsknoty za nim. Mustafa spodziewał się aresztowania i uwięzienia, lecz miał rozpaczliwą nadzieję, że pozwolą mu wcześniej odwiedzić choć raz jego starzejącą się i schorowaną matkę. Podczas gdy odrzutowiec zbliżał się do Karaczi, rozmyślałam o okolicznościach uwięzienia dwóch najważniejszych mężczyzn w moim życiu. Mój ojciec został upokorzony i wyszedł z więzienia załamany i okryty hańbą, gdy tymczasem mój mąż zostanie bohaterem. Mustafa traktował grożące mu uwięzienie jako powód do dumy, stanowiło ono dowód jego odwagi, lojalności w stosunku do Bhutto oraz oddania idei demokracji. Byliśmy rozczarowani wrażeniem, jakie zrobił w Pakistanie nasz przyjazd. Mustafa zdziwił się, że nie witały nas wiwatujące na naszą cześć tłumy, ale nie pokazał tego po sobie. Zabrano nas bez żadnych ceregieli do znajdującego się na terenie lotniska biura i kazano tam czekać. Wkrótce wiadomość o przyjeździe Mustafy rozeszła się i pojawili się ciekawscy, którzy chcieli go zobaczyć. Gdy podano nam obiad, Mustafa z miną zdecydowanego na każdy los skazańca bez słowa zabrał się do jedzenia, nad jego głową unosiła się aureola męczeństwa.

Tymczasem powiedziano mi, że na zewnątrz czeka w samochodzie Khaliąa Jatoi, żona Mustafy Jatoi i jedna z moich nielicznych bliskich przyjaciółek w okresie mojego małżeństwa. Mustafa poprosił, żebym do niej wyszła i poinformowała ją o rozwoju sytuacji. Gdy podeszłam do drzwi, strażnik próbował mnie zatrzymać, ale odepchnęłam go na bok krzycząc: "Nie masz prawa mnie zatrzymać! Pokaż mi nakaz aresztowania!" Odsunął się, żeby mnie przepuścić, a ja zdałam sobie sprawę, że jako żona Mustafy Khara zwyczajnie go onieśmielałam. Gdy wróciłam po rozmowie z Khaliąą, zobaczyłam, że nasze walizki są pootwierane, a ich zawartość leży porozkładana na stole. Policja zabrała ubrania i książki Mustafy, a potem zabrała samego Mustafę. Z Karaczi odleciałam wraz z Harrizą do Lahore, gdzie spotkałam się z Mustafą Jatoi i innymi członkami nowo utworzonej Narodowej Partii Ludowej. Stanowiłam jej nowy symbol, symbol oporu. Gromadzono się wokół mnie, Tehmina Khar była wdzięcznym obiektem dla prasy. Zadowolona byłam widząc siedmiu, złożonych przez Mustafę kilka lat wcześniej w ofierze, działaczy. Choudhry Hanif, Sajid i inni dopiero niedawno odzyskali wolność i byli z tego powodu bardzo szczęśliwi, martwili się tylko, że teraz Mustafa znajdował się w rękach dyktatora. Uważali mnie za przedstawicielkę Mustafy, ale wyczuwałam, że zastanawiali się, na jak długo starczy mi wytrwałości. Otoczyli mnie dziennikarze. Przypuszczałam, że będą wypytywać mnie o szczegóły naszej głośnej wojny domowej, ale widząc moją powściągliwość okazali się na tyle uprzejmi, że nie wspominali o moim prywatnym życiu.
- Czy będzie pani walczyła o swojego męża? - zapytał jeden z reporterów.
- Tak! - odpowiedziałam bez wahania. 
Azja, a w szczególności subkontynent indyjski, wydały wiele dzielnych kobiet, które podjęły nie dokończoną przez ich mężczyzn walkę. W większości przypadków angażowały się one w politykę w następstwie nieszczęść i przemocy. Indira Gandhi, Córy Aąuino, Benazir Bhutto i inne zajęły miejsca ich pokonanych ojców lub mężów. Ja wypłynęłam dopiero  wtedy,  gdy uwięziono Mustafę. Stałam się zwierzęciem politycznym.




W domu mojej babki czekały na mnie dzieci. Patrzyłam na nie przez łzy, nic im nie było, czuły się tylko trochę zagubione. Wtedy uświadomiłam sobie, że wszystkie kompromisy, na które musiałam się zdobyć, żeby do mnie wróciły, były zupełnie bez znaczenia. 
- Czy naprawdę myśleliście, że mamusia już nigdy do was nie wróci? - pytałam je z płaczem.
- Nie - odparła żarliwie Naseeba. - Wiedzieliśmy, że do nas wrócisz. Byliśmy tego pewni. 
Podczas długiej rozmowy z dziećmi dowiedziałam się szczegółów tego, co przeszły. Mustafa z domu mojej matki zawiózł je bezpośrednio na lotnisko. Kupił ich zaufanie mówiąc, że zabiera je do Disneylandu i wyjaśnił im, że gdybym o tym wiedziała, nie pozwoliłabym im na tę podróż. Na lotnisku Mustafa podjął olbrzymie ryzyko, poleciał wraz z dziećmi, swoim bratem i dai Ayeshą do Paryża. Przez wszystkie te lata starał się unikać lotów Pakistańskimi Liniami Lotniczymi obawiając się, że gdyby dowiedziano się, że jest na pokładzie, aresztowano by go na miejscu lub też skierowano samolot prosto do Pakistanu. W czasie krótkiej podróży przez kanał La Manche Mustafa opowiadał dzieciom, jaką będą miały frajdę ściskając łapkę Myszki Miki. W Paryżu Mustafa powiedział, że musi je opuścić, bo ma do załatwienia pewne sprawy. Przez pozostałą część drogi będą podróżowały z wujkiem i dai, a on dołączy do nich później, w Ameryce, w Disneylandzie. Być może dzieci zauważyły, że był to okrutny podstęp, bo zaczęły płakać ze strachu, że ich zostawia. Mustafa, nie zważając na ich płacz, opuścił samolot i powrócił następnym lotem do Londynu. Tej nocy, chcąc zyskać na czasie, wydzwaniał do mnie wiele razy ze swojego mieszkania w Holland Park.

Następnego ranka poinformował Jatoi o tym, co zrobił. Jatoi był jak rażony piorunem, zwłaszcza że moment był do tego zdecydowanie niewłaściwy. Moje dzieci wylądowały w Islamabadzie w upalny lipcowy dzień. Temperatura dochodziła do czterdziestu stopni i twarze smagał im suchy wiatr. Były bardzo zdziwione, bo nie spodziewały się, że w Ameryce może być tak gorąco ani, jeśli już o to chodzi, tak dziwnie. Pierwsze, co zauważył Ali, to że w Ameryce jest tak dużo biednych Pakistańczyków w brudnych i obdartych ubraniach! Na lotnisko wyszedł po dzieci inny wujek, Ghulam Murtaza Khar, ten, którego Mustafa wygnał dawno temu z Pakistanu za karę, że miał romans z Safią. Bracia ostatnio się pogodzili. Murtaza był teraz członkiem parlamentu i przeprowadził dzieci przez odprawę paszportową, tak że nie podstemplowano im paszportów, Mustafa nie chciał zostawiać żadnych śladów. Następnie odbyli w upale sześciogodzinną podróż do rodzinnej wioski Mustafy, Kot Addu. Dzieci strasznie ona zmęczyła. Najstarsza, Naseeba, obawiała się, że to wszystko zdarzyło się dlatego, że opuściłam ich ojca. Próbowała być dzielna, żeby nie przestraszyć brata i siostry, ale w miarę jak samochód posuwał się w głąb Pakistanu, wszyscy troje czuli się coraz bardziej samotni i wystraszeni. W wiosce ukryto ich w domu najstarszego syna Mustafy, Abdura Rehmana. Małemu Alemu pozwolono bawić się na powietrzu, ale Naseeba i Nisha mogły go tylko obserwować znad otaczającego dom muru. Naseeba nie miała jeszcze dziewięciu lat, a Nisha zaledwie sześć, lecz ich wiek nie miał nic do rzeczy, dziewczynki musiały pozostać wewnątrz domu. Zmuszone były siedzieć wraz z innymi kobietami, które wydawały się pogodzone z losem, jaki przeznaczony był kobietom w zapadłej pakistańskiej wiosce.

Los Alego nie był o wiele lepszy. Biedni chłopcy, z którymi się bawił w wiosce, byli brudni. Atakowały go natrętne muchy i komary. Nie utwardzone ulice Kot Addu były zwykle pokryte błotem, a otwarte rynsztoki wypełnione odpadkami. Nie było parków ani placów zabaw. Ali wraz z innymi chłopcami spędzał czas w wąskich uliczkach, gdzie wylegiwały się, oganiając się ogonami od owadów, wynędzniałe psy. Brat Mustafy i jednocześnie współorganizator porwania, Ghulam Arbi Khar, wycofał się wkrótce z dalszego w nim udziału. Nękały go wyrzuty sumienia i żałował, że w swojej naiwności zgodził się przystąpić do spisku. Słyszał o moim pobycie w szpitalu w Londynie i bardzo go to zmartwiło. Co ważniejsze jednak, zdał sobie sprawę z faktu, że Mustafa nie miał na uwadze dobra dzieci i że porywając je kierował się wyłącznie egoizmem. Drugi brat Mustafy, Ghulam Ghazi Khar, który również był członkiem parlamentu, starał się jak mógł pomóc dzieciom w przystosowaniu się do nowego otoczenia. Nie był w najlepszych stosunkach z Mustafą, ale swoim bratanicom i bratankowi okazywał dużo serca. Zapraszał je często do swojego domu, zabierał małego Alego na polowania, a nawet kupił mu kucyka i nauczył na nim jeździć. Lubił dzieci i zasypywał je podarunkami również inny członek lokalnego parlamentu, Ghulam Rabbani Khar. Bardzo pomocna w adaptacji dzieci do życia w nowym otoczeniu okazała się telewizja, dziewczynki stale zaopatrywano w nowe kasety wideo z indyjskimi filmami. Zaprzyjaźniły się one także ze swoimi będącymi mniej więcej w tym samym co one wieku kuzynkami. 

Gdy Mustafa dowiedział się, że mój ojciec skontaktował się z generałem Zią i że odgadliśmy miejsce pobytu dzieci, podjął natychmiastowe działanie. Dzieci zostały przewiezione i potajemnie wprowadzone na lotnisko w Lahore. Wiedziały, że pisano o nich dużo w prasie i miały nadzieję, że ktoś je rozpozna. Musiały jednak ukrywać po drodze swoją tożsamość. Kiedy samochód zatrzymywał się na skrzyżowaniach, kazano im chować głowy, żeby nikt ich nie zauważył, ponieważ z powodu wielokrotnego publikowania ich fotografii w związku z porwaniem ich twarze były dobrze znane. Następnie pod zmienionymi nazwiskami, przetransportowano dzieci samolotem z Lahore do Karaczi. Podczas lotu jedna ze stewardes zapytała niewinnie Naseebę o jej imię i Naseeba już, już miała powiedzieć prawdę, ale powstrzymała ją groźna mina Abdura Rehmana. Z Karaczi dzieci zawiezione zostały do rodzinnej wioski Jatoi w Nawabshah, gdzie zamieszkały u jego syna Masroora i jego amerykańskiej żony Sarah. Według dzieci, Sarah bardziej przypominała normalną kobietę i dzieci ją polubiły. Powiedziały mi, że "dom Jatoi" był o wiele czystszy od innych domów, które widziały w Pakistanie, i że Sarah zabierała nawet dziewczynki oraz Alego na łódki. Ta informacja była dla mnie bolesna i kłopotliwa. Przez cały czas byłam przekonana, że Jatoi trzymał moją stronę lub, przynajmniej, był w tej sprawie neutralny. Chociaż ciarki mnie przechodziły na myśl, co by się z nimi stało, gdyby trwało to dłużej, byłam wdzięczna, że dzieci mają krótką pamięć i szybko powracają do rzeczywistości. Mimo że przez cały ten czas były bardzo zdenerwowane i nieszczęśliwe, to jednak potrafiły później opowiadać z humorem o tym, co się zdarzyło. Cieszyłam się, że odziedziczyły po mnie chaplinowską filozofię życiową.           






 CDN.
 

PLAYBOYE U WŁADZY - Cz. III

CZYLI JAK TO WŁADZA

DODAJE SEKSAPILU



"POWTARZAM ŻE WIERZĘ W CIEBIE JAK W BOGA"

FRAGMENT LISTU KRÓLOWEJ PRUS LUIZY DO CARA ROSJI ALEKSANDRA I, BŁAGAJĄCY GO ABY PRZYSZEDŁ Z POMOCĄ UPADAJĄCYM PRUSOM
(Listopad/Grudzień 1806 r.)






NAPOLEON BONAPARTE

KRÓLOWA LUIZA

AMAZONKA POSKROMIONA

Cz. II



Królowa Prus (małżonka króla Fryderyka Wilhelma III), bez wątpienia była jedną z najpiękniejszych kobiet swojej epoki i jednocześnie bodajże największym wrogiem Napoleona w Królestwie Prus. To niewątpliwie ona w tym związku nosiła spodnie, bowiem zmanierowany i chwiejny Fryderyk Wilhelm III, był nie tylko słabym władcą (Napoleon mówił o nim że: "jest głupi jak feldfebel" a gdy wreszcie, na prośbę cara Aleksandra, przyjął go wreszcie w swym namiocie w Tylży 26 czerwca 1807 r. rozmawiali o... guzikach munduru huzarów, choć król Prus miał nadzieję że i jego dopuszczą do rokowań pokojowych i chodził za Napoleonem i Aleksandrem jak zbity pies). Królowa Luiza była przeciwieństwem swego męża, była bowiem dzielna i błyskotliwa, do tego swą urodą zniewalała koronowane (i nie tylko )głowy Europy. Fryderyk Wilhelm III był na tyle głupi, że nie domyślił się nawet, iż jego żona spędziła kilka upojnych chwil w ramionach cara Aleksandra, gdy ten w październiku 1805 r. przybył do Berlina, aby namówić Prusy do wojny z Francją, była to zresztą już jego druga wizyta w Prusach. Ten czas, spędzony w towarzystwie Aleksandra, musiał być dla królowej bardzo przyjemny, bowiem potem w liście pisała do niego: "Aby wierzyć w doskonałość, trzeba znać Ciebie" lub: "Nie da się opisać mojego głębokiego smutku po pańskim wyjeździe. Pocieszam się tylko nadzieją że za dwa lata znów spotkamy się z Waszą Wysokością", w swych pamiętnikach zaś odnotowała ich pierwsze spotkanie z 10 czerwca 1802 r.: "Czekałam na cara - ucałował moją dłoń, pochyliłam się by mógł mnie uściskać (...) Znajomość z Nim jest warta znacznie więcej niż wszystkie góry świata (...) Każda jego decyzja wywołuje radość, każdym spojrzeniem uszczęśliwia ludzi, dzięki swojemu wdziękowi i życzliwości" - i niech mi ktoś powie że takie listy nie pisze zakochana, lub przynajmniej mocno oczarowana kobieta?).

Aleksander istotnie był bawidamkiem, uwielbiał flirtować z kobietami, a ponieważ głowę jego zdobiła cesarska korona jednego z największych europejskich mocarstw ówczesnych lat, tym bardziej przez jego łoże przetaczał się tabun najróżniejszych niewiast (Aleksander lubił kokietować kobiety, przebierając się np. w mundur oficerski). Uwielbiał Polki (podobnie zresztą jak i jego młodszy brat wielki książę Konstanty Pawłowicz) i to z nimi najczęściej tańczył i przebywał na cesarskich balach, otwierających przyjęcie, co nie podobało się rosyjskim oficerom i rosyjskim damom. Ale Aleksander bywał też nieznośny, gdy np. tańczył z jakąś damą, zmuszał ją do, nawet kilkunastu ukłonów w jednym tańcu, niekiedy też specjalnie deptał damom nogach, co one udawały że nie czują. Mimo to królowa Luiza była weń wpatrzona niczym w bóstwo i naprawdę wierzyła, że jest on jedynym zbawieniem dla Prus, które to ona sama wplątała w tę tragiczną kabałę. Wojna z Francją Napoleona nie była bowiem Prusom do niczego potrzebna, gdyż polityka Napoleona nie kolidowała nawet z polityką Prus, wręcz przeciwnie, pod Austerlitz w grudniu 1805 r. rozbił on Austriaków, co w Berlinie przyjęto radośnie, gdyż osłabiało to Austrię w konfrontacji z Prusami o wpływy w Niemczech. Wojny nie pragnął też król, ale bardzo pragnęła jej królowa i pruski sztab generalny, oraz armia jako taka, bowiem Prusy od 1792 r. nie uczestniczyły w europejskim "podziale łupów" i bezczynnie obserwowały przebieg wydarzeń. A przecież to była dawna armia Fryderyka Wielkiego, armia niezwyciężona - jak sama się nazywała. Napoleon pobił jakichś tam Austriaków czy Rosjan? No to co? Ich i tak wszyscy zawsze bili, jeśliby się zaś miał zmierzyć z potężną armią pruską, zostałby szybko pokonany. Tak właśnie rozumowano i tak też myślała królowa Luiza, która często ubierała mundur i dokonywała przeglądu swych wojsk niczym wódz (gen. Blucher stwierdził że na czele tych oddziałów królowa wkroczy do Paryża).




Sytuacja jednak przyjęła znacznie inny obrót. Wojna wybuchła 8 października 1806 r. gdy Prusy wypowiedziały ją Francji, spodziewając się szybkiego i łatwego zwycięstwa (z królową Luizą w Paryżu, przyjmującą defiladę armii starego Fryca). 14 października w niecały tydzień po wypowiedzeniu wojny, pruska armia... przestaje istnieć. W dwóch symultanicznie stoczonych tego dnia bitwach armie gen. Friedricha Hohenlohego pod Jeną i Karola Wilhelma Brunszwickiego pod Auerstadt, zostają rozbite przez Napoleona i marszałka Luisa Davota (bodajże najlepszy napoleoński marszałek). Koniec, wojna skończona Prusy skończone, mit armii Fryderyka Wielkiego budowanej przez poprzednie dekady, rozwiał się w zaledwie... tydzień. O trzeciej nad ranem 15 października 1806 r. Napoleon pisze list do Józefiny: "Moja przyjaciółko (...) Wczoraj odniosłem ogromne zwycięstwo. Było tam sto pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy, wziąłem dwadzieścia tysięcy jeńców, zdobyłem setkę dział i sztandary. Byłem w pobliżu króla Prus, o krok od schwytania jego i królowej (...) Czuję się wspaniale. Żegnaj, moja przyjaciółko, życzę Ci zdrowia i kochaj mnie". Fryderyk Wilhelm jest załamany i w bardzo złym stanie psychicznym, królowa, pomimo grozy sytuacji w znacznie lepszym, choć też podupadła na zdrowiu, oboje (choć innymi drogami) zdążają teraz do Królewca. Sytuacja była jednak dramatyczna, nie tylko bowiem stracono armię, waliło się całe państwo. Natomiast Francuzi odnosili zwycięstwo za zwycięstwem, bez wystrzału poddawały im się tak potężne pruskie twierdze jak Magdeburg czy Szczecin (obsadzony przez 10 000 żołnierzy i posiadający 160 dział, a zdobyty przez 300 huzarów z "Piekielnej Brygady" Ludwika Antoniego de Lasalle, która nigdy się nie cofała, raz, gdy to uczyniła w bitwie pod Gołyminem 26 grudnia 1806 r. de Lasalle zastosował karę wyjątkową, ustawił swych żołnierzy z wyciągniętymi szablami naprzeciwko rosyjskich armat i kazał im tak stać kilka kwadransów, sam stojąc wraz z nimi. Brygada została zdziesiątkowana rosyjskimi kartaczami, ale potem już nigdy się nie cofnęła - Napoleon był pod wrażeniem tego sukcesu i wkrótce potem napisał do Joachima Murata, dowódcy francuskiej kawalerii, taki oto zabawny list: "Jeśli pańscy huzarzy zdobywają fortece, nie pozostaje mi nic innego, jak rozpuścić korpus inżynieryjny i stopić artylerię oblężniczą").




Fryderyk Wilhelm (pod którym zabito trzy konie), uciekał non stop przez 26 godzin w kierunku Magdeburga. 18 października przybył do twierdzy w Kostrzynie nad Odrą, Tymczasem królowa Luiza (wraz z dziećmi) obrała drogę dłuższą i bardziej wyczerpującą, do Kostrzyna przyjechała dopiero z końcem października, potem para królewska razem ruszyła do Królewca. 24 października Napoleon jest już w Sans-Souci letniej rezydencji władców Prus, zwiedza pokoje i taras, przygląda się obrazom i scenom batalistycznym Fryderyka Wielkiego, noc spędza w tej samej sypialni, w której w listopadzie 1805 r. sypiał car Aleksander I, podczas pobytu w Prusach. Nazajutrz Cesarz dokonuje przeglądu swojej armii na pałacowym dziedzińcu. Zapowiada że: "Ta wojna musi być już ostatnią", oraz wzywa żołnierzy do jeszcze jednego wysiłku: "Żołnierze, Rosjanie chwalili się, że przyjdą do nas. Pomaszerujemy im na spotkanie, oszczędzimy im połowy drogi. Znajdą Austerlitz w środku Prus". 27 października Napoleon jest już w Berlinie, tymczasowo zamieszkuje w pałacu Charlottenburg, gdzie w apartamencie królowej Luizy znajduje jej listy. Upokorzył ją, ale jeszcze niewystarczająco, jeszcze będzie musiała zapłacić mu za wszystkie złe słowa, jakie kiedykolwiek wypowiedziała pod jego adresem - i będzie to dzień jej ogromnego upokorzenia.       



 CDN.

niedziela, 22 października 2017

BILISTICHE - "PERŁA NILU" - Cz. VI

O TYM JAK AMAZONKA STAŁA SIĘ 

JEDNĄ Z NAJSŁAWNIEJSZYCH 

KURTYZAN ŚWIATA



ALEKSANDRIA WSPANIAŁA
JAK OKREŚLALI JĄ JEJ MIESZKAŃCY, 
TWIERDZĄC IŻ BYŁA CENTRUM ŚWIATA



Jak żyła Bilistiche, nim przeprowadziła się do pałacu królewskiego w dzielnicy Aleksandrii - Bruchejon (lub też w królewskiej willi na wysepce Antirodos, leżącej naprzeciwko pałacu królewskiego). Tego niestety nie wiadomo, bowiem nie zachowały się żadne wzmianki na ten temat, ale... wiadomo jak żyła inna majętna grecka dama z tego właśnie okresu, niejaka Praksinoi z Syrakuz. Wiedzę na ten temat zawdzięczamy jej krajanowi, greckiemu poecie, twórcy "Sielanek" - Teokrytowi z Syrakuz. Przebywał on na dworze królewskim Ptolemeusza II Filadelfosa w Aleksandrii, właśnie w tym samym czasie, w którym Bilistiche zajęła miejsce jego najważniejszej metresy, stąd zapewne wielokrotnie widywał ją podczas królewskich spotkań lub oficjalnych przyjęć. Była ona mu współczesną i być może nawet się przejaśnili (Bilistiche lubiła słuchać poetów i muzyków, lubiła też wdawać się w dysputy literackie i filozoficzne). Pozostawiając opis pewnego spotkania, jakie miało miejsce prawdopodobnie ok. 270 r. p.n.e., w domu swej przyjaciółki Praksinoi, zostawił nam jednocześnie pewne wyobrażenie, jak mogła żyć i zachowywać się również i Bilistiche, nim stała się oficjalnie królewską kochanką. Zatem przejdźmy do ciekawego opisu Teokryta. 

Zaczyna się on, z chwilą gdy do Praksinoi przybywa jej przyjaciółka Gorgo (również pochodząca z Syrakuz), drzwi domu otwiera niewolnica o imieniu Eunoa. Gorgo zapytuje: "Czy Praksinoa w domu?". Z oddali słychać już głos Praksinoi: "W domu, Gorgo miła! Dziw, żeś nareszcie przyszła. Tak dawno nie byłaś! Eunoa! daj poduszkę, stołek (...) Siadaj". Gorgo: "Jestem całkiem bez siły. Wpółżywa tu wpadam, Praksinoo, tłum taki! Moc pojazdów, konie, buty gwoźdźmi podbite, mężczyźni w chlamidach. Droga bez końca! Wciąż się przeprowadzasz dalej". W dalszej części Praksinoa wylewa swe żale na męża, który kupił taki dom, który zaś Praksinoi bardzo się nie podoba i nazywa go "budą". Utyskuje również, że jej mąż uczynił to specjalnie, bowiem pragnął rozdzielić obie przyjaciółki, aby jak najrzadziej się spotykały. Praksinoa rozkręca się coraz bardziej nazywając męża "szaleńcem", ale Gorgo przerywa jej, wskazując na jej synka Zopyriona, który przysłuchuje się całej rozmowie i może potem powtórzyć ją ojcu. Nie przeszkadza jej to jednak podzielić się z przyjaciółką własnymi problemami, jakie sama ma z mężem. Obie kobiety przyjemnie sobie rozmawiają o wadach własnych mężów, gdy tymczasem Eunoa przynosi obu damom poczęstunek. Następnie Gorgo przechodzi do właściwego celu swej wizyty. Mianowicie królowa (zapewne chodzi o Arsinoe II - siostrę i małżonkę Ptolemeusza II, czyli opisana sytuacja musiała mieć miejsce jeszcze przed jej śmiercią w lipcu 270 r. p.n.e.), organizuje w pałacu królewskim coroczne święto na cześć Adonisa i Gorgo przyszła do przyjaciółki, aby namówić ją do uczestnictwa w owym święcie które już odbywa się na ulicach Aleksandrii. Początkowo Praksinoa się wzbrania, tłumacząc się obowiązkami domowymi, ale szybko daje się przekonać i idzie się obmyć. Następnie wkłada "fałdzistą suknię, spinaną na obu ramionach i przepasaną wysoko pod piersiami", okrywa sobie włosy cienką zarzutka, jak przystało na dobrze urodzone damy i wraz z Gorgo i Eunoą (Gorgo ma też swoją niewolnicę, która czeka przed drzwiami na swą panią), w czwórkę udają się obejrzeć zabawę.




Kobietom ciężko jest jednak przecisnąć się przez bawiące się tłumy, czemu wyraz daje właśnie Praksinoa, mówiąc: "Bogowie, co za tłumy! (...) Niby mrówek roje". Mimo to euforia bawiących się ludzi, coraz bardziej doświadcza się i niej, wyraża również zadowolenie że jest wśród swoich, wśród Hellenów, którzy wspólnie oddają cześć bogu Adonisowi, natomiast wypowiada kilka negatywnych uwag na temat Egipcjan (z zachodniej dzielnicy Rakotis w Aleksandrii, zasiedlonej właśnie przez rdzennych Egipcjan, zaś wschodnią dzielnicę Sepulcheris zamieszkiwali Żydzi. Grecy zaś i inni cudzoziemcy mieścili się w środkowej części miasta, w dwóch dzielnicach Bruchejon i Lochias, za to najpiękniejszych i najbardziej reprezentatywnych, pełnych przestronnych, czystych ulic - nocą oświetlanych - i iluminowanych świątyń - bowiem już w starożytności nocą oświetlano świątynie oraz pałace królewskie, biblioteki i stadiony sportowe, tak, aby w całości były widoczne - parków i zieleni,gdzie można było odpocząć od miejskiego gwaru . Poza tym Grecy zasiedlają również wschodnie przedmieście - Eleusis), nazywając ich "dzikusami" i "brutalami", którzy (gdyby były same) mogliby je napaść. Co prawda Egipcjanie mieli nakładane pewne ograniczenia w poruszaniu się po mieście jak również w osiedlaniu się w nim (chodziło o bezpieczeństwo Greków z Bruchejonu i Lochias), poza własną dzielnicą Rakotis, ale te ograniczenia i tak były nieustannie łamane i raczej nikt na poważnie ich nie przestrzegał i z każdą dekadą było ich w Aleksandrii coraz więcej, w końcu (wraz z Żydami) zaczęli stanowić poważne zagrożenie dla Greków, ale... stanie się tak dopiero w I wieku p.n.e. za panowania królowej Kleopatry VII.

Wkrótce jednak kobiety ogarnia niepokój innego rodzaju. Oto bowiem na ulicy pojawiają się czterokonne wozy, zaprzężone w przepiękne rumaki, mające wziąć udział w wyścigach, organizowanych na Hipodromie (znajdował się on w dzielnicy Eleusis, już za murami miasta, granicząc od zachodu z dzielnicą żydowską). Jeźdźcy zmierzali w stronę Hipodromu (czyli musieli przejechać przez Bramę Kanopijską, główną bramę miejską wschodniej Aleksandrii. Wiodła od niej najdłuższa i najważniejsza ulica w mieście, czyli droga Kanopijska, która kończyła się w północnej Rakotis i obejmowała wzdłuż całą Aleksandrię, od Eleusis do Nekropolis (czyli głównego cmentarza, ulokowanego poza murami, na zachód od dzielnicy Rakotis. Głównego, gdyż drugi cmentarz był w dzielnicy Eleusis). Teraz kobiety ogranie przerażenie, bowiem jeźdźcy jadą w takim pośpiechu, że gotowi są stratować bawiących się przechodniów (w starożytności też były "kraksy" drogowe, tylko pojazdy "nieco" różniły się od dzisiejszych koni mechanicznych). Praksinoa wpada w panikę i mówi: "Gorgo, patrz! Co poczniemy? To królewskie konie! Proszę cię, dobry panie, nie stratuj mnie (...) Chodź, Eunoa! On gotów stajennego zabić! Jak to dobrze że synka w domu zostawiłam!". Praksinoa przyznaje że od dzieciństwa bardzo bała się węży i koni. Kobiety z trudem przeciskają się w stronę pałacu królewskiego, choć nie obędzie się bez strat - w tłoku podrze się zasłona, okrywająca włosy Praksinoi, ale dzięki pomocy pewnego nieznajomego Greka, który doprowadza kobiety do bram pałacowego ogrodu, gdzie odbywa się właśnie królewskie przyjęcie, osiągają one swój cel. 




W pałacu też jest mnóstwo zwykłych Aleksandryjczyków (zapewne święto Adonisa było świętem otwartym, gdzie władcy, chcąc zaskarbić sobie miłość ludu, otwierali przed nim swe podwoje - w tym przypadku pałacowe ogrody). Tam obie kobiety wpadają w zachwyt nad pięknymi tkaninami, którymi ozdobiony jest wejście do ogrodu. Wówczas wywiązuje się kłótnia, bowiem ktoś z tłumu, słysząc słowa Gorgo i Praksinoi, obraża obie kobiety i wyzywa od "wieśniaczek", bo nie podoba się ich akcent, nazbyt prowincjonalny (syrakuzański), tu, w centrum świata - w Aleksandrii (jak Aleksandryjczycy określali swoje miasto). Praksinoa wdaje się w sprzeczkę, która milknie, gdy rozbrzmiewają pieśni śpiewaczek (sprowadzonych zapewne przez królową Arsinoe z Grecji właściwej, aby uwieczniły święto, tu, w Egipcie). Dziewczęta rywalizują o tytuł najlepszej śpiewaczki, nagrodą jest bowiem spotkanie i cenny upominek z rąk samej królowej, stają więc na środku ogrodu, niedaleko okrytej purpurą sofy z hebanu i złota, na której spoczywają posągi Adonisa i Afrodyty. Przed sofą ukazanych we wzajemnych objęciach bogów, ustawione są stoły, które uginają się od najróżniejszych potraw i smakołyków. Na rogach ustawiono wonne kadzidełka. Mieszkańcy miasta mogą tego dnia najeść się do syta, na koszt króla i królowej i bardzo wielu korzysta z okazji. Ale jeść mogą tylko do określonej pory, potem zostaną wyproszeni z ogrodów, a niewolnicy nakryją stoły na nowo, tym razem dla zaproszonych przez parę królewską gości, głównie pochodzących z greckiej arystokracji Aleksandrii i przyjezdnych ważnych gości (w tym posłów obcych państw). Dlatego kto może, korzysta czym prędzej, nim drzwi pałacowego ogrodu zostaną zamknięte. Niestety, tutaj opis Teokryta się kończy, nie wiadomo więc co się dalej stało z Praksinoą, Gorgo i towarzyszącymi im niewolnicami. W każdym razie Teokryt był przyjacielem Praksinoi, więc musiał ją dobrze znać, a że lubił obserwować, zostawił nam taki oto "antyczny przegląd świątecznego dnia w Aleksandrii Wspaniałej. A jakie były dalsze losy Bilistiche? O tym w kolejnej części.            






CDN.
 

PLAYBOYE U WŁADZY - Cz. II

CZYLI JAK TO WŁADZA

DODAJE SEKSAPILU


"MAŁO JEST KOBIET UCZCIWYCH, 
KTÓRE NIE BYŁYBY ZNUDZONE SWOJĄ CNOTĄ"

FRANCOIS DE LA ROCHEFOUCAULD



 NAPOLEON BONAPARTE

"KOBIETY SĄ WSZĘDZIE" 

Cz. I






"Kobiety są wszędzie" - słowa te zapisał Napoleon jeszcze jako młody, 20-letni chłopak, zafascynowany, oczarowany i zakochany w pięknej Desiree Clary (późniejszej królowej Szwecji), do której jednak długo wstydził się podejść i porozmawiać. Zresztą kobiety zawsze go onieśmielały, częściowo nawet... przerażały, a mimo to w ciągu swego życia był dwukrotnie żonaty, miał wiele oficjalnych kochanek i mnóstwo czasowych nałożnic. Doprawdy trudno wymienić je wszystkie, bowiem było ich mnóstwo, na każdą większą kampanię on i inni oficerowi oraz żołnierze brali sobie "regiment kobiecy" (jak to miało chociażby miejsce podczas wyprawy do Egiptu, gdzie żony i kochanki oficerów przebrały się w męskie mundury i udawały żołnierzy, aby tylko być blisko swych mężczyzn - łącznie było ich w Egipcie prawie... 200), lub też na miejscu korzystano z usług lokalnych dam. Napoleon także sobie nie żałował niewieścich wdzięków i choć kochał swą żonę Józefinę de Beauharnais (pisał do niej niezwykle erotyczne listy, jak choćby ten, pisany z Mediolanu latem 1796 r.: "Całuję Twoje piersi, usta moje wędrują niżej, coraz niżej, o wiele niżej...", lub ten, ze stycznia 1797 r.: "Jakiż byłbym szczęśliwy mogąc asystować, gdy się rozbierasz (...) Całuję Twoje usta, oczy, piersi, wszystko, wszystko"), to jednak często ją zdradzał. O niektórych romansach męża Józefina wiedziała i starała się co prawda im przeszkadzać, ale nie miała na to nigdy większego wpływu. 

Zresztą pewnego razu przyłapała Napoleona w jednym z pokoi pałacu Tuileries z zupełnie nagą, śliczną madame Marie Antionette Duchatel, zrobiła mu o to awanturę, ale on zupełnie spokojnie zwrócił się do niej słowami: "Powinnaś uważać za zupełnie naturalne, że pozwalam sobie na tego rodzaju rozrywki (...) Nie powinnaś zajmować się tymi niegroźnymi miłostkami, które w żaden sposób nie wpływają na moje uczucia względem ciebie". Zaś gdy dowiedziała się o romansie Napoleona z aktorką Opery Paryskiej - Ludwiką Rolendeau, będąc w uzdrowisku w Plombieres, pisała do córki Hortensji, aby ta położyła kres "tym bezeceństwom", na co Hortensja odpisała: "Piszesz tak jakbym mogła coś na to poradzić". Napoleon miał więc zawsze słabość do płci pięknej, choć jednocześnie czuł się w towarzystwie kobiet nieśmiało i niepewnie. Nie zawsze też był wobec nich w porządku, choć starał się aby żadna nie pozostała niedoceniona - wynagradzał im to płomiennym (choć krótkotrwałym) uczuciem, oraz podarunkami. I większość kobiet (szczególnie zaś aktorek i aktoreczek, które w tamtych czasach postrzegano jako najdroższe prostytutki, podobnie zresztą jest i dziś), przybywała na jego zaproszenia i potulnie rozkładała przed nim swe nogi. Nie zawsze jednak dochodziło do spotkania, niekiedy Cesarz był tak zapracowany że odwlekał porę spotkania, jak to miało chociażby miejsce w 1805 r. gdy młoda aktorka Comedie Francaise - mademoiselle Duchesnois, przybyła do Tuileries na zaproszenie Napoleona. Ale ponieważ długo nie przychodził, zniecierpliwiona kobieta przypomniała o swoim istnieniu ordynansowi Cesarza, który przekazał że panna Duchesnois: "czeka już na niego od dwóch godzin", na co Napoleon odrzekł: "No to co? Powiedz by się rozebrała i zaczekała na mnie w łóżku". Dziewczyna tak też uczyniła, ale po następnej godzinie, którą spędziła samotnie w cesarskim łożu, znów poprosiła ordynansa o "przypomnienie cesarzowi" o jej obecności. Ten zaniósł wiadomość, na co Bonaparte odrzekł: "Każ jej iść do domu, dziś już z niczym nie zdążę". 

Napoleon uwielbiał bowiem kobiety, jako "boginie miłości", lub niekiedy jako "naczynia na nasienie", ale przede wszystkim cenił kobiecość związaną z rolą żony i matki. Dlatego też nie przepadał za nazbyt wyzwolonymi niewiastami, nigdy też nie ulegał wpływom żadnej kobiety, żadna z nich nigdy nie zdobyła nad jego umysłem takiej władzy (nad sercem owszem, ale Napoleon oddzielał od siebie te dwie kwestie), aby mieć jakikolwiek wpływ na politykę. Żadnej kobiecie z alkowy Cesarza to się nie udało, choć niektórzy historycy wypisują brednie, że pod wpływem kobiet (np. Marii Walewskiej), podejmował on decyzje polityczne - nie, kobiety i uczucia całkowicie oddzielał od spraw państwa i polityki. Należy jednak dodać, że niektórymi kobietami pogardzał a nawet je upokarzał, choć... wcale nie bez ich winy. Jedną z nich była niejaka Germaine de Stael. Była to niezwykle pewna siebie dama, która nie grzesząc przykładną urodą (pisano iż: "Była przysadzista i krępa, miała cerę jak piernik, włosy czarne, twarde i proste jak końskie"), uzupełniała to intelektem. Od dziecka (była córką milionerów, poza tym jej ojciec był ministrem finansów Francji za rządów Ludwika XVI), przebywała w luksusowych warunkach, otaczając się całą arystokratyczną i intelektualną paryską bohemą. Często też zrzucała suknie oddając się najróżniejszym miłostkom. 
Zawsze miała to, co chciała - tak została wychowana i nauczona przez rodziców, którzy nie żałowali jej niczego. Gdy więc upatrzyła sobie jakiegoś polityka lub oficera, było pewne że uczyni wszystko, aby spędził on z nią (często niejedną) noc w alkowie. 


 

Zrażona za młodu nieodwzajemnioną miłością hrabiego Gilberta, który po prostu... dał jej kosza, postanowiła sobie że od teraz już żaden mężczyzna nie złamie jej serca i zawsze będzie osiągać to, czego pragnie. Te słowa szybko jednak poszły w zapomnienie, gdy znów zakochała się na zabój w młodym hrabim Fersenie, lecz i z tego związku nic nie wyszło. Potem poślubiła szwedzkiego barona Stael-Holsteina, będącego ambasadorem we Francji i została baronową (z domu Hermina nosiła nazwisko Necker). Od tej chwili oddawała się wielu kochankom, próbując dzięki nim zdobyć wpływ na politykę Francji. Zabawiała się nimi i wyrzucała, gdy już przestali być potrzebni (pana de Montmorency namówiła np. podczas łóżkowych eskapad, by... zrzekł się tytułu szlacheckiego, głosząc przy tym hasła Rewolucji Francuskiej o wolności, równości i braterstwie. On to uczynił, a potem... ona go rzuciła. Nie wiadomo też czego później bardziej żałował, czy tego że dał się podejść jak dziecko, czy też utraty jej miłości). Dzięki swym seksualnym "kontaktom", zyskała duże wpływy na polityków, jednym pomagała osadzają ich w gabinetach ministrów (jak choćby w 1791 r. Narbonne'a, gdy otrzymał ministerstwo wojny), innych (którzy jej się znudzili) obalała. Sypiała z wszystkimi największymi czasów Rewolucji i Republiki - Talleyrandem, Sieys'em, Brissot'em, Lamethem, Condourcetem i wielu innymi. Wreszcie zarzuciła swe "macki" również na młodego oficera z Korsyki - Napoleona Bonaparte.

Podczas jednego z przyjęć (na którym młody Korsykanin jeszcze nie potrafił się zachować, będąc częściej na linii frontu niż  na oficjalnych balach), przysiadła się do niego (była starsza od Napoleona zaledwie o trzy lata), po czym zaproponowała mu kontynuację rozmowy w alkowie, na zachętę odsłaniając pokaźny dekolt. Z tego co wiadomo, Bonaparte był wyraźnie zniesmaczony i odpowiedział jej w sposób, którego już dawno nie usłyszała z ust mężczyzny, że porządna kobieta nie szlaja się po balach, niczym prostytutka i nie zaczepia obcych mężczyzn, tylko siedzi w domu u boku swego męża i dzieci, co wprawiło madame de Stael początkowo w konsternację, a potem w złość. Potem jeszcze kilkukrotnie próbowała zaciągnąć Bonapartego do łóżka, zawsze jednak jej próby kończyły się niepowodzeniem. Napoleon miał alergię na tego typu kobiety, on bowiem kochał kobiety zdobywać, kochał kobiecość rozumiana jako niewinność, natomiast w przypadku pani de Stael, jej próby rozumiał jako nawoływania wulgarnej prostytutki z najnikczemniejszej dziury, spragnionej zarobku. Dlatego też ją unikał lub... upokarzał (m.in.: publicznie demonstrując swoją odmowę, na jej kolejne miłosne prośby), twierdząc oficjalnie że nie przepada za kobietami, wtrącającymi się do polityki, na co ona odparła: "Ma pan rację, generale, ale w kraju, w którym kobietom obcina się głowy, chciałyby, biedactwa, wiedzieć, dlaczego się to robi". Swoją drogą, doprowadził ją wręcz do rozpaczy, bowiem nie mogąc go zdobyć, uznała to za swoją prywatna klęskę i postanowiła próbować do skutku, wreszcie, rozgniewany jej amorami i próbami wtrącania się do polityki (gdy tylko madame de Stael traciła wpływ na politykę, uważała że sprawy w kraju idą w złym kierunku), wypędził ją z Francji (mówiąc: "Niech Europa będzie jej więzieniem" i miał rację) w roku 1803. 


MADAME de STAEL




Od tej pory, aż do 1814 r. czyli do pierwszej abdykacji Napoleona, przebywała ona na przymusowym wygnaniu, tułając się z miejsca na miejsce, pozbawiona pieniędzy, rzeczywiście musiała zdać się na pomoc ludzi, którzy kiedyś korzystali z jej wdzięków i którymi niegdyś pomiatała, teraz upokorzona musiała zdać się na ich kaprysy. Za to wszystko postanowiła się zemścić na Napoleonie, pisząc: "Dziesięć lat wygnania" - zwykły polityczny paszkwil na Napoleona i jego rządy, niezwykle popularny w czasach restauracji Burbonów w latach 1814-1815. Należy jednak powiedzieć, że i ci, którzy z nią wówczas obcowali i jej pomagali, bardzo szybko się nią irytowali. De Steal bowiem, nawet na wygnaniu nie potrafiła poskromić swego dawnego, uporczywego zachowania i dopiero gdy dawano jej znać że nie jest tu już mile widziana, dopiero wówczas odzyskiwała rozum, zdając sobie sprawę że skończą się też pieniądze. Mężczyźni, którzy mieli z nią styczność, jej wyjazd przyjmowali z uczuciem ulgi, np. Goethe czy Schiller mieli już dość jej przemądrzałych uwag, jej wszędobylskich porad i wtrącania się do wszystkiego. Bardzo szybko po kontakcie z taką kobietą wracali do swych żon, ceniąc to co wcześniej uważali za nudne (w prostych słowach wyraził to Talleyrand, pisząc po zerwaniu z madame de Stael: "Trzeba było kochać panią de Stael, by docenić, jakie to szczęście kochać kobietę głupią"). To była pierwsza kobieta, którą publicznie Napoleon upokorzył, drugą była... królowa Prus, słynna z urody Luiza Augusta Pruska, również wielka przeciwniczka Napoleona, ale o tym w następnej części.        



 "MÓJ MĄŻ NIE KOCHA MNIE, 
ON MNIE OBDARZA CZCIĄ BOSKĄ. SĄDZĘ, ŻE OSZALAŁ"

JÓZEFINA de BEAUHARNAIS
PIERWSZA MAŁŻONKA NAPOLEONA W LIŚCIE DO PRZYJACIÓŁKI 
(1797 r.)






 CDN.