Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 28 lutego 2022

"JESTEM KRÓLEM WASZYM PRAWDZIWYM, A NIE MALOWANYM..." - Cz. XIV

CZYLI, JAK TO W POLSCE

NARÓD WYBIERAŁ SWOICH KRÓLÓW?

  



DRUGA ELEKCJA

1575 r.

Cz. III





 
 Po prezentacji kandydatów do tronu, przystąpiono teraz (18 listopada 1575 r.) do wskazywania kandydatur wraz z uzasadnieniem. Pierwszego dnia najwięcej głosów zyskał cesarz Maksymilian II Habsburg i jego syn - arcyksiążę Ernest (głosowali na nich m.in.: prymas - Jakub Uchański na cesarza, początkowo popierał on jako kandydatów do polskiego tronu zarówno cesarza, jak cara Iwana Groźnego, oraz króla Szwecji - Jana III Wazę, co wytknął mu nuncjusz papieski Wincenty Laureo, który stwierdził że do tej trzódki brakuje jeszcze tylko sułtana i wówczas kandydatami prymasa Uchańskiego będą przedstawiciele wszystkich czterech istniejących religii - katolik, prawosławny, luteranin i mahometanin - te słowa spowodowały, że Jakub Uchański ostatecznie wsparł cesarza. Biskup krakowski - Franciszek Krasiński również głosował na cesarza, podobnie jak biskup płocki - Piotr Myszkowski. Natomiast biskup chełmski - Wojciech ze Staroźrebia głosował na arcyksięcia Ernesta, zaś wojewoda krakowski - Piotr Zborowski na czeskiego wielmożę - Wilhelma z Rozembergu). Po tym głosowaniu podniósł się jednak spory raban szlachty, niechętnej Habsburgom, która nawoływała do głosowania za "Piastem" - czyli kandydatem rodzimym (choć byli i tacy, którzy uważali że najlepszym byłby kandydat obcy, którego w razie czego można by było przegnać z kraju). 19 listopada znów Habsburg zdobył najwięcej głosów, a drugi w kolejności był kandydat rodzimy (zapewne chodziło o wojewodę sandomierskiego - Jana Kostkę lub wojewodę chełmińskiego - Andrzeja Tęczyńskiego, gdyż to właśnie oni byli wymieniani jako główni kandydaci "piastowscy", ale obaj ostatecznie zrezygnowali z ubiegania się o koronę. Jan Kostka głosował na siebie, ale tego właśnie dnia zmienił swój głos i zagłosował na cesarza, wycofując swoją kandydaturę; wojewoda kaliski - Kacper Zebrzydowski zagłosował na Jana III Wazę, wojewoda sieradzki - Wojciech Łaski na arcyksięcia Ernesta, kasztelan wileński - Jan Chodkiewicz również na Ernesta, wojewoda trocki - Stefan Zbarawski na Ernesta, kasztelan trocki - Ostanij Wołlowicz na Maksymiliana lub Ernesta, wojewoda lubelski - Jan Tarło na "Piasta"  wojewoda podlaski - Mikołaj Kiszka znów na Ernesta). Taki rozkład głosów jeszcze bardziej rozsierdził szlachtę, która w przeważającej większości domagała się utrącenia kandydata Habsburgów, wołając: "Między Polakami a Niemcami na wieki zgoda być nie może, struny niemieckie z polskimi się nie zgodzą, a orzeł czarny z białym (...) aż do gardeł naszych nie chcemy Niemca!"

20 listopada głosowali pozostali senatorowie: wojewoda łęczycki - Jan Sierakowski na "Piasta" lub na Jana III Wazę, wojewoda brzeski - Jan Służewski na "Piasta", wojewoda rawski - Anzelm Gostomski na Maksymiliana, wojewoda chełmiński - Jan Działyński na Ernesta, kasztelan poznański - Jan Rozrażewski na księcia Ferrary Alfonsa d'Este, kasztelan kaliski - Jan Konarski na "Piasta", kasztelan sieradzki - Andrzej Dębiński na cesarza, kasztelan łęczycki - Jakub Lasocki na Ernesta (zmienił swój głos na królewnę Annę Jagiellonkę), kasztelan żmudzki - Mikołaj Talwosz na Jana III Wazę, kasztelan lwowski - Jan Sieniawski na Maksymiliana lub Ernesta, kasztelan podlaski na Jana III (zmienił głos na królewnę Annę Jagiellonkę), kasztelan brzeski na Maksymiliana lub Ernesta, kasztelan chełmiński - Jan Dulski na cesarza lub Ernesta, kasztelan międzyrzecki - Andrzej Górka na Ernesta, kasztelan żarnowski - Jan Sienieński na "Piasta", kasztelan śremski - Jakub Rokossowski na cesarza, kasztelan małogoski - Krzysztof Lanckoroński na "Piasta". 21 listopada głosowali kolejni senatorowie i tak: wojewoda bełski - Andrzej Tęczyński na "Piasta", kasztelan przemyski na cesarza, kasztelan sanocki - Jan Herburt na cesarza, kasztelan dobrzyński - Paweł Działyński na "Piasta", kasztelan połoniecki - Zygmunt Czyżowski na cesarza, kasztelan przemyski - Piotr Potulicki na "Piasta", kasztelan czechowski - Stanisław Tarnowski na cesarza (wahał się pomiędzy księciem Ferrary i Rozenbergiem), kasztelan biechowski - Jan Kościelecki na cesarza, kasztelan brzeziński - Paweł Szczewolski na cesarza, kasztelan inowrocławski na księcia Ferrary, kasztelan sochaczewski - Stanisław Gostomski na cesarza, kasztelan gostyński - Jan Szamowski na "Piasta" (zmienił głos na Jana III Wazę), kasztelan raciąski - Stanisław Kryski na księcia Ferrary, kasztelan sierpski - Wojciech Krasiński na cesarza, kasztelan ciechanowski na księcia Ferrary, kasztelan lubaczewski na cesarza, marszałek wielki koronny - Jędrzej Opaliński na cesarza, podkanclerzy koronny - ksiądz Piotr Wolski na cesarza, marszałek nadworny koronny - Andrzej Zborowski na księcia Ferrary. Podsumowując w senacie bezapelacyjnie zwyciężył kandydat Habsburgów (cesarz lub jego syn Ernest, co nie miało większego znaczenia) zdobywając 29 głosów, drugi był kandydat rodzimy (lub królewna Anna Jagiellonka), który zdobył 10 głosów, a trzeci był książę Ferrary - Alfons d'Este zdobywając 5 głosów senatorskich. W tym pierwszym głosowaniu nikt jeszcze nie stawiał na kandydaturę Stefana Batorego, a Andrzej Dudycz (biskup Kninu w Chorwacji, na usługach Habsburgów) tak oto pisał do cesarza Maksymiliana: "Śmieszne są usiłowania Batorego i na nic się nie przydadzą, chybaby Bóg chciał dziwowisko pokazać i naród ten już zupełnie zatracić".




Gdy zaś przystąpiono do głosowania posłów i szlachty z ziem wojewódzkich (tak jak pisałem w poprzedniej części - porzucono głosowanie województwami na korzyść głosowania zbiorowego, tylko podzielonego na grupy, gdyż szlachta obawiała się iż w przeciwnym razie senatorowie sami wybiorą i narzucą im króla) w dniach 23-30 listopada, przewagę wziął kandydat rodzimy, "Piast", który jednak nie był oficjalnie zdefiniowany (Kostka i Tęczyński zrezygnowali z kandydowania i na placu boju pozostali jedynie królewna Anna Jagiellonka i Olbracht Łaski, ale on akurat miał wśród szlachty tyleż samo przeciwników co zwolenników). Ponieważ rozmowy i wzajemne "ucieranie się" niewiele dały, zwolennicy kandydata rodzimego postanowili dokonać secesji z pola elekcyjnego. Ponieważ byli oni w zdecydowanej przewadze, przeto pozostali wokół namiotów elekcyjnych zwolennicy Habsburga, obawiali się ataku tamtych i też postanowili opuścić pole elekcyjne i przenieśli się do Warszawy, a konkretnie na Nowe Miasto, gdzie rozbili swój obóz w pobliżu stajen królewskich w niedalekiej odległości od dworku kasztelanowej Russockiej. W tym drugim obozie znaleźli się m.in.: starosta kazimierski - Jan Firlej, Jan Secygniewski, Krzysztof Zborowski, referendarz koronny - Stanisław Czarnkowski oraz sławny wierszopis Jan Kochanowski. W obozie przeciwnym główną postacią był starosta bełski - Jan Zamoyski i podkomorzy chełmski - Mikołaj Sienicki. 12 grudnia 1575 r. prymas Jakub Uchański  namówiony przez zwolenników cesarza (co akurat nie było trudne, gdyż prymas Uchański był już sędziwego wieku i raczej ulegał tym, którzy prędzej zdołali dotrzeć do jego ucha) ogłosił królem polsko-litewskiej Rzeczpospolitej cesarza rzymsko-niemieckiego Maksymiliana II Habsburga. Szybko postąpiono do Katedry św. Jana w Warszawie, gdzie odśpiewano Te Deum, a proklamacji wyboru nowego władcy na Zamku Królewskim udzielił marszałek wielki koronny - Andrzej Opaliński. Szlachta w obozie przeciwnym dowiedziała się o tej bezprawnej elekcji dnia następnego rano i wzbudziło to wśród "panów braci" taką złość, iż z obnażonymi szablami chciano iść na zwolenników Habsburga. Co prawda do tego nie doszło, ale oburzenie było tak silne, że pewien szlachcic poważył się nawet wycelować z pistoletu do prymasa Uchańskiego, który tego dnia jechał konno po ulicach Warszawy, ale strzał zabił nie jego, a towarzyszącego mu kanonika.

Należało jednak działać by zwolennicy Habsburga nie mogli się umocnić i narzucić swego kandydata całej reszcie. Postanowiono więc wybrać królem "Piasta", ale pojawił się problem - kogo wybrać? Olbracht Łaski odpadał, gdyż jego charakter i osoba nie budziły zaufania, Kostka i Tęczyński zrezygnowali - kogo więc ogłosić królem w opozycji do cesarza Maksymiliana? Wciąż pozostawała przecież królewna Anna, siostra ostatniego króla z dynastii Jagiellonów - Zygmunta II Augusta, która wyśmienicie nadawała się na to stanowisko. Ale nie wszyscy zwolennicy "Piasta" poparli jej kandydaturę, najsilniej wsparła ją grupa zebrana wokół Jana Zamoyskiego, ale ujawniła się też grupa przeciwna, której przewodził wojewoda krakowski - Piotr Zborowski. Poparli oni kandydata kompromisowego którym okazał się książę Siedmiogrodu - Stefan Batory. Było więc teraz trzech kandydatów do polskiej korony, ale poselstwo (na czele z Zamoyskim i Zborowskim) do królewny Anny, poprosiło ją, aby zgodziła się zostać królową i jednocześnie żoną Stefana Batorego. Anna Jagiellonka miała już wówczas 52 lata, Batory był od niej młodszy o lat dziesięć, ale ponieważ dotąd była niezamężna, zgodziła się wyjść za mąż za władcę Transylwanii i tym samym zostać królową Rzeczpospolitej. Już 14 grudnia marszałek koła rycerskiego - Mikołaj Sienicki ogłosił Annę królową a Stefana królem (małżonkiem, obiecując mu jednocześnie że pozostanie królem po ewentualnej wcześniejszej śmierci Anny), ale oficjalna proklamacja królewskiej pary nastąpiła na rynku Starego Miasta w Warszawie, dnia 15 grudnia 1575 r., a dokonał tego aktu marszałek nadworny koronny - Andrzej Zborowski. Tego też dnia do Wiednia dotarła wiadomość o wyborze Maksymiliana na króla Rzeczpospolitej i spotkała się tam ona z aprobatą (choć oczywiście informacja była niepełna i nikt nie dopowiedział że wybór Maksymiliana dokonany został głosami mniejszości szlachty i że nie tylko on był spodziewanym kandydatem do polskiej korony). Tak oto stało się to, co było nie do pomyślenia jeszcze kilka, kilkanaście dni wcześniej, a mianowicie królem obrany został kandydat, który we wcześniejszych głosowaniach nie zdołał uzyskać nawet jednego głosu senatorskiego i miał znikome poparcie wśród szlachty. Teraz, ten prawie nieistotny władca sąsiedniego księstwa, obrany został królem, a niesamowity awans niewiele znaczącego rodu z Samlyo był już faktem bezspornym.




Najbardziej ucieszono się z wyboru Batorego na króla Rzeczpospolitej w dwóch miejscach. Pierwszym był sułtański seraj, gdzie Murad III nakazał "świętować triumf w mieście naszym Konstantynopolu, z okazji wyboru naszego lennika". Drugim miejscem, gdzie pozytywnie przyjęto wybór Batorego na polski tron, był... Paryż, gdzie król Henryk III pogodził się już z utratą polskiej korony (choć do końca życia używał tytulatury króla polskiego) i wolał wybór księcia Siedmiogrodu (który jeszcze w czasach panowania Karola IX wyraził chęć ożenku z jedną z francuskich dam i zapewne rozmowy wysłanego do Gyulafehervar Tomasza Normanda dotyczyły ręki jednej z metres Henryka Walezego - Renee des Rieux) niż jednego z Habsburgów. Warto też na moment przenieść się nad Sekwanę i przyjrzeć ówczesnym poczynaniom Henryka Walezjusza, którego kraj w tym właśnie czasie ponownie doświadczył nowej wojny domowej, pomiędzy katolikami a hugenotami (piąta wojna religijna z lat 1574-1576). We wrześniu 1575 r. z Paryża uciekł (przebywający dotąd w swoistej luksusowej niewoli, pod kuratelą Henryka) Francois d'Alençon (którego wywiozła w swej karocy pewna dama, a on sam ukrył się pod jej suknią). Gdy tylko przybył do swych posiadłości w Dreux, natychmiast zadeklarował się jako stronnik Henryka de Condé. Nie zmienił swego poparcia nawet wówczas, gdy protestanci ponieśli porażkę w bitwie pod Dormans (w październiku 1575 r., warto też wspomnieć, że w tej bitwie szpetną ranę twarzy otrzymał dowodzący siłami królewskimi - Henryk de Guise, który od tej pory zwany był le Balafré - czyli "Pokiereszowany"). Wojna religijna przerodziła się w ataki większych i mniejszych grup, przypominającą szarpaninę. Na wschodzie Francję plądrował syn elektora Palatynatu - Jan Kazimierz Wittelsbach, w Langwedocji zaś toczyły się niezwykle krwawe, ale mało skoordynowane walki pozycyjne między katolikami i hugenotami. Kraj znów pogrążał się w anarchii i dwór królewski postanowił temu przeciwdziałać, a najlepiej zaradzić wzrostowi sił wroga, gdy w jego własnym obozie dojdzie do niesnasek i konfliktu o władzę. I właśnie dlatego zarówno Henryk III jak i jego matka - Katarzyna Medycejska postanowili wypuścić z "luksusowego więzienia" w Paryżu, drugiego więźnia, króla Nawarry i władcy Bearnu - Henryka III Nawarskiego (późniejszego króla Francji - Henryka IV z Burbonów). Było bowiem pewne, że przyjął on katolicyzm ze strachu po masakrze w dniu św. Bartłomieja i tak naprawdę pozostał wierny religii w której się wychował. Postanowiono więc ułatwić mu ucieczkę, gdyż król i jego otoczenie doskonale wiedziało, że Burbon i d'Alençon się nie znoszą (w końcu oboje chędożyli tę samą kobietę - madame Szarlottę de Sauve, dwórkę królowej matki). I tak właśnie się stało w lutym 1576 r. gdy Henryk Burbon nie powrócił z polowania do Luwru (zbiegł wówczas na zachód, a potem skierował się na południe do Bearnu). Co w tej sytuacji uczynił król Henryk III? Podjął pościg za zbiegiem? Nie, wypuścił z niewoli także i siostrę Burbona - Katarzynę i jego liczną świtę (oczywiście w jej szeregach było mnóstwo zauszników króla, którzy donosili mu listownie o każdym kroku Henryka Burbona). Warto jeszcze dodać, że w tym samym czasie, gdy we Francji lała się bratnia krew, Henryk III nie rezygnował ze swoich przyjemności i urządzał bale, sprowadzał sobie prostytutki, organizował libacje ze swoimi mignonami, oraz urządzał turnieje rycerskie (podczas jednego z takich turniejów biegał w kobiecej sukni, przebrany za... amazonkę, strzelając z łuku podczas konkurencji biegu do pierścienia).

A tymczasem dwór cesarski starał się przekonać wysłanników Stefana Batorego (Jerzego Blandratę i Marcina Berzeviczego - którzy wcześniej zadeklarowali poparcie dla cesarza, widząc jak znikome Batory ma szanse na wybór) by wypełnili swe przyrzeczenie i wycofali kandydaturę swego władcy a poparli cesarza; ale teraz sytuacja się zmieniła - Batory został już wybrany na króla i nie był tylko jednym z wielu kandydatów, więc posłowie siedmiogrodzcy stanowczo odrzucili napominania posłów cesarskich. To, co nie udało się posłom w Warszawie, starał się wypełnić posłany z Wiednia przez cesarza starosta szatmarski - Krzysztof Teufenbach, który dotarł do Gyulafehervar w Siedmiogrodzie przed poselstwem polskim i starał się przekonać Batorego (14 stycznia 1576 r.), że jego wybór na króla Rzeczpospolitej jest nieważny, jako że dokonany został głosami grupki "warchołów i wichrzycieli". Teufenbach - będąc przyjacielem (jeśli można tak nazwać bliskich sojuszników politycznych) Stefana Batorego, starał się przekonać go, by odrzucił proponowaną mu koronę. Batory odrzekł iż jest zdziwiony, gdyż polecił swoim posłom popierać kandydaturę cesarza do polskiego tronu i nie starał się (zgodnie z prawdą) o zdobycie korony, ale - jak dodał - skoro już bez jego udziału został wybrany, więc nie on jest winien że go "dziwnym zrządzeniem boskim większa część senatu polskiego i szlachty koronnej, litewskiej i pruskiej obrała" (akurat Prusy i Litwa go nie wspierały), dodał więc: "Mnie nie godzi się (...) puszczać z rąk korony. Gdybym to uczynił, obraziłbym i uzbroił przeciwko sobie sułtana, któren go stanom polskim zalecał". Doszło jeszcze do wielu argumentów słownych po jednej i drugiej stronie (Teufenbach twierdził, iż Batory nie udźwignie ciężaru obrony przed Turcją, że jego wyboru nie dokonał prymas co oznacza że wybór jest bezprawny, oraz że obiecał zrezygnować, jeśli to Habsburg zostanie jego kontrkandydatem; Batory zaś twierdził iż wybór cesarza dokonany został nocą, przy braku poparcia większości szlachty polskiej i że cesarz też wielokrotnie obiecywał go wspierać, a potem łamał przyrzeczenia wspierając jego przeciwnika do książęcej mitry Siedmiogrodu - Kaspra Bekiesza i że to nie prymas, a większość szlachty decyduje kto ma być ich królem). Batory nie chciał jednak zrażać do siebie Teufenbacha, ani też cesarza Maksymiliana i nie mówił że nie zrezygnuje, a jedynie rozważał wszystkie za i przeciw, jednocześnie codziennie był napastowany przez cesarskiego posła aby dał ostateczną odpowiedź i codziennie umykał mu (np. wyjeżdżając na polowanie) lub wymigiwał się ważnymi sprawami, a jednocześnie oczekiwał przybycia polskiego poselstwa z oficjalnym zaproszeniem go na tron.




Takie poselstwo - pod przewodnictwem wojewody lubelskiego - Jana Tarło - przybyło do Gyulafehervar z końcem stycznia 1576 r. 25 stycznia wojewoda Tarło wręczył Batoremu akt elekcyjny (notabene obok licznego poselstwa polskiego, do Siedmiogrodu posłany został także krewny prymasa Uchańskiego, proboszcz łowicki - Jakub Woroniecki, który miał przekazać Batoremu ostrzeżenie, aby ten nie przyjmował korony, która już komu innemu przeznaczona została). Trzymając teraz w ręku akt elekcyjny, Stefan Batory zaprosił do sali w której przebywali polscy posłowie, Krzysztofa Teufenbacha i zwrócił się do niego z pytaniem: "Powiedz teraz zgłodniałemu, który trzyma w ustach smaczny kąsek, aby nie jadł, bo umrze od tego", następnie Teufenbach został wyproszony z książęcego dworu. Jan Płaza (obecny w ówczesnym poselstwie do Siedmiogrodu) tak oto pisał o Stefanie Batorym do Senatu i szlachty: "W tym krótkim czasie mogliśmy go przecie poznać, iż za pomocą Bożą mieć będziem takiego pana, że wszelka waśń i niezgoda ustanie, a nasza Rzeczpospolita wielkiej wspaniałości i wszystkiego dobrego pod jego panowaniem zażywać będzie. Pan Bóg dał mu wysoki rozum, także prawdziwie królewską postawę, obok szczególnie wspaniałych obyczajów, także wielką walecznością Pan Bóg go obdarzył. Waszmościowie wszyscy to zobaczycie". Batory następnie zabrał się do studiowania przywiezionych mu pacta conventa (każdorazowe warunki do spełnienia każdego nowo wybranego monarchy, przed jego wstąpieniem na tron). Batory obiecał że podpisze pacta conventa zaraz po obradach sejmu siedmiogrodzkiego, co Polacy przyjęli z zadowoleniem (choć niektóre punkty pacta conventa wydawały się Batoremu dziwne i niepotrzebne - jak choćby ten, o zakazie dzielenia pospolitego ruszenia, ale wyjaśniono mu, że jeśli pospolitego ruszenia król nie będzie używał przeciwko narodowi, to będzie miał w nim swój posłuch i wolę królewską wypełniać będzie ów "kamień węgielny siły wojennej Rzeczypospolitej i jej demokracji"). Posłowie byli usatysfakcjonowani, nowy król sprawiał doskonałe wrażenie i przyszłość pod jego rządami rysowała się pozytywnie.

Druga strona również wysłała swoje poselstwo do swojego kandydata, czyli do Wiednia. Było ono znacznie skromniejsze a na jego czele stanął wojewoda sieradzki - Wojciech Łaski. Tutaj przygotowano dla cesarza w pacta conventa punktów aż trzydzieści, wśród których było: złożenie przysięgi iż dostojeństwa rozdawał będzie tylko mieszkańcom Korony i Wielkiego Księstwa Litewskiego, nie zaś jakimkolwiek obcym; że utwierdzi polskie panowanie na Bałtyku, budując nową flotę; że zrezygnuje z roszczeń do Mazowsza (po Cymbarce Mazowieckiej, córce księcia Siemowita IV i żonie księcia austriackiego - Ernesta Żelaznego); rozwiąże kwestię sum neapolitańskich królowej Bony Sforzy i jej dzieci; nie wciągnie Rzeczpospolitej do wojen prowadzonych w imieniu Cesarstwa z Imperium Osmańskim, zaś do wojen polskich dostarczał będzie posiłków; wystawi cztery twierdze na własny koszt i je utrzyma; spłaci długi poprzednich królów; podniesie znaczenie Uniwersytetu Krakowskiego (którego najlepsze czasy przypadają na cały wiek XV i początek XVI); co najmniej dwa lata będzie spędzał w Polsce i królewnie Annie Jagiellonce wybierze męża spośród arcyksiążąt. Takie mniej więcej były warunki zawarte w pacta conventa dla cesarza Maksymiliana II Habsburga, a tymczasem Batorianie zawiązali konfederację i zwołali walny zjazd całej szlachty na 18 stycznia 1576 r. do Jędrzejowa (nieopodal Krakowa). w celu potwierdzenia wyboru Stefana Batorego na króla Rzeczpospolitej.






PS: Jakże pięknie broni się Ukraina, jak wspaniale walczą tamtejsi żołnierze i jak wielka jest determinacja zarówno samych obrońców, jak i obywateli w ostateczne pokonanie moskiewskich najeźdźców. Zresztą Putin dokonał tego, czego od dawna już nie mogli dokonać ci wszyscy, którzy ostrzegali przed imperialnymi planami Kremla - ostatecznie wykopał rów nienawiści pomiędzy Ukraińcami i Rosjanami a jednocześnie między Rosjanami i resztą świata. Dziś Rosja stała się pariasem, trędowatym z którym nikt nie chce rozmawiać (rozmawia zaś tylko wtedy, gdy już naprawdę musi) i nie ma się co temu dziwić, skoro ruskie wojska są bandami morderców, którzy nie dają sobie rady (pomimo liczebnej przewagi i - przynajmniej teoretycznie - posiadania lepszego sprzętu wojskowego) z regularnym wojskiem Ukrainy, nazywając ludzi walczących o swoją ojczyznę: "nazistami", "faszystami" i "grupkami nacjonalistów" (skąd my znamy te określenia?). Ruskie sołdaty Putina-Chujły wolą bowiem strzelać do bezbronnych ludzi, do kobiet i dzieci, mordując je na ulicach lub niszcząc ich domy i mieszkania. Te sku...y doprawdy sądzą że postępują właściwie, że walczą z jakimiś "faszystami?" Swoją drogą Putin-Chujło musi za to odpowiedzieć i jeśli Rosjanie nie chcą, aby - podobnie jak Hitler - doprowadził on Rosję do upadku, to oficerowie powinni aresztować tego bydlaka i jego otoczenie i po błyskawicznych wyrokach za zbrodnie wojenne - powiesić ich obok siebie na najbliższych drzewach lub latarniach. 

Brak mi bowiem słów na opisanie zbydlęcenia, którego dopuszczają się ruscy mordercy na Ukraińcach i powiem otwarcie iż gdyby mnie tylko nie ograniczały względy osobiste i zawodowe (te drugie akurat jestem w stanie w jakiś sposób poświęcić, w końcu mam komu zostawić schedę) to dziś albo jutro zgłosiłbym się na ochotnika do ukraińskiego wojska (mam przeszkolenie wojskowe, potrafię strzelać z pistoletu automatycznego i półautomatycznego i choć już dawno tego nie robiłem, można szybko sobie przypomnieć takie sprawy). Niestety - jak pisałem w poprzednim temacie o Ukrainie, nie wszyscy zrozumieliby takie moje stanowisko, a moja Kobieta byłaby ostatnią, która chciałaby abym tam wyjechał. Są jednak w życiu mężczyzny takie chwile, że trudno powstrzymać tę wewnętrzną niezgodę na panoszącą się niesprawiedliwość i zdusić jakoś ową bezsilność. Na razie jednak śledzę wiadomości i mocno kibicuję i wspieram ukraińskich patriotów i ich prezydenta (swoją drogą zastanawiam się który z tych naszych dupków zdobyłby się na taki gest jak Żełeński i odrzucił możliwość ewakuacji, wiedząc że jeśli wpadnie w łapy siepaczy Putlera to zostanie najprawdopodobniej skazany "za zbrodnie wojenne" i w najlepszym wypadku osadzony w kolonii karnej gdzieś na Syberii. Który z naszych polityków - Duda, Kaczyński, Macierewicz, Tusk - zdobyłby się na takie poświęcenie? Przyznam się szczerze że nie widzę nikogo takiego, podobnie jak i wśród polityków z innych krajów europejskich). W każdym razie dziś Ukraina walczy o honor, godność i bezpieczeństwo Europy, tak jak Polska czyniła to w 1920 i 1939 r. Chwała Ukrainie i do boju, a ty, Ruski korable, idi na chuj!






CDN.
 

piątek, 25 lutego 2022

A WIĘC... WOJNA!?

 CZYLI UKRAINA, ROSJA, EUROPA, ŚWIAT

 
 
 
 Długo nie podejmowałem tego tematu, ponieważ byłem mocno zniesmaczony tym całym, panującym w mediach oraz wśród polityków "wyczekiwaniem na wojnę". Dawało się bowiem odczuć swoiste podniecenie, połączone z niewypowiedzianym pragnieniem pogonienia Putina do bardziej zdecydowanych, militarnych działań przeciwko Ukrainie. Było to dla mnie tak odpychające, że trudno mi było cokolwiek w tym temacie napisać - choć jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że ujawniane przez wywiad "przecieki" o kolejnych terminach rosyjskiego ataku, tak naprawdę owe ataki dezaktywowało, gdyż po pierwsze jasno precyzowało datę i kierunki uderzenia, a po drugie zabierało czas stronie rosyjskiej, która musiała zastanawiać się skąd owe przecieki pochodzą i czy w ich ujawnienie nie są zaangażowane "czynniki oficjalne" w wojsku czy w samym wywiadzie GRU. Mimo to owe "podniecenie" całą sytuacją (szczególnie widoczne w mediach anglojęzycznych, najczęściej z USA, ale nie tylko) było dla mnie odpychające na tyle, że odbierało mi chęci do zabrania głosu w temacie projektowanej przez Władimira Putina i jego otoczenie wojny z Ukrainą. Zupełnie odrębną sprawą był fakt, że tak naprawdę nie wydawało mi się, iż zdołam napisać coś wybitnie oryginalnego, jak to co już zostało na temat tego konfliktu powiedziane, przeto wolałem milczeć i czekać na rozwój wypadków (poza tym uważałem że wojna - jeśli w ogóle do niej dojdzie, będzie bardzo ograniczona terytorialnie do dwóch zbuntowanych ukraińskich obwodów - Doniecka i Ługańska, a cała reszta - czyli moskiewskie wojska na Krymie czy Białorusi - będzie pełniła rodzaj straszaka). Dziś już wiemy, że Putin jest psychopatą pełną gębą i najzupełniej w świecie można go porównywać do Hitlera, Stalina czy Ho Chi Minha. Jest psychopatą, ponieważ wydaje mu się, że zbrojnie osiągnie więcej, niż zdobyłby na drodze pokoju, a należy tutaj od razu dodać, że przed inwazją Putin miał niekwestionowaną pozycję europejskiego hegemona i jeśliby chciał, mógł sobie podporządkować Ukrainę całkowicie pokojowo (nawet - w ostateczności - dokonując zamachu stanu w tym kraju i zmieniając tamtejszy rząd oraz prezydenta). Miał bardzo silne poparcie w Berlinie, który wysyłał mu otwartym tekstem gesty, iż z nim pragnie tworzyć nową Europę (czyli europejską IV Rzeszę, połączoną z euroazjatyckimi koncepcjami "od Władywostoku po Lizbonę"), a symbolem nowego, niemiecko-rosyjskiego pojednania i wspólnych rządów (po wycofaniu się Amerykanów z Europy i przy ich całkowitym "błogosławieństwie" dla takiego modelu nowego geopolitycznego rozdania) miał być rurociąg Nord Stream 2, zmuszający Europę do podporządkowania się, na zasadzie "siedzicie cicho, to macie ciepłą wodę w kranie". Taka polityka USA (skupienia się na Azji i Chinach z oddaniem Europy w zarząd Berlinowi a co za tym idzie również i Moskwie) była zabójcza dla państw Europy Środkowo-Wschodniej, czyli całego regionu Międzymorza i Trójmorza (które administracja Bidena kompleksowo porzuciła, podobnie jak wcześniej swoich obywateli w Afganistanie). Był to więc powrót do polityki Obamy i jego "resetu" z Moskwą (ogłoszonego notabene 17 września 2009 r. w 70-rocznicę ataku Związku Sowieckiego na Polskę, walczącą wówczas z hitlerowskimi Niemcami), który ostatecznie zakończył się kompletną klapą (bowiem w mentalności Moskali jeśli decydujesz się na kompromis, to znaczy że jesteś słaby i można cię jeszcze bardziej docisnąć i wymusić kolejne ustępstwa na drodze pokoju lub wojny).

Reset ów zakończył się, gdy Putin wysłał swoje wojska do Syrii po 2011 r. a otwarcie jego upadek znamionował EuroMajdan w Kijowie i agresja "zielonych ludzików" na ukraiński Donbas i Krym w 2014 r. Po dojściu Donalda Trumpa do władzy w USA, Putin siedział cicho, bowiem - po początkowym złudzeniu iż uda mu się ograć Trumpa i wymusić na nim jakieś koncesje - po prostu się przestraszył i traktował Trumpa jako człowieka nieprzewidywalnego i tym samym niebezpiecznego. Za rządów Trumpa Rosja siedziała cicho, a Putin był potulnym "misiem" i nawet amerykańskie wsparcie dla koncepcji Trójmorza nie sprowokowało go do żadnej brutalnej interwencji (już bardziej protestowali Niemcy, starając się ten projekt na samym początku uwalić, a gdy to się nie udało, wcisnęli się Niemiaszki jako "obserwatorzy", a tak naprawdę jako piąta kolumna, mająca za zadanie doprowadzić do wzajemnego poróżnienia państw środkowoeuropejskich i tym samym do likwidacji całego projektu. Nie było to jednak możliwe, póki w Waszyngtonie przebywał Trump, stąd owa "zimna wojna" na linii Waszyngton-Berlin podczas trwania całej prezydentury Donalda Trumpa). Putin co prawda jest psychopatą, ale na pewno nie jest głupi, i dobrze wiedział że jakakolwiek wojna w Europie rozpętana z jego winy - przy nieprzewidywalnym Trumpie (a taką miał on opinię) - może się obrócić przeciwko niemu samemu. Jednak po "zdobyciu" prezydentury przez Joe Bidena sytuacja się zmieniła. Putin - jako doskonały obserwator życia politycznego i stary wyjadacz (w końcu prezydentem Rosji jest już od ponad 22 lat), zauważył nieporadność Bidena i to, iż nie tylko oddał on Europę pod nową hegemonię Niemiec, ale że w ogóle jego prezydentura rozpoczęła się fatalnie i była pasmem niekończących się porażek (głównie wizerunkowych, choć nie tylko). Putin stwierdził więc, że Biden i jego otoczenie jest słabe, skoncentrowane na innych priorytetach i niezdolne do podjęcia jakiejkolwiek akcji odwetowej i uderzył. Poczuł się bowiem silny (latami wzmacniał swoją armię dzięki sprzedaży ropy, gazu i węgla do Europy i Chin, a także dzięki pozyskiwaniu - głównie za zgodą "przyjaciół" z Zachodu nowych technologii) i mając za plecami niepewną Europę, oraz wsparcie takich państw jak: Niemcy, Francja, Włochy czy nawet Węgry - uznał że oto nadszedł ostateczny czas rozprawy z Ukrainą, a ponieważ Rosja bez Ukrainy nie może nawet marzyć o staniu się światowym hegemonem, przeto jej zdobycie, pozyskanie lub ubezwłasnowolnienie stało się priorytetem rosyjskiej polityki w wykonaniu Putina.
 
 

 
Ogromną pomoc udzieliły Władimirowi Władimirowiczowi Niemcy, które (po objęciu władzy w USA przez Bidena) dogadały się ze Stanami Zjednoczonymi (te negocjacje co prawda nie były mimo wszystko proste, ale i tak stanowisko amerykańskie zostało jasno sprecyzowane w postaci zgody Waszyngtonu na nową niemiecką dominację w Europie). Putin w tej sytuacji mógł osiągnąć o wiele więcej, gdyby postępował racjonalnie i nie groził nikomu wojną. Bo przecież Niemcy już były dogadane z Bidenem, Harris i całym amerykańskim establishmentem politycznym, a pozyskanie Rosji było ważne w amerykańskiej konfrontacji z Chinami (czynionej głównie jednak na pokaz, bowiem gdyby rzeczywiście Amerykanie chcieli uderzyć w Chiny, to wycofaliby stamtąd nie tylko swój kapitał, ale koncerny i technologie - choć co prawda niewiele by to już dziś im pomogło, gdyż komunistyczne Chiny przez te trzydzieści lat od zdławienia buntu na Placu Tiananmen w 1989 r. zdobyły wystarczająco wiele technologii i jednocześnie utrwaliły przewagę nad społeczeństwami Zachodu, gdzie młode pokolenie myśli głównie o tym, by stać się influencerem, tiktokerem czy innym internetowym błaznem, zaś nie zdaje sobie sprawy, że prawdziwa potęga tkwi w ludzkiej pracy, w produkcji, w nowych technologiach i właśnie dzięki temu to Chiny najszybciej rozwinęły się w ostatnich trzydziestu latach spośród wszystkich państw ziemskiego globu. A jako ciekawostkę dodam że drugim państwem, które najbardziej rozwinęło się w ciągu tych trzydziestu lat po Chinach, jest... Polska, i dlatego właśnie tak bardzo nas nienawidzą Niemcy, Bruksela i Rosja). Putin mógł więc powoli tłamsić Ukrainę przy wsparciu i (nieoficjalnej oczywiście) pomocy ze strony Niemiec oraz całej (podporządkowanej Berlinowi) Unii Europejskiej, powoli mógł budować na Ukrainie swój blok polityczny a w ostateczności nawet dokonać zamachu stanu i zainstalować w Kijowie oddane sobie marionetki. Uznał jednak że to za mało, że teraz jest już wystarczająco silny, aby pokazać całemu światu swoją pięść i stwierdzić wszem i wobec: "My, Moskale, jesteśmy globalnym mocarstwem!, a Ukraina to zbuntowana część naszego terytorium". Było to bardzo nierozsądne - z punktu widzenia Niemiec, które przecież dałyby Putinowi wiele, gdyby postępował spokojnie i racjonalnie (podobnie Francja szaleńczo prorosyjska, co z jednej strony można tłumaczyć oddaleniem tego kraju od Rosji, a z drugiej chęcią "robienia interesów" na wielkim rosyjskim rynku), on jednak chciał pokazać że on tu rządzi i nikt nie będzie robił mu laski łaski bez jego zgody. To popsuło wiele niemieckich planów stworzenia nowej berlińsko-moskiewskiej Mitteleuropy, bowiem dziś trudniej jest budować z Rosją cokolwiek, gdy na Ukrainie leje się krew i giną niewinni ludzie, w tym kobiety i dzieci.

A ja powiem otwarcie - jestem za to wdzięczny Putinowi! Nie za to oczywiście, że napadł na sąsiedni kraj i morduje jego mieszkańców, ale za to, że pokazał publicznie iż jest szaleńcem, a Rosja, to kraj nieprzewidywalnych siepaczy i okrutnych zaborców. Teraz plany Berlina poszły się przysłowiowo "walić" i nawet kanclerz Scholz został zmuszony do "zawieszenia" projektu Nord Stream 2, choć jeszcze kilka dni wcześniej twierdził że projekt ten jest już zakończony, a jego otwarcie nieuniknione (co prawda Niemcy bardzo żałują i z wielkim bólem to czynią, ale przecież MUSZĄ otworzyć tę ruską rurę z gazem, bo pragną partycypować w zyskach, zmuszając inne kraje - szczególnie zaś Polskę i państwa Europy Środkowo-Wschodniej - do kupowania moskiewskiego gazu w imię "walki o klimat"). Powiem też, że nieprzewidywalność Putina działa na naszą korzyść - naszą, czyli państw Europy Środkowo-Wschodniej - a szczególnie Polski. W klinczu niemiecko-rosyjskim (przy wycofaniu się Amerykanów z Europy) bardzo trudno byłoby nam walczyć o utrzymanie Trójmorza, choć oczywiście nie byłoby to całkiem niemożliwe. Ale teraz, teraz, gdy celem Putina było wycofanie się NATO z planów przyjęcia Ukrainy do swych struktur i wycofania się za linię z 1997 r. czyli linię Szczecin-Triest, a pozostawienia krajów Europy Środkowo-Wschodniej pod wzajemną dominacją Berlina i Moskwy (przecież już pod koniec lat 80-tych głównym warunkiem Związku Sowieckiego rozwiązania struktur Układu Warszawskiego i wycofania się wojsk sowieckich z dotychczasowych państw satelickich Moskwy, było uczynienie - szczególnie w Polsce - strefy zdemilitaryzowanej, gdzie nie będzie istniało silne wojsko, gdzie nie będą przeprowadzane żadne poważniejsze ćwiczenia i nie będzie większych zakładów zbrojeniowych,. Notabene bardzo podobne żądania wystosowali Sowieci w lipcu 1920 r. gdy maszerowali na Warszawę i gdy szczególnie Anglicy "dla ratowania pokoju", byli w stanie sprzedać im Polskę i inne kraje środkowoeuropejskie, prócz oczywiście Niemiec. Cios, jaki otrzymali Sowieci w sierpniu 1920 r. pod Warszawą, a następnie we wrześniu nad Niemnem, znacząco zmienił sytuację i pozwolił nam ocalić - co prawda tylko na dwadzieścia lat, ale było to bardzo intensywne i niezmarnowane dwadzieścia lat - niepodległość, a co za tym idzie również i Europę). Agresja na Ukrainę wszystko to zdezaktualizowała i sojusz niemiecko-rosyjski przestał już być tak oczywisty, jak wydawał się jeszcze kilka tygodni temu.
 
 

 
Dziś atak rosyjski stał się powodem do znacznego wzmocnienia polskiej armii i jednocześnie zmienił nieco postrzeganie naszych sojuszników z NATO na kwestię rosyjską. Okazuje się bowiem, że ci Polacy - którzy tyle gardłowali o "wschodnim niebezpieczeństwie" i których postrzegano w najlepszym razie jako przewrażliwionych na punkcje doświadczeń historycznych - mieli bardzo wiele racji. Nagle zarówno Amerykanie, jak i Brytyjczycy (a ponoć również i Kanadyjczycy) wysłali na naszą wschodnią granicę swoje oddziały (Amerykanie przerzucili 82 Dywizję Powietrznodesantową do Rzeszowa, Wielka Brytania przysłała 350 swoich żołnierzy, którzy dołączyli do już przebywających na naszej wschodniej granicy - zwanej "wschodnią flanką NATO", choć ja osobiście nie przepadam za tą nazwą - 140 żołnierzy). Działania Putina są więc przeciwskuteczne i wzmacniają region, który w jego założeniach miał być zmarginalizowany i pozbawiony wojska. Putinowi wydaje się jednak, że to on trzyma teraz karty w tej grze i że szybko opanuje Kijów, po czym przeprowadzi jakieś pseudo-wybory (jakie np. na naszych Kresach Wschodnich przeprowadzili Sowieci z końcem października 1939 r., zmuszając ludność do zagłosowania za włączeniem "Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi" do Związku Sowieckiego "aby ludy tam mieszkające zaznały życia pod słońcem stalinowskiej konstytucji"). Niestety, podbój Ukrainy może wcale nie być taki łatwy, a tym bardziej stworzenie jakiegoś marionetkowego rządu, operującego na części ukraińskiego terytorium, ale celem Putina jest całkowite zdestabilizowanie Ukrainy i pokazanie światu że nie warto przyjmować jej do NATO, gdyż jej granice są niepewne, a taki krok może doprowadzić do wybuchu III wojny światowej. Na politykach europejskich, pragnących "jakoś dogadać się z Putinem" i wraz z nim robić swoje geszefty, taki przekaz może zrobić wrażenie, bowiem nikt nie chce wybuchu nowej światowej wojny, a oddanie Ukrainy pod rosyjskie "skrzydła" będzie do zaakceptowania, gdyż "to i tak przecież ruskie terytorium", więc nie ma sprawy. Doprawdy? Ukraina to nie Rosja, choć korzenie jednych i drugich są w dużej mierze wspólne (podobnie jak wspólne są korzenie dzisiejszych Niemiec i Francji, a czy Francja to są Niemcy, lub na odwrót?). 
 
Ukraina to zupełnie inne państwo, inny kraj, inne społeczeństwo, wyrosłe w kontrze do Moskwy, a stało się tak, ponieważ Ukraińcy byli składową częścią "Imperium Wolności", jakim była polsko-litewsko-ruska Rzeczpospolita. Nie ma tu sensu pisać o wszystkich różnicach cywilizacyjnych, dzielących Moskali od Rusinów zamieszkujących tereny Rzeczpospolitej (zapewne jeszcze kiedyś do tego tematu powrócę, ale jeszcze nie teraz), warto jednak uświadomić sobie, że różnice te były tak potężne, że nawet miasta na najdalszych kresach Rzeczpospolitej, które zasiedlone były przez lud zarówno etnicznie jak i religijnie tożsamy z Moskalami, nie chciały odłączać się od Rzeczpospolitej i wejść w skład moskiewskiej tyranii (tak było, gdy w połowie lat 40-tych XVII wieku, król Władysław IV szukał sojuszników pod planowaną wojnę z Turcją i Chanatem Krymskim i w zamian za poparcie, ofiarował Moskwie Starodub. Mieszkańcy miasta - prawosławni mieszkańcy miasta, w ogromnej większości lud rosyjski, ostro zaprotestowali przeciwko temu i nie tylko przygotowywali się do obrony, ale wysłali petycję protestacyjną na sejm przeciwko królewskiej samowoli. Ostatecznie do oddania miasta Moskalom nie doszło, podobnie jak i do realizacji wielkich planów wojennych króla, mających wyzwolić od Turków całe Bałkany i Krym, oraz zdobyć Konstantynopol - pisałem o tym w serii Władysław IV i plany wielkiej wojny z Imperium Osmańskim). Ukraina to nie Rosja, podobnie jak Białoruś to też nie Rosja - to są niepodległe kraje, niepodległe narody, potomkowie Rzeczpospolitan, pogromców Moskali spod Orszy, Połocka, Wielkich Łuków i Kłuszyna i nie mamy żadnego prawa godzić się na szafowanie ich niepodległością, wolnością i prawem do swobodnego życia. Dziś, gdy na Ukrainie toczą się walki i leje się krew, my, Polacy - pomimo wszystkich złych, historycznych doświadczeń z Ukraińcami - powinniśmy wspierać to państwo w jego walce i pragnieniu wolności, gdyż jeśli Ukraina padnie, to następne w kolejności będą Państwa Bałtyckie i Polska - ta odwieczna "zawalidroga" odgradzająca Moskali od ich przyjaciół w Berlinie. Sojusz niemiecko-rosyjski ponad głowami Polaków, Ukraińców, Białorusinów, Litwinów, Łotyszy i Estończyków - to cel zarówno Putina, jak i Scholtza, tylko wykonanie jakie te kraje proponują jest nieco inne - ale interes wspólny. Niemcy bowiem dwukrotnie w XX wieku chciały narzucić Europie swoją dominację w kontrze do Rosji i dwukrotnie skończyło się to ich klęską, dlatego teraz powrócili do starej, bismarkowskiej polityki zbliżenia do Moskwy" i razem pragną ułożyć Europejczykom życie, w nowej, IV eurazjatyckiej Rzeszy.
 
 


A ja mówię to się wam nie uda! Zobaczcie, Putin miał wszystkie karty w ręku, aby ten projekt doprowadzić do końca, aby go domknąć i co zrobił - wywrócił cały stolik, strzelając na oślep do wszystkich graczy. W takiej sytuacji Niemcom będzie już bardzo trudno ponownie przekonać pozostałe państwa, że Rosja to jest przewidywalny i odpowiedzialny partner, a Putin to normalny europejski przywódca. I to jest nasz ogromny atut. Powinniśmy się zbroić i jasno deklarować nasze wsparcie dla Ukrainy (ale oczywiście z przyczyn obiektywnych, nie należy wysyłać na Ukrainę polskiego Wojska, gdyż jest to wojsko NATO-wskie, a taki konflikt mógłby przerodzić się w poważniejszą wojnę europejską, co nie jest w naszym interesie, gdyż droga na Zachód wiedzie przez nasze terytorium). Rosja powinna jednak ucierpieć nie tylko finansowo, ale i pod każdym innym względem, tak, aby przez kolejne dziesięć, piętnaście lat, nikt nie śmiał wchodzić z nią w jakiekolwiek układy. To ma być "chory człowiek Europy" od którego wszyscy muszą się odwrócić i pokazać (oczywiście spowoduje to zbliżenie rosyjsko-chińskie, ale paradoksalnie jest to mimo wszystko w naszym interesie, bowiem pozycja Rosji w takim sojuszu będzie słaba, a Chińczycy też potrafią wykorzystywać sytuacje, jakie np. daje opanowanie Syberii - która jest łakomym kąskiem dla Pekinu) tym samym nasz sprzeciw wobec brutalnej agresji i niepohamowanej żądzy dominacji na stosach pomordowanych niewinnych ludzi. Rosja musi stać się wyrzutkiem świata, czarną dziurą w międzynarodowych relacjach. Taka polityka będzie bowiem wymierzona nie tylko w Moskwę, ale również (a może przede wszystkim) w Berlin i Niemiaszki nic z tym zrobić nie będą mogły. My zaś musimy dalej się zbroić i budować Trójmorze oraz odbudować Międzymorze (Trójmorze to głównie państwa środkowoeuropejskie na linii Północ-Południe aż do Grecji, zaś Międzymorze to także Ukraina i Białoruś), jedyny rozsądny i bezpieczny środkowoeuropejski projekt, który przez ponad trzysta lat był gwarantem bezpieczeństwa i rozwoju narodów europejskich).
 
 
 

 
 
PS: Wielki mój szacunek dla tych wszystkich dzielnych Ukraińców, którzy z taką determinacją walczą o swoją ziemię, swój dom, swoją ojczyznę - jestem dla nich pełen podziwu. Uważam że Polacy również powinni się przygotowywać do walki, nawet jeśli żadnej wojny na naszym terytorium - na razie - nie będzie, gdyż wojna to dobry czas, aby mężczyźni przestali gnuśnieć przed telewizorami, tabletami czy smartfonami i by rzeczywiście poznali smak życia, tak jak ich przodkowie walczący za Ojczyznę. Życie mężczyzny (nie tylko zresztą) powinno mieć jakiś sens, jakąś wartość, a faceci podczas pokoju gnuśnieją (podobnie jak armia zdemoralizuje się, siedząc w koszarach) i babieją. Dopiero wojna - straszna rzecz, ale będąca prawdziwym przełomem, prawdziwym katharsis w życiu mężczyzny, może zmienić go nie do poznania. Mężczyzna musi bowiem być odpowiedzialny za swoją rodzinę i swój dom, a co za tym idzie, za swoją okolicę i wreszcie za swą Ojczyznę, dlatego tak bardzo podobała mi się scena z filmu "Przeminęło z Wiatrem", w której Rhett Butler (w tej roli Clark Gable) zostawia Scarlet O'Harę (Vivian Leigh) ofiarowując jej pistolet, a sam udaje się na wojnę (której nie popiera, ale jako mężczyzna zdaje sobie sprawę, że ma obowiązek wobec swojej Ojczyzny). Piękna - choć dramatyczna scena, ale pokazująca prawdziwie męskie poświęcenie wobec zagrożeń tego świata, których kobiety (pragnąc męskiej opieki i ochrony) często nie pojmują. 
 
 

 
 
"Synkowie moi, poszedłem w bój,  
jako wasz dziadek, a ojciec mój,  
jak ojca ojciec i ojca dziad,  
co z Legionami przemierzył świat  
szukając drogi przez krew i blizny  
do naszej wolnej Ojczyzny!  
 
Synkowie moi, da nam to Bóg,  
że spadną wreszcie kajdany z nóg,  
i nim wy męskich dojdziecie sił,  
jawą się stanie, co dziadek śnił:  
szczęściem zakwitnie krwią wieków żyzny  
łan naszej wolnej Ojczyzny!  
 
Synkowie moi, lecz gdyby Pan  
nie dał wzejść zorzy z krwi naszych ran,  
to jeszcze w waszej piersi jest krew  
na nowy świętej Wolności siew:  
i wy pójdziecie pomni puścizny  
na bój dla naszej Ojczyzny!"
 
 

środa, 23 lutego 2022

WOJNA 39 - Cz. IX

NA PODSTAWIE RELACJI RZĄDOWYCH,

INSTRUKCJI I ARTYKUŁÓW PRASOWYCH

DZIEŃ PO DNIU

od 5 stycznia do 27 grudnia 1939 r.

 


 

NIECHCIANY SOJUSZ

CZYLI RELACJE POLSKO-NIEMIECKIE

(1934-1939)

Cz. VI







ZBLIŻENIE POLSKO-SOWIECKIE
(1932)
Cz. V
 
 
 
NIEPEWNY POKÓJ I NOWA "WOJNA"
(UKRAINA - BIAŁORUŚ - LITWA) 
 

 
 Podpisanie w Rydze preliminariów pokojowych, zawieszających działania wojenne na całej długości frontu polsko-sowieckiego (12 października 1920 r.) było nie tylko policzkiem, lecz jawną zdradą, wymierzoną w naszych sojuszników - Ukraińców i Białorusinów, którzy wciąż jeszcze toczyli walki i którzy nie potrafili zrozumieć, jak można pokojowo oddać tereny, które żołnierze zdobywają w zwycięskim marszu? Owszem, można było zrozumieć taką woltę, w sytuacji klęski wojennej i potrzeby szybkiego zawarcia pokoju, ale gdy armia szła do natarcia na prawie każdym odcinku frontu a jedynie spowalniana była przez polityków i ich decyzje - to tego już zrozumieć nie sposób. Przecież 8 października pułkownik Juliusz Rómmel (wspomagany przez ukraińskie oddziały atamana Symona Petlury) rozpoczął kawaleryjski zagon na Korosteń, skąd już doprawdy niedaleko było do Kijowa. Można było ponownie zdobyć Kijów (po raz pierwszy Wojsko Polskie i Armia Czynna Ukraińskiej Republiki Ludowej zajęły Kijów - 7 maja 1920 r.), Mińsk i dojść do linii Berezyna-Dniepr, a dopiero wówczas podjąć rozmowy pokojowe, tocząc je z zupełnie innej pozycji. Nie można było bowiem dopuścić do pozostawienie Ukrainy przy Rosji, bo Ukraina przy Rosji to nowe imperium (bez znaczenia carskie czy bolszewickie), a Ukraina przy Polsce, to jak pisał Stanisław Cat-Mackiewicz: "cofnięcie się do stanu z XVII wieku i usiłowanie odrobienia tych wszystkich błędów, które popełniliśmy od tych czasów. Ugoda hadziacka (1658 r.) to związanie losów całej Ukrainy z państwem polsko-litewskim. Pokój andruszowski (1667 r.) to podział Ukrainy na dwie połowy dla zmoskiwczenia jednej tej części, dla polonizacji części drugiej". Zaś Tadeusz Hołówko dodawał: "Opuściliśmy, zdradziliśmy Petlurę w Rydze. Zdradziliśmy Ukraińców, którzy wiernie dotrzymywali nam braterstwa w dniach tragicznych. A tylko dwa tygodnie dalszej wojny i wojska Petlury byłyby w Kijowie i Joffe zgodziłby się prowadzić rokowania wspólnie z nami i delegatami Petlury, uznałby niepodległą Ukrainę, gdyż chodziłoby mu wówczas o ratowanie samego bytu bolszewików".

Zawieszenie broni (jak i późniejszy pokój) podpisane zostało oficjalnie pomiędzy delegacjami Polski, Rosji sowieckiej i Ukrainy sowieckiej, tylko problem był tego typu, że żaden delegat sowieckiej Ukrainy, nie potrafił pisać po ukraińsku i tekst w tym języku zredagował dopiero członek delegacji polskiej - Leon Wasilewski (jeden z najbliższych współpracowników Józefa Piłsudskiego, którego córeczka - Wanda, zapisze się potem negatywnie w naszej historii, jako komunistka i ta, która bezpośrednio namawiała Stalina, aby po II Wojnie Światowej włączył Polskę jako jedną z republik Związku Sowieckiego, na co ten odparł: "Wando, nie wnosi się do domu gniazda wściekłych szerszeni", po czym dodał z niezwykłą szczerością, że komunizm tak pasuje Polsce, jak siodło krowie). Leon Wasilewski dobrze znał język ukraiński, gdyż w latach młodzieńczych studiował na Uniwersytecie Kijowskim. Ukraińcy byli przerażeni tym, co w Rydze wyczyniała polska delegacja z Janem Dąbskim i Stanisławem Grabskim na czele. Semen Petlura pisał w "Synu Ukrainy": "W najcięższych godzinach narodowych i państwowych nieszczęść Ukraina uczciwie i wiernie była z Polską. Niosła ona na sobie jej ciężar, dała jej do boju swoich najlepszych synów, ukraińskich kozaków-rycerzy. Swoją krwią umyła ona i broniła polskie granice. Dlaczego w tej chwili, na konferencji pokojowej, żaden z polskich przedstawicieli ani słowem nie wspomniał o tym, że Ukraina jest sojusznikiem Polski? Czemuż to tak? Czy nie jest zrozumiałe, że jest to obrazą tych wszystkich Ukraińców, którzy z polskim narodem zbrojnie odpierali bolszewicką nawałę, przelewając swą krew i ofiarowując swoje życie? Czyż nie należy liczyć się z tymi Ukraińcami, którzy uczciwie związali swój los z losem narodu polskiego?" Słali też Ukraińcy apele protestacyjne do polskich władz (a część ukraińskiej delegacji, która przebywała w Rydze, lecz nie została dopuszczona do ustaleń pokojowych, starała się jakoś wpłynąć na na przewodniczącego polskiej delegacji - Jana Dąbskiego, lecz gdy on się z nimi spotkał - 7 października 1920 r. - starał się im wytłumaczyć, że pokój z bolszewikami i oddanie Ukrainy w bolszewickie ręce, jest w interesie... samych Ukraińców, podobnie jak w 1944/45 r. Churchill starał się przekonać polskie władze w Londynie, że oddanie Polski w sowieckie łapy, jest w interesie samych Polaków).

Powstawały więc odezwy o takiej choćby treści: "Polska prowadzi w Rydze rokowania o pokoju z ludźmi, których nie wybieraliśmy, którzy przyszli do nas dzikimi ordami ze wschodu i siłą zagarnęli nasz kraj. W rządzie sowieckiej Ukrainy Ukraińców nie ma. Cała ludność Ukrainy nienawidzi bolszewizmu, wszystkimi siłami chce się go pozbyć. Zwracamy się z protestem przeciwko uznaniu sowieckiego rządu Ukrainy za nasz rząd i uprzedzamy, że uznanie go nie tylko gubi nas wszystkich na Ukrainie, ale zagraża pokojowi państw sąsiednich i nawet całej Europie. Do rządu narodu polskiego, narodu braterskiego i najbliższego sąsiada, zwracamy się z prośbą, żeby o naszym proteście powiadomiono cały świat i by szczególnie naród polski zatroszczył się o los tych terenów, które były teatrem wspólnych polsko-ukraińskich akcji wojskowych i by nareszcie pokojowa delegacja w Rydze wzięła na siebie obowiązek obrony naszych interesów". Rząd ukraiński przeniósł się wówczas (styczeń 1921 r.) z oddanego bolszewikom Kamieńca Podolskiego (owej sławnej twierdzy Rzeczpospolitej Obojga Narodów, w której to zginął w 1672 r. pułkownik Jerzy Wołodyjowski gdy zapalił się skład amunicji, a twierdza miała zostać oddana Turkom. Klęska w Kamieńcu i śmierć Wołodyjowskiego, pięknie przedstawił Henryk Sienkiewicz w swojej "Trylogii", kształtując na kanwie prawdziwej postaci, postać literacką - Jerzego Michała Wołodyjowskiego, owego niezwyciężonego w walce na szable "małego rycerza" z fikuśnym wąsem, najlepiej zapamiętanego w osobie Tadeusza Łomnickiego i jego miłości do Barbary "Baśki" Jeziorkowskiej, który powtarzał: "Dał ci Bóg mizerną postać, jeśli się ciebie ludzie nie będą bali, to się z ciebie będą śmiali". Klęska kamieniecka została potem powetowana przez hetmana wielkiego koronnego - Jana Sobieskiego w bitwie pod Chocimiem z 1673 r., w której to cała turecka armia została zniszczona, a hetman otrzymał wówczas od Turków przezwisko: "Lwa Lechistanu", zaś potem, gdy został królem - jako Jan III - ponownie pobił Osmanów w bitwie pod Żurawnem w 1676 r. i ostatecznie w Bitwie pod Wiedniem w 1683 r. przynosząc wybawienie mieszkańcom wygłodniałego i zniszczonego miasta), rząd ukraiński przeniósł się więc do Tarnowa, ale stamtąd (na żądanie Sowietów) ich przegoniono, każąc opuścić Polskę wszystkim politykom ukraińskim (na czele z samym Petlurą), zaś oficerów i żołnierzy internowano w obozie w Aleksandrowie Kujawskim i Łańcucie, a następnie przeniesiono ich do Szczypiorna (do tego samego obozu, w którym w 1917 r. Niemcy internowali żołnierzy I i III Brygady Legionów Polskich), zaś ukraińskich urzędników cywilnych i ich rodziny osadzono w ośrodkach w Częstochowie i w Piotrkowie. 15 maja 1921 r. do Szczypiorna przybył Naczelnik Państwa - Józef Piłsudski, który przeprosił Ukraińców za to, co ich z polskich rąk spotkało, mówiąc: "Ja Was przepraszam Panowie, ja Was przepraszam!".


MICHAŁ i BASIA WOŁODYJOWSCY


 

 
Nienawiść wielka wlała się wówczas w serca Ukraińców do "perfidnych, zdradzieckich Lachów", którzy ponad głowami Ukraińców, wspólnie z bolszewickimi siepaczami dogadali się i podzielili Ukrainę pomiędzy siebie (większą część wzięli oczywiście Sowieci, myśmy bowiem trzymali się linii Zbrucza). Iwan Kedryn-Rudnycki (jeden z żołnierzy Petlury) tak oto pisał w tych tragicznych dla Ukraińców dniach: "Było w dziejach świata wiele wypadków, że sojusznik porzucał sojusznika, układał z wrogiem separatystyczne układy pokojowe, starał się ratować dla siebie maksimum w nowo stworzonej sytuacji. Ale było tak zawsze w razie przegranej. Rozbiór Ukrainy w Rydze pomiędzy Polskę a Rosję nastąpił po wygranej polsko-ukraińskiej wojnie przeciwko Rosji sowieckiej. Dlatego była to zdrada w klasycznym rozumieniu". Rzeczywiście, trudno tutaj znaleźć jakiekolwiek usprawiedliwienie, bo nie może nim być durne przeświadczenie członków polskiej delegacji, iż należy inkorporować co tylko się da, a tego, czego nie da się inkorporować (ze względu na przykład na niemożność polonizacji wielkich obszarów Ukrainy za linią rzeki Zbrucz) - to należy porzucić. Chora wizja, o której zresztą pisałem już w poprzedniej części tego tematu, więc nie będę już do niej wracał, warto teraz jeszcze przytoczyć słowa rosyjskiego historyka - Giennadija Matwiejewa, który tak oto opisał traktat ryski 1921 r.: "Warszawa bez targów, nawet bez jakichkolwiek oznak sprzeciwu porzuciła swego ukraińskiego sojusznika, z którym pięć miesięcy wcześniej podpisała porozumienie polityczne oraz konwencję wojskową. A miało to miejsce wówczas, gdy Polacy prowadzili z powodzeniem ofensywę na Białorusi i Ukrainie". Dlatego raz jeszcze napiszę (choć niestety post-factum) iż Dąbski i Grabski (i kilku innych) powinni dostać kulę w łeb, za to, do czego doprowadzili w Rydze. Dość już w naszej historii było wygranych wojen i przegranych pokojów (czego przykładem niech będzie chociażby Grunwald 1410 i pokój toruński z 1411 r. który był tak napisany, jakby to Polacy przegrali tę bitwę i całą tę wojnę z Krzyżakami. Potem trzeba było jeszcze kolejnych wojen, aby ostatecznie rzucić Zakon na kolana - choć tak naprawdę to nim dobyto miecza, wcześniej zazbrojono Zakon na śmierć, podobnie jak USA zazbroiły na śmierć Związek Sowiecki, który nie wytrzymał presji ciągłego zbrojenia i musiał się rozpaść. Zakon Krzyżacki również zapożyczał się ponad miarę, aby tylko się zbroić przed Polakami, a i tak rycerze zakonni nie byli w stanie wygrać bitwy w polu i chronili się za murami twierdz, czekając aż wojska koronne ich tam dopadną).  
 
 

  
Podobnie postąpiono z Białorusinami gen. Stanisława Bułak-Bałachowicza, który zgromadził dość pokaźną armię w sile ok. 20 000 żołnierzy (Ukraińców Petlury było nieco ponad 15 000). Była to armia ochotnicza, okrutna i poddańczo wierna swemu dowódcy, jak bowiem pisał płk. Józef Jaklicz o Białoruskiej Armii Narodowej (a tak zwała się formacja Bułak-Bałachowicza): "Nie znają pardonu i przypominają barbarzyńców. Przy mnie rzucali mu pod nogi (Batce, jak go nazywają) głowy bolszewików ścięte szablami. Jeśli coś mu się nie podoba u jego oficerów lub żołnierzy, to osobiście ich strzela przed frontem lub karze się samym wieszać. Spełniają to bez oporu, patrząc mu w oczy jak psy". Wygląd "bałachowców" mógł zmylić zarówno sojuszników, jak i wrogów, co było dość częstym zjawiskiem, jako że przypominali oni bolszewików i łatwo było się nabrać. Pół biedy, gdy pomyleni zostali przez Polaków, gorzej jednak gdy to sami bolszewicy dawali się zrobić w konia, a tak było choćby w miejscowości Krymno, gdzie miejscowi komuniści wzięli bałachowców za "zwycięską armię Trockiego". Oto jak wspominał to wydarzenie porucznik Stanisław Lis-Błoński (oddelegowany do armii Bałachowicza przez wywiad wojskowy): "Tuż obok drewnianego krzyża ustawiła się delegacja złożona z prezesa rewkomu, jego zastępcy i kilkuset miejscowych obywateli. Oczywiście wszyscy byli prawie bez wyjątku kruczowłosi, z orlimi nosami. Prezes trzymał jakąś tacę, a na niej chleb. Witał nasze wojsko jako zwycięską armię Trockiego. Szczegółowo poinformował nas o sytuacji: już w panicznym strachu uciekły reakcyjne wojska "bandyty" Piłsudskiego. Mówił dalej, że zamordowali oni kilku "bandyckich" żołnierzy z "białej polskiej armii". Musieliśmy towarzyszowi prezesowi i towarzyszom natychmiast "podziękować". Lepiej darować sobie dalszy opis, ponieważ jego drastyczność jest zbyt duża, aby można ją tutaj przedstawiać, w każdym razie "towarzysz-prezes" i inni obecni przy nim komuniści dostali to, na co niewątpliwie zasłużyli z zimną krwią mordując polskich żołnierzy.

Żołnierze Bułak-Bałachowicza mieli jednak bardzo słabą świadomość narodową, co nie powinno dziwić, gdyż armia ta składała się ze zdeklarowanych antykomunistów-ochotników z różnych narodowości i jak pisał prof. Zbigniew Karpus: "Kogo tam nie było! Biali Rosjanie, Kozacy, Finowie. Uciekali do niego też oficerowie Wojska Polskiego, którzy mieli problemy dyscyplinarne w swoich jednostkach i zostali zdegradowani. Bałachowicz oczywiście uznawał ich poprzednie stopnie. Brał każdego, byle chciał bić czerwonych". Nie należy więc się dziwić, gdy raz Bułak-Bałachowicz określał swoje wojsko jako biało-rosyjskie, a raz jako... białoruskie, i tak też było w pewnym przypadku, opisywanym przez Stanisława Cata-Mackiewicza, gdy: "Józef Bałachowicz doradził, aby oddział przeszedł na stronę polską jako oddział "białoruski" (...) W Słancach uszykował Bałachowicz oddział i wyjechał na koniu przed front: - Ot co, rebiata: wy teraz wszyscy będziecie Białorusy. Zrozumiane? - Zrozumiane, baćko. Jeden się tylko wymądrzył: - To tak, jak było. - Co, jak było, durak?! - Znaczy: białe-Ruskie. - Nie: "bieły Rosjanin", bałwanie jeden, a "Białorus". Nie pojmujesz różnicy?! - Nikak-niet! - Ech, zaklęte pały, mać waszą... Kto tu uczony?!... Aha, Wintowt Piotr! Zbierz ludzi i roztłumaczysz wszystkim dokumentnie, jaka różnica. - Tak-toczno! - odpowiedział Piotr. - W porządku. -  I zwracając się znowu do szeregów: - Idziemy przebijać się do Polski i dalej rąbać bolszewików. Odpowiedziało mu zgodne: - Urrraaa!" Gen. Bułak-Bałachowicz przeszedł z Estonii (w której uznawany był za bohatera narodowego) do Polski w marcu 1920 r. Miał przy sobie wówczas nieco ponad 600 szabel. W Polsce, po gorącym powitaniu jego oddziału w Dźwińsku (Daugavpils) ponoć przez samego gen. Edwarda Rydza-Śmigłego, został jednak Bałachowicz (wraz ze swoimi żołnierzami) internowany na dwumiesięczną "kwarantannę" w twierdzy w Brześciu nad Bugiem. Przez cały ten czas jednak, trwał nabór do jego armii, a Bałachowicz "podbierał" oficerów i żołnierzy z innych ruskich formacji, jak choćby z Armii Rosyjskiej w Polsce Aleksandra Salnikowa i Borysa Sawinkowa, co też budziło ich sprzeciw, lecz prośby o przeciwdziałanie temu, słane na ręce gen. Stanisława Sosnkowskiego nie przyniosły żadnego rezultatu. Bałachowicz po prostu zabierał do swej ochotniczej armii "rycerzy śmierci" oficerów i żołnierzy którzy mieli spore doświadczenie bojowe i nie sposób było temu zaradzić. W czerwcu 1920 r. jego armia liczyła już 2500 żołnierzy i była gotowa do dalszej walki z bolszewikami.

Bardzo szybko zaczęli "bałachowcy" siać przerażenie w jednostkach Armii Czerwonej, a szczególnie wśród komisarzy politycznych, których nie brano do niewoli, a zabijano na miejscu. Największym sukcesem wciąż rozrastającej się armii baćki Bułak-Bałachowicza, było zdobycie Pińska - 27 września 1920 r., gdy wzięto do niewoli cały sztab sowieckiej 4 Armii, czyli 400 oficerów i 2000 żołnierzy, a także zdobyto pociąg pancerny i 280 wagonów z bronią, amunicją, mundurami i prowiantem. Sława Bułak-Bałachowicza i jego armii bardzo szybko wyszła poza granice toczącego się konfliktu i chętnych do wstępowania w szeregi jego armii nie brakowało (zgłosił się nawet pewien oficer ze Szwecji, który pragnął zorganizować przy armii Bałachowicza oddział szwedzkich narciarzy). Wkrótce potem jednak w Rydze podpisano preliminaria pokojowe i dalsza walka w szeregach Wojska Polskiego była już niemożliwa. Jeszcze w październiku 1920 r. sowiecki poseł w Polsce (oficjalnie sowieckie poselstwo w Warszawie otwarto dopiero 10 września 1921 r.) Lew Karachan, zaproponował w Rydze Janowi Dąbskiemu 10 milionów rubli w złocie, za wydalenie z Polski Semena Petlury, Borysa Sawinkowa i Stanisława Bułak-Bałachowicza, na co Dąbski ponoć wyraził zgodę. Gdy informacja o tym dotarła do opinii publicznej, wybuchł skandal, a Marszałek Piłsudski otwarcie oskarżył rząd (Antoniego Ponikowskiego, który delegował przedstawicieli Polski do Rygi) o "handel żywym towarem". Piłsudski nie zamierzał tego ani popierać, ani też tolerować, ale zdawał sobie doskonale sprawę, że po podpisaniu zawieszenia broni (12 października - weszło w życie 18 października 1920 r.) obecność tych osób, będzie dla Polski niewygodna z punktu widzenia dyplomatycznego, ale ponieważ Marszałek dyplomatą nie był, przeto często gwizdał na takie przeszkody i jeszcze na początku października 1920 r. opracował dwa plany dywersyjne, które ostatecznie miały doprowadzić do stworzenia na północnym-wschodzie niepodległego litewsko-białoruskiego państwa, sprzymierzonego z Polską. Warunkiem powodzenia tego przedsięwzięcia było opanowanie Wilna (które wycofujący się Sowieci 26 sierpnia 1920 r. oddali Litwinom, choć wcześniej, w dniach Bitwy Warszawskiej zamierzali opanować Kowno i obalić "reakcyjny rząd litewski", przyłączając Litwę jako jedną z sowieckich republik. Zadania tego mieli dokonać litewscy komuniści - Vincas Mickievicius-Kapsukas i Ziemas Aleksa-Angarietis, którzy już 16 sierpnia 1920 r. poprosili Lenina o zgodę na opanowanie Kowna. Jednak polska ofensywa znad Wisły i Wieprza kompleksowo spieprzyła sowieckie plany zajęcia Litwy, tak więc ratując się, przekazali oni teraz Wilno stronie litewskiej, zdając sobie sprawę że zaogni to polsko-litewskie stosunki), ale nie tylko. Zajęcie Wilna (9 października) przez "zbuntowane" oddziały gen. Lucjana Żeligowskiego przeszło do historii, ponieważ się wydarzyło, ale niewielu wie, iż Piłsudski zamierzał w taki właśnie sam sposób opanować Kowno i Mińsk. Kowno miał również opanować Żeligowski, ale do zdobycia Mińska wyznaczony został właśnie Bułak-Bałachowicz.




15 października 1920 r. Wojsko Polskie wkroczyło na niecałe pięć godzin do Mińska, po czym otrzymało rozkaz wycofania się stamtąd, jako że Mińsk (stolica Białorusi) - zgodnie z zawartymi w Rydze umowami - znaleźć się miał po sowieckiej stronie granicy. Mimo to Bułak-Bałachowicz otrzymał zadanie kolejnego opanowania miasta i z tym rozkazem przekroczył strefę neutralną - oddzielającą obie walczące strony (listopad 1920 r.). Niestety, te przygotowania trwały zbyt długo, a w międzyczasie Sowieci zdążyli umocnić się w mieście, przeto opanowanie Mińska (jak i Kowna) się nie powiodło. Za to 12 listopada Bułak-Bałachowicz zdobył Mozyrz - miasto leżące jakieś 250 km. na południowy wschód od Mińska. Niestety, pozbawieni wsparcia Wojska Polskiego, nie mogli się bałachowcy długo tam utrzymać i już 19 listopada musieli się stamtąd wycofać. To była już ostatnia akcja Bałachowicza i jego żołnierzy w czasie Wojny polsko-bolszewickiej, teraz Polacy przystąpili do skrupulatnego wypełniania zobowiązań zawartych z bolszewikami w Rydze i już 29 listopada przekraczających granicę (jeszcze nie wyznaczoną w rzeczywistości, aczkolwiek już określoną na mapie) oddziały batki Bałachowicza były rozbrajane i internowane do wyznaczonych obozów (gdzie często znaleźli się w jednym miejscu z wziętymi do niewoli sowieckimi sołdatami). To było upokarzające, ohydne i obrzydliwe jak polska strona aktywnie wypełniała sowieckie żądania, zupełnie jakbyśmy byli jakimś krajem satelickim wobec Moskwy. Żołnierzy walczących za "Naszą i Waszą Wolność" umieszczano (często z braku miejsc) wraz z bolszewikami, co musiało być nie tylko hańbiące, ale i zagrażające ich życiu. Jeżeli narody mają na swych kontach haniebne dzieje, to niewątpliwie na konto naszej narodowej hańby należy zapisać to, co wyprawiano z żołnierzami ukraińskimi i białoruskimi po zakończeniu działań wojennych w 1920 r. Wielu z tych ludzi zmarło w obozach w czasie epidemii tyfusu na zimę 1920/1921 r. Jeżeli mamy więc pretensję do Francuzów i Anglików za brak pomocy w 1939 r., do Amerykanów za to że sprzedali nas w Teheranie (1943) i Jałcie (1945) Stalinowi, to jednocześnie powinniśmy sami uderzyć się w piersi - cośmy zrobili z żołnierzami walczącymi w imię wspólnej tradycji Rzeczpospolitej Dwojga (Trojga) Narodów, cośmy uczynili braciom Rzeczpospolitanom? Hańba i wstyd!

Sam generał Bułak-Bałachowicz uniknął jednak internowania i wydalenia z Polski, gdyż od 1919 r. posiadał obywatelstwo polskie (potwierdzone jeszcze przez sejm), ale los jego podkomendnych w większości był nie do pozazdroszczenia. Sytuacja internowanych nieco się poprawiła po 2 maja 1921 r. gdy na Śląsku wybuchło III Powstanie antyniemieckie. Część z nich - w zamian za uczestnictwo w powstaniu - została zwolniona z obozu i wsparła polskie jednostki na Śląsku (oficjalnie ani Niemcy ani Polska nie mogły uczestniczyć w tym konflikcie, ale nieoficjalnie obie strony wspierały walczące przeciw sobie siły). Gen. Bałachowicz również aktywnie włączył się w pomoc swym żołnierzom i (choć sam zmagał się z problemami finansowymi, gdyż strona polska nie chciała uznać jego generalskiego stopnia, oraz nie przyznano mu obiecanego orderu Virtuti Militari, przez co nie mógł liczyć ani na rentę oficerską w odpowiedniej wysokości, ani na sowity dodatek za przyznane odznaczenie, a był to człowiek nie tylko odważny, ale bardzo kochliwy. Miał łącznie trzy żony - ostatnia była od niego młodsza o ponad połowę - oraz siedmioro dzieci, opiekował się również dwoma dzieciakami swego tragicznie zmarłego brata - Józefa, który zginął w czerwcu 1923 r.). Batka Bałachowicz załatwił pracę swym żołnierzom w przetwórstwie drewna w Białowieży i Hajnówce (były to firmy powiązane z polskim wywiadem wojskowym, gdzie oficjalnie zajmowano się przetwórstwem drewna, a realnie szkolono do akcji dywersyjnych i działań wojskowych). Mimo iż oficjalnie strona polska nie uznawała odznaczeń i stopni oficerskich Bułak-Bałachowicza, to jednak nie czyniono mu problemów, gdy pokazywał się w stroju generała Wojska Polskiego na paradach wojskowych czy na obchodach świąt państwowych (11 listopada, 3 maja, 15 sierpnia). Mało tego, baćka Bałachowicz nie zamierzał jednak wieść spokojnego życia cywila i emeryta (otrzymał emeryturę, ale nie w wysokości odpowiedniej do jego stopnia oficerskiego) i wciąż utrzymywał kontakty ze swymi dawnymi oficerami oraz żołnierzami (miejscem spotkań bałachowców - gdzie przybywali oni często w mundurach i gdzie całymi godzinami przy lampce dobrego, gruzińskiego wina radzili nad tym, jak jeszcze będą mogli przysłużyć się sprawie niepodległości Polski i Białorusi - była restauracja "Pod Psami" u zbiegu ulic Chłodnej i Żelaznej w Warszawie). W restauracji przy Chłodnej odbierał "raporty" od swych dawnych podkomendnych i przyznawał im nagrody w postaci ustanowionego przez siebie orderu Krzyża Waleczności Armii generała Bałachowicza (złośliwcy twierdzili że order ten przyznawał nie za darmo, ale nie wnikajmy w szczegóły). Bałachowicz napisał też w 1931 r. książkę pt.: "Wojna będzie czy nie będzie?" w której wyjaśniał jaka będzie przyszła wojna światowa: "To nie będzie wojna zbrojnych szeregów. To będzie eksterminacja ludów totalna, doszczętna". 

Kontakty, jakie Bałachowicz utrzymywał ze swymi podkomendnymi, nie były wcale spotkaniami dziadków, rozprawiających nad dawną przeszłością, a wręcz przeciwnie. Bałachowicz doskonale wiedział że wybuch nowej wojny jest tylko kwestią czasu i starał się dobrze do tego przygotować swoich ludzi, mało tego zyskiwał nowych zwolenników którzy szkolili się pod jego dowództwem i gdy 1 września 1939 r. wybuchła II Wojna Światowa, Bułak-Bałachowicz wkroczył 7 września do gabinetu gen. Waleriana Czumy (dowódcy Obrony Warszawy) i zakomunikował mu, że w Okuniewie już czeka liczący 2000 żołnierzy oddział partyzancki (składający się z dwóch batalionów piechoty, dwóch szwadronów kawalerii, kompanii podchorążych, plutonu zwiadowców, plutonu żandarmerii i baonu legii cudzoziemskiej - czyli ochotników z innych państw, głównie z Francji i Czechosłowacji), który może zostać użyty do akcji dywersyjnych na tyłach niemieckich wojsk. Oddział Bałachowicza wziął udział w walkach o Warszawę począwszy od 8 września 1939 r. i walczył na Wilanowie, Czerniakowie, pod Otwockiem, Natolinem, Augustówką, Powsinem, Jeziorną, Pyrami i Lasem Kabackim. Ruchliwość bałachowców była ogromna i bardzo szybko potrafili oni dokonywać ataków, wycofywać się i ponownie pojawiać w innych miejscach, całkowicie zaskakując Niemców. 12 września to właśnie oddział Bałachowicza odbił z rąk Niemców zajęty przez nich Służew i tory wyścigów konnych (choć w starciu tym stracono 50 zabitych i rannych żołnierzy). Po wkroczeniu - 17 września - od wschodu Sowietów, dalsza walka w kraju nie była już możliwa i należało wyprowadzić wojsko do Rumunii lub na Węgry, a stamtąd dalej do Francji, by dalej kontynuować walkę o odrodzenie Ojczyzny. Warszawa skapitulowała więc 28 września 1939 r. (choć wcześniej pewien żołnierz groził gen. Czumie bronią, jeśli ten zdecyduje się na kapitulację, a po jej ogłoszeniu kilku oficerów odebrało sobie życie, jeden - z braku amunicji - skoczył z czwartego piętra zabijając się na miejscu. Wielu z nich nie mogło przeżyć hańby kapitulacji i tego, że znienawidzony wróg wkroczy do stolicy kraju - do Warszawy). 


"BĘDZIE WOJNA?"
"TAK MÓWIĄ, ALE NAWET JEŚLI, TO I TAK ICH POGONIMY"
FRAGMENT FILMU: "JUTRO IDZIEMY DO KINA"

(Takie właśnie było przekonanie ogromnej części polskiego społeczeństwa tuż przed wybuchem II Wojny Światowej, nikt bowiem nie wierzył w klęskę, a wielu uważało że sojusz z Francuzami i Anglikami jest niepotrzebny, że sami rozbijemy Niemców, a tamci będą tylko przeszkadzać i trzeba będzie się z nimi dzielić zwycięstwem)
    
"JESTEŚMY NIEZNISZCZALNI - BĘDZIEMY NIEŚMIERTELNI!"




Po klęsce Bułak-Bałachowicz zszedł do konspiracji i założył własną organizację pod nazwą: "Konfederacja Wojskowa". W mieszkaniu przy ulicy Saskiej 103 zbierali się młodzi ludzie, których on potajemnie szkolił do walki partyzanckiej. Gestapo wiedziało o działalności Bałachowicza i starało się go dopaść. Ostatecznie dnia 10 maja 1940 r. (czyli w dzień niemieckiej agresji na Belgię, Holandię, Luksemburg i Francję) po opuszczeniu mieszkania przy Saskiej 103, Stanisław Bułak-Bałachowicz wyszedł na ulicę. Starszy, dystyngowany pan, podpierający się ciężką, okutą laską - zbytnio nie wyróżniał się z tłumu przechodniów. Nagle podjechał do niego samochód osobowy z którego wyskoczyło dwóch funkcjonariuszy gestapo w czarnych płaszczach. Zatrzymali go i zażądali, aby się wylegitymował. Bałachowicz niewiele myśląc uderzył laską gestapowca tak mocno, że ten zginął na miejscu, drugiego zaś ową laską skutecznie ogłuszył, ale wówczas z samochodu padły strzały z karabinu maszynowego i sławny generał, zagończyk, bohater trzech narodów (białoruskiego, estońskiego i polskiego) padł martwy. Miał wówczas 57 lat. Jego ciało zostało pochowane w tajemnicy, tak, że do dziś nie wiadomo gdzie się znajduje (Jego symboliczny grób znajduje się na Powązkach). W każdym razie należy mu się nasza wdzięczność i pamięć.




Oczywiście oddziały Bułak-Bałachowicza nie były jedynymi formacjami białoruskimi, jakie służyły w Wojsku Polskim, ale o innych opowiem w kolejnych częściach, wraz z rozwojem stosunków polsko-sowieckich w latach 20-tych i wzrostem idei prometejskiej. W każdym razie białoruska Armia "Zielonego Dębu" (bo o niej to będę teraz pisał) była nie mniej oryginalna od bałachowców, a co ważne - działała po stronie sowieckiej jeszcze długo po zakończeniu Wojny polsko-bolszewickiej, warta więc jest szerszego omówienia.


CDN.

niedziela, 20 lutego 2022

W OBRONIE EUROPY - Cz. I

CZYLI DZIEJOWE BATALIE I ZMAGANIA,

KTÓRE OCALIŁY 

EUROPEJSKĄ CYWILIZACJĘ



 
 Tym tematem pragnę rozpocząć nową serię, w której opiszę największe zmagania Europejczyków, które pozwoliły ocalić europejską kulturę, sztukę i ogólnie rzecz biorąc europejską cywilizację, przed najazdem lub atakiem z zewnątrz, ze strony państw lub ludów obcych kulturowo, cywilizacyjnie i mentalnie. W tym temacie zaprezentuję zarówno zmagania dość odległe czasowo (jak choćby bitwę pod Poitiers z 732 r.), jak i te bliższe (np. bitwę pod Lepanto z 1571 r.), oraz te bardziej nam współczesne (jak Bitwa Warszawska 1920 r. - chociaż o niej akurat dość sporo pisałem w wielu innych tematach na tym blogu). Zaprezentuję tutaj również te wydarzenia, które oficjalnie nie przeszły do historii, bowiem nie pociągnęły za sobą żadnych dziejowych wydarzeń, ale stało się tak, ponieważ znaleźli się ludzie, którzy owym katastrofom skutecznie zapobiegli (któż wie bowiem o tym, że na przełomie lat 70/80-tych XX wieku miała wybuchnąć III wojna światowa i jak to się stało, że ostatecznie do niej nie doszło?). Nie zamierzam też skupiać się tutaj jedynie na kwestiach militarnych, gdyż prawdziwe zagrożenia cywilizacyjne tak naprawdę są groźne dopiero wtedy, gdy obce wpływy kulturowe (lub antykulturowe) przenikną niezauważalnie do rodzimej kultury i gdy ludzie zaczną je utożsamiać jako coś naturalnego i akceptowalnego. 

Tak jest dzisiaj chociażby w przypadku ekspansji marksizmu antykulturowego, który przyjmowany jest jako coś normalnego - szczególnie przez młodzież, siedzącą z nosami w smartfonach, tabletach i ipad'ach i postrzegającą historię albo jako coś na kształt zabawy, albo jako pasmo niekończącego się wyzysku za który nieustannie należy przepraszać. Jednocześnie owa młodzież w swej niepojętej głupocie, wychodzi z założenia - co również jest wynikiem nieznajomości historii - że to dopiero oni są tymi pionierami, którzy jako pierwsi chcą walczyć z niesprawiedliwością i wyzyskiem i że wcześniej ludzie tego nie chcieli, bo jakby chcieli - to by to zmienili. Czegóż jednak można wymagać od ludzi, którzy całe dnie spędzają przed ekranami smartfonów które wprost wyżerają im mózgi i nie dostrzegają, że wpadają w tą samą dziejową pętlę, po której przed nimi kroczyły już tysiące im podobnych - "naprawiaczy ludzkich dziejów" i zawsze te piękne i wzniosłe hasła oraz idee kończyły się tak samo - nieprawdopodobną ilością ludzkiego cierpienia, stosami ciał i masowymi grobami. Tak bowiem ZAWSZE kończą się wzniosłe cele idealistów, którzy pragną zbudować nowy świat, pozbawiony błędów przeszłości. Nie da się bowiem na tym świecie uwolnić od zła (z jednego wpada się w drugie często znacznie gorsze od poprzedniego - co może oznaczać - a istnieje taka teoria - że realnie żyjemy w piekle), jedyne co można zrobić, to zło dobrem zwyciężać, a przede wszystkim nie pozostawać biernym, gdyż nic tak nie umacnia zła, jak to że ludzie się do niego przyzwyczajają i dla tymczasowego "świętego spokoju" umywają ręce. 

Przykładem niech będzie tu fakt, jak potraktowano pokojowy protest kanadyjskich truckerów, którzy zablokowali most w Ottawie, wiodący do Detroit. Choć nie doszło nawet do przewrócenia przysłowiowego kosza na śmieci, zostali oni nazwani przez "skarpetkowego" fuhrera Justina Trudeau - "nazistami", "faszystami", "zwolennikami białego suprematyzmu" i innymi niedorzecznymi oraz odczłowieczającymi sformułowaniami. Notabene, podpalanie samochodów i rabowanie sklepów i dobytków oraz mordowanie zwykłych ludzi, do czego dochodziło podczas tzw.: protestów BLM w lecie 2020 r. w USA, to było uznane za "słuszny społeczny protest". Tylko że ten "słuszny społeczny protest" wymierzony był w zwykłych ludzi i w ich własność, w ich majętności, zaś strajk kierowców ciężarówek w Kanadzie odbijał się na dostawach dla wielkiego biznesu, a tego nie wolno im robić - nigdy, przenigdy. Gdyby z bronią w ręku strzelali do broniących swych domów i zakładów pracy ludzi, wówczas uznani by zostali za bohaterów walczących w imię "sprawiedliwości społecznej", ale ponieważ wystąpili przeciwko "wielkim" tego świata, zostali natychmiast sprowadzeni do roli "nazistów" i "białych suprematystów". 

Ostatnio - chyba w lisowym "Na Temat" czytałem wynurzenia pewnej młodej dziennikareczki, która pisała o tolerancji, i tę swoją pisaninę podsumowała stwierdzeniem: "A przecież istnieje coś takiego, jak paradoks tolerancji, który sprowadza się do tego, że nie można tolerować zjawisk, które są wrogie demokracji". I dziennikareczka owa nazwała to sformułowanie "paradoksem tolerancji". Jakże piękna nazwa, pytanie moje tylko brzmi czy sama na to wpadła, czy też ktoś jej tę nazwę podpowiedział lub ją w tym kierunku naprowadził? Jest to ważne pytanie, gdyż daję głowę że ona sama uważa iż słowa które wypowiedziała są wybitnie oryginalne i to ona sama - lub ludzie z jej otoczenia, pokolenia - wpadli na to hasło. Gdyby bowiem znała historię, wiedziałaby, że sformułowanie: "Nie ma tolerancji dla wrogów tolerancji" zostało zawarte w książce z 1965 r. autorstwa zdeklarowanego marksisty i zdegenerowanego seksoholika - Herberta Marcuse. Książka nosiła tytuł: "Tolerancja represywna" i autor zapowiadał w niej koniec klasycznego modelu tolerancji, polegającego na tolerowaniu wszelkich możliwych, acz, odmiennych od naszych poglądów i postaw, na rzecz tolerowania JEDYNIE poglądów lewicowych, prawicowe zaś miały być poddane całkowitej krytyce i alienacji z przestrzeni publicznej i to jeszcze - co ciekawe - nim w ogóle powstaną - czyli totalna prewencja podszyta marksistowskim terrorem w imię powszechnej tolerancji. Idealny świat dla pustych, głupich ludzi (szczególnie młodych - którymi łatwo manipulować), którzy w swym pustym życiu - w którym skupiają się głównie na przeglądaniu facebooka, tiktoka czy robieniu selfie - pragną poczuć że coś od nich zależy, że robią coś wzniosłego i pięknego, nie widząc jednocześnie że pięknymi hasłami wybrukowana jest droga do piekła, a ideały którymi tak folgują (szczególnie w sieci), znajdą swoje odbicie w prawdziwym świecie w morzu ludzkiego cierpienia i hektolitrach przelanej krwi. 

Konkluzja jest więc oczywista - jak tracą i cierpią zwykli ludzie, a szczególnie klasa średnia to jest dobrze, tak właśnie ma być, ale jak zaczynają tracić wielkie koncerny to natychmiast należy działać i pacyfikować takie protesty, łącznie z blokadą kont bankowych (a przecież oni wszyscy dążą do likwidacji gotówki i pozostawienia rozliczeń jedynie w formie wirtualnej, co by oznaczało całkowite poddaństwo nas wszystkich, bowiem jednym przyciskiem zablokują nam dostęp do kont jeśli okażemy się "nieprawomyślni" i spróbujemy zaprotestować przeciwko temu, do czego dążą - czyli nowego feudalizmu - grupka niewyobrażalnie bogatych "wybrańców" oraz cała reszta ludzkości żyjąca w mniejszej lub większej biedzie, poddawana eutanazji i aborcji - bo przecież trzeba walczyć o klimat, prawda?; zmuszana do śmieciowego jedzenia, bo na to jakościowo dobre nie będzie ich stać; oraz kontrolowana - skanowanie twarzy, kamery w miastach a nawet w lasach). "Bydło" należy bowiem kontrolować i krótko trzymać na smyczy aby zbytnio się nie znarowiło, a niestety za bydło mają nas wszystkich właśnie ludzie tacy jak Justin Trudeau i inni jemu podobni "postępowi naprawiacze ludzkich dziejów". O tym też postaram się napisać w tym temacie, ale teraz pragnę rozpocząć od jednej z największych batalii w dziejach Europy, czyli od Bitwy Wiedeńskiej - odsieczy Wiednia z roku 1683, która ocaliła ówczesną Europę przed tym, do czego dziś doprowadziła polityka "postępowych" polityków w wielu europejskich krajach - czyli przed niekontrolowaną migracją i dominacją islamu.   
 
 



 

WIEDEŃ - 1683 

(czyli: Veni, Vidi, Deus Vicit!) 

Cz. I






"Bóg i Pan nasz na wieki błogosławiony dał zwycięstwo i sławę narodowi naszemu, o jakiej wieki przeszłe nigdy nie słyszały. Działa wszystkie, obóz wszystek, dostatki nieoszacowane dostały się w nasze ręce. Nieprzyjaciel, za­sławszy trupem aprosze, pola i obóz, uciekł w kontuzji. Wielbłądy, muły, bydło, owce, które to miał po bokach, dopiero dziś wojska nasze brać poczynają, przy których Turków trzodami tu przed sobą pędzą; drudzy zaś, poturczeńcy, na dobrych koniach i pięknie ubrani od nich tu do nas uciekają... Wezyr tak uciekł od wszystkiego, że ledwie na jednym koniu i w jednej sukni. Jam został jego sukcesorem, bo po wielkiej części wszystkie mi się po nim dostały splendory; a to tym trafunkiem, że będąc w obozie w samym przedzie i tuż za wezyrem postępując, przedarł się jeden pokojowy jego i pokazał namioty jego, tak obszerne, jako Warszawa albo Lwów w murach. Mam wszystkie znaki jego wezyrskie, które nad nim noszą; chorągiew mahometańską, którą mu dał cesarz jego na wojnę i którą dziś jeszcze posłałem do Rzymu Ojcu Św. przez Talentiego pocztą. Namioty, wozy wszystkie dostały mi się i tysiąc innych drobiazgów pięknych i kosztownych, ale to bardzo kosztownych, lubo się jeszcze siła rzeczy dotąd nie wi­działo. Nie ma żadnego porównania ze zdobyczą pod Choci­miem. Kilka samych sajdaków rubinami i szafirami sa­dzonych stoją kilku tysięcy czerwonych złotych... Mam i konia wezyrskiego ze wszystkim siedzeniem... Złotych­ szabel pełno po wojsku, i innych wojennych ryn­sztunków... Noc nam ostatnia przeszkodziła i to, że uchodząc, okrutnie się bronią formując doskonałą drugą linię obrony... Ale to trefna, że wezyr wziął tu był gdzieś w którymś ci cesar­skim pałacu strusia żywego, dziwnie ślicznego, tedy i tego, aby się nam w ręce nie dostał, kazał ściąć. Co zaś za deli­cje miał przy swych namiotach, wypisać niepodobna. Miał łaźnie, miał ogródek i fontanny, króliki, koty, na­wet papuga była, ale że latała, nie mogliśmy jej poj­mać".


Oto fragment listu, napisanego przez zwycięskiego króla - Jana III Sobieskiego - 13 września 1683 r. (nazajutrz po bitwie pod Wiedniem) w zdobycznym namiocie wielkiego wezyra - Kara Mustafy Paszy; do swej małżonki - Marii Kazimiery d'Arquien (francuskiej szlachcianki). Łupy, jakie wpadły w ręce zwycięskiej armii polsko-austriacko-niemieckiej, były ogromne, zdobyto bowiem 125 000 namiotów, 9 000 wozów, 150 armat, 5 milionów funtów prochu, a poza tym (jak pisał w swych "Pamiętnikach" - Jan Chryzostom Pasek): "Złota, koni, wielbłądów, bawołów, bydeł, owiec stadami koło obozu pełno. Onych namiotów ślicznych, bogatych, owych sepetów z różnymi specjałami (...) Nawet worki talarów wielkimi na ziemi leżały stosami (...) Pokoiki w tych namiotach tak skryte, że ledwie trzeciego dnia znaleziono utajnioną jakąś wezyrską dylektę (nałożnicę), a drugą, strojną bardzo, ściętą przed namiotem leżącą zastano (gdy bowiem było już jasne że klęska Turków jest ostateczna, dopuścili się oni masakry prawie 30 000 haremowych nałożnic, jakie Kara Mustafa i jego oficerowie zabrali ze sobą na wojnę. Uczyniono tak, aby kobiety te nie wpadły w ręce zwycięzców). Powiadano, że ją sam ściął wezyr, żeby się w ręce nieprzyjacielskie nie dostała (...) Powiadali nasi, jakie to tam Turcy mieli wygody w tych swoich namiotach, co to i wanny, i łaźnie ze wszystkim jako w miastach apartamentem i zaraz przy nich studnie śliczne cembrowane, mydła perfumowane po listwach (półkach) stosami leżące, wody pachnące w baniach, apteczki znowu osobne z różnymi balsamami, wódkami i innymi należnościami, srebrne naczynia do wody (...) noże, andżary (zakrzywione tureckie noże), rubinami i djamentami nasadzane, zegarki specjalne, na złotych obiciach wiszące (...) nawet pieniądze albo stosami w workach na ziemi leżące, albo też goło na ziemi na kupach posypane". W bitwie poległo też prawie 25 000 Turków (z ponad 150 000 jakimi dysponował wielki wezyr w chwili oblężenia Wiednia) a około 10 000 z nich trafiło do niewoli. Straty sprzymierzonych były znacznie niższe: Niemców i Austriaków poległo ok. 16 000 (większość podczas obrony Wiednia) z ogólnej ich liczby 57 000 przed bitwą (z czego 7000 liczyła załoga obrony Wiednia). Polaków zaś poległo nie więcej, jak ok. 1000 żołnierzy jazdy (we wszystkich formacjach: husarskich, pancernych i lekkich; samych husarzy - owych "uskrzydlonych jeźdźców" polec miało zaledwie 100) z ogólnej liczby 26 500 żołnierzy którzy przybyli na odsiecz Wiednia (poza tym pod Kamieńcem Podolskim stał jeszcze wojewoda krakowski - Andrzej Potocki z siłą 3840 jazdy, czyli 3 chorągwie husarskie - 370 koni, 25 chorągwi pancernych - 2810 koni i 8 chorągwi lekkich - 660 koni, do tego piechota, dragonia i Kozacy).  

Zwycięstwo było więc całkowite, a polska odsiecz ocaliła nie tylko sam Wiedeń, ale całą Austrię i większą część Niemiec przed turecką niewolą, a także chrześcijaństwo, bowiem w przypadku triumfu Osmanów i zajęcia przez nich Wiednia, mieliby oni prostą drogę na południe, ku Italii, a sułtan - Mehmet IV odgrażał się, że w Rzymie, w pałacu św. Piotra urządzi sobie "stajnie dla swych koni". Nic więc dziwnego, że legenda króla Sobieskiego rosła przez wieki po bitwie i do dziś wciąż jest silna. Jak bowiem w 1921 r. pisał historyk Władysław Konopczyński: "Do kogo z nas Polaków w wieku młodocianym nie przemówi ten z epopei hetman-król, Polonus pancerny, wąsaty, kontuszowy i tak cudnie kolorowy, kogo nie oczaruje chrzęstem zbroi, skinieniem buławy, wiewem rozpostartych sztandarów, furkotem tysięcznych piór husarskich? Kogo z nas dojrzalszych nie wzruszy choć na chwilę liryzm jednej z najtkliwszych miłości, jakie tylko zna historia serc polskich? Kto z najdojrzalszych badaczów nie przejmie się tragizmem odpadnięcia orlich jego skrzydeł po górnym locie?". Gdy król Sobieski, nazajutrz po Bitwie wkraczał w mury Wiednia, wyswobodzeni od tureckiej niewoli lub głodowej śmierci mieszkańcy miasta z oznakami niewyrażonej wdzięczności i radości z wyzwolenia całowali wkraczających polskich żołnierzy po rękach, nogach i sukmanach. Wołano wszędzie na cześć Jana III Sobieskiego - "Unser braver könig" ("Nasz dzielny Król"), co było policzkiem, wymierzonym w cesarza Leopolda I Habsburga, który na wieść o zbliżaniu się Turków, uciekł z Wiednia (zresztą ta ucieczka ciążyła potem na jego honorze). Zaraz też odbyła się msza dziękczynna w kościele św. Augustyna, gdzie król Jan osobiście zaintonował Te Deum (co ciekawe na tym wiedeńskim kościele wciąż wówczas wisiał znak półksiężyca - zwany też przez mieszkańców miasta "znakiem sromoty" - a zawieszony jeszcze w 1529 r. po ostatnim, równie nieudanym, oblężeniu Wiednia przez Turków. Mimo to ówczesny arcyksiążę Ferdynand I Habsburg - brat cesarza rzymskiego i króla Hiszpanii Karola V - przystał na żądanie Sulejmana Wspaniałego zawieszenia półksiężyca na tym kościele, co miało go ocalić w przypadku kolejnego bombardowania Wiednia przez Osmanów. Teraz zaś, król Jan III nakazał zerwać ów znak hańby).




Wielkie łupy w ogromnej większości (prócz zdobycznych armat) przypadły Polakom, choć król od razu część z nich podzielił, i papieżowi - Innocentemu XI, posłał do Rzymu wielką chorągiew Kara Mustafy (którą pierwotnie błędnie uznawano za chorągiew samego proroka Mahometa), drugą, podobną tej pierwszej, wysłał do sanktuarium w Loreto "Na chwałę Bożą", a trzecią taką samą zabrał ze sobą i po powrocie do Polski zawiesił w katedrze wawelskiej u grobu św. Stanisława. Do papieża król Sobieski napisał również list, w którym przedstawił samą bitwę i owe świetne zwycięstwo, a list zakończył słowami: "Veni, vidi, Deus vicit!" ("Przybyliśmy, zobaczyliśmy, Bóg zwyciężył!"), będące parafrazą słów Juliusza Cezara pisanych do senatu, po jego zwycięstwie pod Zelą w 47 r. p.n.e. nad królem Pontu - Farnakesem II. Wiele też podarków i prezentów rozdawał król, np. książętom niemieckim uczestniczącym w bitwie (rozdawał rubiny, szafiry, złote szable osmańskie a także tureckich jeńców, np. elektor Bawarii - Maksymilian II Emanuel był niezwykle zadowolony, gdy otrzymał od króla trzy konie i kilkunastu Turków), Cesarzowi Leopoldowi ofiarował król jeden ze znaków Kara Mustafy, a Ludwikowi XIV, królowi Francji przesłał król Sobieski informacje o zwycięstwie, dwa rubiny i zasłonę z namiotu wielkiego wezyra (w końcu żona króla Jana - Maria Kazimiera, którą on pieszczotliwie nazywał Marysieńką, nim została polską królową, była poddaną Ludwika XIV). Szczęście nieopisane obiegło całą chrześcijańską Europę na wiadomość o tym zwycięstwie (a Sobieski posyłał listy gdzie tylko mógł i tym samym wkrótce cała Europa mówiła i pisała o triumfie pod Wiedniem i wszystkich jego aspektach, jak choćby o wyczynie Polaka - Jerzego Franciszka Kulczyckiego, który w przebraniu tureckim wykradł się z oblężonego Wiednia z informacjami dla dowódcy wojsk cesarskich, księcia Karola Lotaryńskiego, a następnie tą samą drogą powrócił do miasta), choć oczywiście nie wszyscy cieszyli się z tego tak samo. Niektórym ów triumf był nie na rękę, jak choćby królowi Francji - Ludwikowi XIV, który w upadku Wiednia upatrywał swego triumfu nad cesarstwem i osobiście nad Leopoldem I - którego uważał za swego głównego konkurenta; ale poza tym triumf ten został przyjęty w europejskiej prasie ulotnej (o niewielkim nakładzie, często drukowanej na jednej lub dwóch kartkach - prekursorce prasy współczesnej) bardzo pozytywnie.

Zwycięstwo Polaków było niepodważalne, zarówno dla współczesnych, jak i póżniejszych pokoleń, czego dowodem opinia, wyrażona przez jednego z najsławniejszych teoretyków wojskowości, pruskiego generała Carla von Clausewitza, który w 1837 r. w "Hinterlassene Werke" tak oto podsumował wysiłek Polaków i ich króla: "Nie ma żadnej kariery dowódcy, która bardziej obfitowałaby w czyny błyskotliwej odwagi i podziwu godnej wytrwałości, niż ta Sobieskiego". Niestety, wdzięczność wyzwolonych nie trwała długo, już przy wkraczaniu wojsk koronnych do Wiednia, władze austriackie starały się hamować entuzjazm mieszkańców miasta wobec Polaków, a jak pisał Teodor Morawski: "Niewdzięczni Niemcy odmawiają w mieście grobów najznakomitszym z rycerstwa polskiego. (...) Ranni Polacy czekać musieli opatrzenia na śmieciach. Rząd cesarski nie miał dla nich statku, którymby do Prezburga spuszczeni być mogli. Po odmówieniu gospód, żywności i furażów, strzelano jeszcze z miasta do żołnierzy pożywienia szukających". Cesarz Leopold - sam zawstydzony swoją wcześniejszą ucieczką z Wiednia - miał żal, iż Polakom przypadły "wszystkie łupy", na co mu Sobieski odpowiedział iż nie przybył on tutaj jako łupieżca, a jako wyzwoliciel, co zmusiło cesarza do powstrzymania swych słów, ale niechęci jego nie złagodziło. Podczas pierwszego spotkania króla Sobieskiego z cesarzem Leopoldem pod Schwechat (15 września 1683 r. - trzy dni po Bitwie Wiedeńskiej) dała się odczuć niechęć lub zazdrość, jaką cesarz pałał do Polaków a króla Jana III w szczególności. Ponoć nie zdjął kapelusza gdy polskie pułki opuszczały przed nim (na znak szacunku) swe sztandary, a także nie powitał syna królewskiego - 16-letniego Jakuba Ludwika Sobieskiego, co bardzo rozgniewało króla Jana (ponoć od spotkania monarchów pod Schwechat relacje polsko-austriacko-niemieckie zaczęły się psuć, a wkrótce potem Austriacy przestali dostarczać Polakom prowiant). Królewicz Jakub starał się usprawiedliwiać cesarza, mówiąc że miał on na sobie zbyt duży i strojny kapelusz, który uniemożliwiał mu dogodne widzenia, a także dosiadał narowistego konia, którego trzeba było trzymać za uzdę obiema rękoma. Złe wrażenie jednak pozostało i niewiele pomagały tutaj zapewnienia księcia Karola Lotaryńskiego iż uważa się za syna Jana III i brata królewicza Jakuba (Karol Lotaryński jako jedyny z austriackich wodzów, radził cesarzowi powitać króla Sobieskiego tak, jak na to zasłużył, czyli: "Z otwartymi rękoma - jako wybawiciela", ale cesarz nie potrafił ukryć własnej zazdrości), a nawet uczył się języka polskiego (co prawda po pijanemu, ale zawsze 😉). Aby złagodzić też nieco cesarski nietakt, ludzie z najbliższego otoczenia Leopolda I namawiali Jana III aby pozostawił syna w Wiedniu, gdzie, jak twierdzili: "mu się to wszystko nagrodzi i że wielkie mu będą oddawane honory". Król jednak nie rozstawał się z synem i z nim powrócił do Polski.




Gdy Polska utraciła niepodległość, w dwusetną rocznicę Bitwy Wiedeńskiej, zarówno Austriacy jak i Niemcy już otwarcie zaczęli twierdzić, że zwycięstwo w tamtej bitwie odniesione zostało siłami "Germanów", a polska pomoc była niewielka i prawie niezauważalna (na posiedzeniu rady miejskiej Wiednia, debatującej nad uświetnieniem 200 rocznicy Odsieczy Wiedeńskiej, padały wprost pytania od radnych: "Muss der Sobieski dabei sein?" ("Czy ten Sobieski musi tam być?"), wielu też uważało, że kłamstwem jest mówienie o polskiej odsieczy dla Wiednia. Polska została wymazana z mapy Europy, tak więc można było już z pełną premedytacją wymazać polski wysiłek wojenny zewsząd, również z Bitwy Wiedeńskiej, która bez pomocy Sobieskiego zakończyłaby się totalną klęską Niemców i Austriaków, a sam Wiedeń (po tym, co ujrzał w mieście król Sobieski) mógł się jeszcze bronić co najwyżej przez pięć dni. No cóż, jak wiadomo: "Mijają wieki, mijają lata, a Polak ma za Odrą "brata" (który najchętniej wypiłby z niego całą krew - ale to tylko taki drobiazg o którym nawet nie warto pisać, bo - jak stwierdził to pewien klasyk "to niedobre jest" 😉). W 1933 r. na 250 rocznicę Odsieczy Wiedeńskiej, w niemieckiej prasie ukazało się sporo artykułów, które jawnie podważały polski wysiłek w wyzwoleniu Wiednia i otwarcie wręcz twierdzono iż "polska odsiecz" jest jawnym kłamstwem historycznym. Należy też pamiętać, że właśnie wtedy zorganizowano na krakowskich Błoniach wielką paradę wojskową, upamiętniającą bohaterski czyn króla Sobieskiego sprzed 250 laty, jednocześnie na polecenie Marszałka Józefa Piłsudskiego część pułków z garnizonów wschodnich została przeniesiona na zachód kraju, a niemiecki wywiad otwarcie pisał o możliwości "polskiego ataku". Niestety, do wojny prewencyjnej z "chłystkami Hitlera" (jak nazywał tych popaprańców z NSDAP Marszałek Piłsudski) wówczas nie doszło, bo Hitlerowi zmiękła rura (zdawał sobie dobrze sprawę, że Niemcy nie są jeszcze gotowe do wojny i musi ustąpić), a poza tym Francja nie poparła planu wojny prewencyjnej, co w efekcie doprowadziło do wybuchu II Wojny Światowej. Cóż, si vis pacem, para bellum - jak mawiał Cezar.


W następnej części opowiem jak doszło do wybuchu konfliktu osmańsko-austriacko-polskiego i co go poprzedzało. 



 
CDN.