Łączna liczba wyświetleń

środa, 31 lipca 2024

ZAPRZAŃSTWO JAKICH MAŁO! - Cz. VII

CZYLI HISTORYCZNA REFLEKSJA JAKO MEMENTO DLA WSPÓŁCZESNOŚCI





POWSTANIE i WOJNA
Cz. VII





 Gdy więc 12 stycznia 1650 r. zakończyły się obrady Sejmu warszawskiego, a szlachta rozjechała się do domów - po przyjęciu (większości) wynegocjowanych pod Zborowem warunków pokojowych - tumult na Ukrainie nie zmniejszył się, a wręcz przeciwnie wszystko tam ponownie kipiało do nowego powstania przeciwko "polskim panom". Ogromne niezadowolenie chłopstwa ukraińskiego i czerni kozackiej (szczególnie zaś tych, którzy nie zostali ujęci w rejestrze) powodował - zapowiadany wcześniej - powrót szlachty i magnaterii do ich zniszczonych i rozgrabionych majątków. Na bracławszczyźnie doszło z tego powodu do buntu chłopskiego (których wsparł ze swymi Kozakami pułkownik bracławski Daniło Neczaj). Król Jan Kazimierz nakazał listownie Chmielnickiemu aby bunt ów uśmierzył, co ten ponoć uczynił, ale niezbyt chętnie, ani też niezbyt szybko. Na Zaporożu zaś pojawił się samozwańczy ataman kozacki o imieniu Hudali, który podważał władzę Chmielnickiego i nawoływał do dalszej "wojny z Lachami". W tych warunkach w marcu 1650 r. do Kijowa przybył tamtejszy wojewoda Adam Kisiel, który pragnął też poinformować Chmielnickiego o decyzjach Sejmu warszawskiego. Decyzje te oczywiście były już dawno znane Chmielnickiemu i jego otoczeniu i może dlatego Kisiel spotkał się tam z niezwykle chłodnym powitaniem (ponoć zastał Chmielnickiego w cerkwi, a ten ani nie powitał go, ani nawet nie wstał aby oddać mu pokłon). Kozakom warunki pokoju zborowskiego już dawno przestały się podobać, a ponieważ król dodatkowo nie spełnił warunków usunięcia unitów z województwa kijowskiego i szlachta miała wrócić na swoje dawne posiadłości, powodowało to ogromne niezadowolenie kozactwa. Chmielnicki nakazał też Kisielowi odesłać niemiecką dragonię, która przybyła do Kijowa aby go chronić, a gdy ten odmówił powstał tumult, który o mały włos zakończyłby się tragicznie i dopiero osobista interwencja Chmielnickiego zapobiegła rozlewowi krwi (i wielce prawdopodobnej śmierci Kisiela). Oficjalną wizytę na Zamku kijowskim Chmielnicki złożył Kisielowi dopiero czwartego dnia od jego przybycia do Kijowa i wówczas też powstrzymał czerń przed uwięzieniem, a być może również zabiciem wojewody (gdy wcześniej rozeszła się wieść, że Kisiel został pozbawiony swego stanowiska). Następnego dnia Chmielnicki dowiedział się o ujęciu i przewiezieniu do Czehrynia Hudaliego, który otwarcie rzucił mu wyzwanie co do władzy nad Kozakami. Poczuwszy się teraz mocniejszym, zażądał od Kisiela aby wojsko koronne i magnaci nie wkraczali na ziemię ukrainą, aby szlachta zaprzestała pobierania podatku podymnego i aby z chłopami postępowała odtąd  "jak najskromniej".

W listach słanych do króla, Adam Kisiel pisał iż starszyzna kozacka jest jak najbardziej za utrzymaniem pokoju i dochowaniem wierności Rzeczpospolitej, a jedynie chłopstwo i czerń się buntuje; że niewielka część nie objętych rejestrem pragnie wrócić na dawne majątki w charakterze chłopów, ogromna zaś większość jest temu przeciwna; Kisiel pisał również że Chmielnicki kontaktuje się często z Siedmiogrodem, Mołdawią, Wołoszczyzną a nawet z Moskwą. Rzeczywiście Chmielnicki panicznie bał się osamotnienia, zdając sobie sprawę że bez tatarskiego sojusznika Kozacy - nawet wsparci przez liczne chłopstwo ukraińskie -  nie będą w stanie sprostać wojskom koronnym i litewskim. Klęska w bitwie pod Łojowem i niemożność zdobycia Zbaraża nawet przy wsparciu Tatarów, bardzo silnie oddziaływała na jego mentalność. Dlatego też słał poselstwa do chana, do Siedmiogrodu, do Mołdawii, do Moskwy i do Konstantynopola, wszędzie deklarując sojusz i wiernopoddańczy stosunek, w zamian za wsparcie w dalszej walce z Polakami. Poza tym w obozie Chmielnickiego znajdowało się wiele zacnych szlacheckich rodów ruskich, jak: Hulaniccy, Iskrzyccy, Wyhowscy czy Kochanowscy (ich dołączenie do Chmielnickiego często nie było kwestią wyboru, a raczej ocalenia życia, gdyż w czasie powstania szlachta miała tylko dwa wyjścia - ucieczka na zachód, albo dołączenie do Zaporożców Chmielnickiego i wiele rodów wybrało tę drugą opcję). Często byli oni potem zwolennikami dalszej wojny z Rzeczpospolitą, jako że utracili nadzieję iż mogą powrócić do grona braci szlacheckiej. Niepotrzebnie, gdyż we wszystkich uniwersałach i petycjach szlachta otwarcie domagała się aby ci: "którzy byli przy wojsku Jego Królewskiej Mości zaporoskim (...) ma okrywać amnestyja". Sam Adam Kisiel (Rusin z pochodzenia) był przez długi czas na Ukrainie uważany za "swego", szczególnie gdy na Sejmie 1641 r. wygłosił sławną mowę, zwracając się w niej do posłów polskich: "przodkowie nasi, Ruscy Sarmaci (...) nie do kraju, ale z krajem, nie do religii, ale z religią, nie do tytułów i honorów, ale z tytułami i honorami - tak przybyliśmy do tej wspólnej ojczyzny naszej". Teraz jednak Kisiel był kimś obcym, był jednym z Lachów, a przez to był na równi znienawidzony (pewnego razu jeszcze w Kijowie, gdy Chmielnicki mocno sobie popił, nakazał wszystkich którzy przybyli z Kisielem i jego samego - powiesić. Życie ocalił im Wyhowski wstrzymując do następnego dnia egzekucję, a gdy Chmielnicki nazajutrz wytrzeźwiał spytał się czy Kisiel żyje, a gdy odpowiedziano mu że jest "pod wartą", kazał warcie odstąpić, mówiąc: "Ja wczoraj z gniewu upiłem się i oszalałem").




W połowie stycznia 1650 r. z Moskwy wyruszyło też poselstwo (złożone ze 120 osób) do Warszawy, na którego czele stał namiestnik Niżnego Nowogrodu - Grigorij Puszkin, oraz jego brat Stiepan - namiestnik ałatarski. Zjawili się oni pod Warszawą w połowie marca, a pod murami stolicy powitał ich podczaszy litewski Kazimierz Tyszkiewicz i chorąży nadworny koronny Wojciech Wessel. 18 marca na audiencji przyjął ich król Jan Kazimierz, a dwa dni później rozpoczęły się pertraktacje, mające na celu przedłużenie pokoju polanowskiego z 1634 r. Strona moskiewska wyciągnęła jednak całą listę zarzutów, począwszy od złego tytułowania cara Aleksego (w Rzeczpospolitej bowiem nie uznawano carskiego tytułu władców Moskwy, chociaż w czasie pokoju polanowskiego oficjalnie zgodzono się stosować tę tytulaturę), poprzez pretensje do przeróżnych magnatów i wielmożów polskich, których ukarania (i to śmiercią) domagano się natychmiast, co wywołało oburzenie na Zamku Królewskim. Atmosferę tę rozluźniła nieco uczta, jaką wyprawił król dla przybyłych posłów (na której to notabene spili się oni tak bardzo, że na drugi dzień nie byli zdolni do kontynuowania rozmów). Domagano się również ukarania śmiercią księcia Jeremiego Wiśniowieckiego poprzez wbicie go na pal. Wyciągnięto też jakieś książki z roku 1643, 1648 i 1649 w których autorzy mieli obrażać cara Aleksego i jego ojca Michała i domagano się również ich ukarania (oczywiście śmiercią). Wreszcie stwierdzono że hetman kozacki, gdy "podbił ziemię królewską", upadł na twarz przed carem Aleksym prosząc go o opiekę, gdyż Kozacy "są jednej wiary z nami, a przez was są prześladowani". Twierdzili również że car na to nie przystał, pragnąc zachować pokój z Rzeczpospolitą, ale jeśli Polacy pragną rzeczywiście utrzymać pokój, powinni wynagrodzić im to poświęcenie, poprzez oddanie tych wszystkich miast, które w 1634 r. w Polanowie car Michał musiał oddać Polsce i Litwie. Wiadomość o poselstwie moskiewskim bardzo szybko rozeszła się po Warszawie, szczególnie zaś ludzie opowiadali sobie o niezmiernej bucie moskiewskich posłów, a gdy marszałek koronny Jerzy Lubomirski nakazał (zapewne za zgodą króla) zamknąć posłów w areszcie domowym ("aby otrzeźwieli"), spotkało się to powszechną aprobatą Warszawiaków. Taki krok mógł jednak doprowadzić do zerwania pokoju polanowskiego i nowej wojny z Moskwą, czego - nie mając ustabilizowanej sytuacji na Ukrainie - nikt w Rzeczpospolitej nie pragnął. Areszt domowy trwał zaledwie pół dnia (25 marca), a Ossoliński osobiście przybył do posłów przepraszając ich za to i zapraszając na nową ucztę. Niewiele to jednak dało, gdyż moskiewscy posłowie wciąż domagali się wcześniej wymienionych warunków, dzięki którym zachowano by pokój. Nie pomagały kolejne uczty i wreszcie sami Polacy zaczęli rozmyślać nad zwołaniem Sejmu i wystawieniem armii na nową wojnę z Moskwą, jednak najpierw wysłano do Moskwy własne poselstwo, które miało uzyskać zgodę cara na "amnestionowanie" owych "zbrodniarzy", którzy w swych książkach stosowali niewłaściwą tytulaturę. Na czas ich powrotu posłowie moskiewscy mieli pozostać w Warszawie i więcej nie wracać do tego tematu. Jednocześnie król Jan Kazimierz wysłał posłów na Krym, do Bakczysaraju z propozycją dla chana wspólnej wojny z Moskwą, a propozycja ta została tam bardzo radośnie przyjęta.

Tymczasem sam monarcha od 30 maja 1649 r. był żonaty z Ludwiką Marią Gonzagą, francuską księżniczką o włoskich korzeniach, jednocześnie żoną jego zmarłego (w maju 1648 r.) brata Władysława IV. Warto słów parę powiedzieć i o tej postaci, która wydaje mi się jest nieco zapomniana w naszej historii, a szczególnie przykrywa ją blask Marysieńki, żony Jana III Sobieskiego (również francuskiego pochodzenia), która notabene w tym czasie jako dziecko była obecna na dworze królowej Ludwik Marii. Gonzagówna urodziła się 18 sierpnia 1611 r. jako córka Karola Gonzagi i Katarzyny de Guise. Miała pięcioro rodzeństwa (trzech braci i dwie siostry). Jej ojciec (po swej babce Małgorzacie Paleolog) był potomkiem ostatnich cesarzy bizantyjskich i żył fantazją odrodzenia Cesarstwa Bizantyjskiego. Jego ojciec - Ludwik Gonzaga był młodszym synem księcia Mantui Fryderyka i czuł się Włochem ale przeniósł się do Francji gdzie odziedziczył rodzinne dobra po swojej babce Annie d'Alençon. Dopiero Karol Gonzaga był pierwszym z tego rodu, który mówił o sobie iż jest Francuzem. Katarzyna de Guise była zaś bardzo odważną kobietą, nie bała się ani fechtunku ani jazdy konnej i gotowa była nawet uczestniczyć w bitwach, a jej uroda zwracała uwagę każdego, kto tylko miał z nią do czynienia (niestety nie wiedziano że ta kobieta, pod sukniami które nosiła, zakładała również kłujące ciało łańcuchy i często też się biczowała, a jej plecy pokrywały ślady owych praktyk). Rodzicami chrzestnymi przyszłej królowej Polski Ludwiki Marii, byli król Francji Ludwik XIII i Maria Medycejska (których w zastępstwie reprezentowali Henryk Lotaryński i Katarzyna de Longueville). Już od dziecka młoda Maria (bo wówczas takie imię nosiła) marzyła o koronie królewskiej. W 1618 r. zmarła jej matka - Katarzyna de Guise (przeziębiła się na balu wydanym w Luwrze) i od tej pory dziećmi (w tym Marią) zaczęła opiekować się siostra ich ojca - Katarzyna de Longueville (jej ojciec zaś wkrótce potem zainteresował się spadkiem mantuańskim, pragnąc objąć tron książęcy w tym właśnie kraju. Udało mu się to po interwencji w północnych Włoszech Ludwika XIII, który w marcu 1629 r. zmusił Hiszpanów do wycofania się stamtąd i dzięki temu Gonzaga - zwany również księciem de Nevers - odziedziczył tron mantuański, a jako taki został uznany w lipcu 1631 r.). W tym czasie (1628 r.) do młodej Marii w konkury zaczął pretendować młodszy brat króla Francji - Gaston, książę Orleanu. Ten przedstawiciel rodziny Burbonów mógł się podobać, był od Marii starszy o 3 lata, przystojny, inteligentny, dowcipny i dobrze wykształcony (niestety miał też i złe cechy charakteru, bywał lekkomyślny, tchórzliwy i bardzo często zdradzał tych, z którymi wcześniej knuł spiski przeciw swemu bratu). Gaston (aby przypodobać się Marii) śpiewał pod jej balkonem w Hôtel d'Alençon (należącym do jej ciotki księżny de Longueville) miłosne sonety i zapewne spodobał się młodej dziewczynie. Jednak matka Gastona - Maria Medycejska (a za nią dwór francuski) kategorycznie zabronili mu poślubienia Marii (nie wgłębiajmy się teraz w powody tej decyzji, gdyż nie mają one w tym momencie większego znaczenia). Ostatecznie (4 marca 1628 r.) po ostrej rozmowie z bratem Ludwikiem XIII, Gaston obiecał mu więcej nie myśleć o małżeństwie z Marią. Jednak złamał dane bratu i matce słowo i postanowił potajemnie poślubić ukochaną gdzieś na prowincji. Przygotowania do tego były już w zasadzie ukończone, ale na ich trop wpadła Medyceuszka, która w marcu 1629 r. wysłała księżnej de Longueville i młodej Marii zaproszenie do Luwru (w asyście oddziału wojskowego) po czym obie damy zamknęła w twierdzy Vincennes (chociaż miały tam swój apartament i traktowano je z należytymi honorami, to jednak pozostawały więźniarkami królowej matki).


LUDWIKA MARIA W MŁODOŚCI



Nie trwało to jednak długo, gdyż kilka tygodni później zostały uwolnione (gdy Gaston ponownie obiecał matce zrezygnować z małżeństwa z Marią). W grudniu 1629 r zmarła księżna de Longueville i Maria została sama (jej ojciec był zajęty walką o tron Mantui, tak więc pisał do niej jedynie listy, w których domagał się podporządkowania królowej matce, jako że swym postępowaniem Maria psuje mu stosunki z dworem francuskim w jego walce o tron Mantui - a w tej rozgrywce Francuzi byli Karolowi niezwykle potrzebni). Gaston tym razem dotrzymał słowa, nie pisał, nie odwiedzał jej, a ona straciła już nadzieję na zostanie księżną Orleańską i być może przyszłą królową Francji. Dowiedziała się też, iż w Nancy Gaston poznał księżniczkę Małgorzatę Lotaryńską i teraz do niej poszedł w konkury. Młoda dziewczyna cierpiała z tego powodu, przepłakała wiele nocy, aż wreszcie, pewnego dnia u drzwi Hôtel d'Alençon stanął książę Gaston. Przywiózł jej książkę, bogato zdobioną diamentami i został tam przez kilka dni. Gdy dowiedziała się o tym królowa Maria Medycejska, ponownie wysłała "zaproszenie" dla Marii, aby towarzyszyła jej w pewnej podróży. Następnie wywiozła Marię do klasztoru w Avenay (gdzie już wcześniej przebywały jej dwie młodsze siostry) i w tymże klasztorze zamknęła młodą dziewczynę (1630 r.). Maria przebywała tam przez pełne trzy lata i nawet upadek królowej matki (w lipcu 1631 r. gdy Ludwik XIII uwięził Marię Medycejską i kazał jej na stałe opuścić Francję) nie zmieniły jej położenia. W roku 1632 dowiedziała się że jej ukochany Gaston w Lotaryngii poślubił (ponoć z wielkiej miłości) siostrę tamtejszego księcia, ale dwór królewski także nie uznał tego mariażu (Gaston więc po kilku latach porzucił swoją małżonkę, mając z nią już kilka córek). W roku 1633 Maria opuściła mury klasztoru w Avenay i przeniosła się do posiadłości ojca w Nevers, gdzie żyła życiem prowincjonalnej, niezbyt zamożnej szlachty francuskiej. W tym zaś czasie Karol Gonzaga, zupełnie przestał interesować się córkami. Tracąc synów (w 1632 r. zmarł jego trzeci i ostatni syn) popadł w totalną ascezę i przygnębienie, nie mogąc pozostawić tronu Mantui swemu męskiemu potomkowi. Maria kilkakrotnie pisała listy do ojca z pytaniem czy mogłaby go odwiedzić w Mantui, ale z reguły odpowiadał że ma zostać tam, gdzie jest. Wreszcie zgodził się aby przyjechała, lecz jej wizyta ostatecznie znów została odłożona. W Nevers jednak Maria (pomimo niezbyt dużych dochodów), kazała tytułować się księżniczką i nawet utrzymywała skromny dwór, jaki przysługiwał córce władcy Mantui i na każdym kroku podkreślała iż jest córką panującego w Italii władcy, domagając się jednocześnie nie tylko szacunku, ale również czołobitności od okolicznej szlachty.

Mijały lata i w roku 1636 (gdy król Rzeczpospolitej Władysław IV zaczął realnie poszukiwać kandydatki na żonę) kardynał Richelieu polecił posłowi francuskiemu w Warszawie monsieur d'Avaux zaproponować dwa małżeństwa: królewny Anny Konstancji (siostry Władysława IV) która miała poślubić Gastona Orleańskiego i samego króla Władysława z jedną z trzech francuskich księżniczek: Marią Gonzagą, jej siostrą Anną lub księżniczką Condé (z tym że Maria była najbardziej wysuwana). Król Władysław polecił posłowi Rzeczpospolitej Zawadzkiemu (zmierzającemu do Anglii) obejrzeć po drodze wszystkie trzy panie i zdać mu relację. Ostatecznie jednak rada Senatu odrzuciła projekt małżeństwa z Francuzką, a Władysław IV poślubił arcyksiężniczkę Cecylię Renatę Habsburżankę, tak więc znów korona królewska przeszła Marii koło nosa. Jednak we wrześniu 1637 r. sytuacja Marii znacznie się zmieniła wraz ze śmiercią jej ojca. Tron mantuański przejął teraz (noszący to samo imię) Karol II Gonzaga - liczący wówczas 6 lat i pochodzący z bocznej linii tego rodu. Regentką została jego matka Maria Gonzaga, która jednak była bardzo pro-habsburska, czym niwelowała dotychczasowe francuskie sukcesy w Mantui. W tej sytuacji kardynał Richelieu nie mógł pozwolić na to, aby francuskie posiadłości tego rodu również przeszły w ręce Karola II i jego matki. Tak więc Ludwik XIII przekazał Księstwa Nevers i Rethel najstarszej córce zmarłego Karola I Gonzagi - Marii, ale musiała ona wziąć na utrzymanie swoją młodszą siostrę Annę (najmłodsza Benedykta zmarła jeszcze w tym samym 1637 r.). Maria stała się więc teraz zamożną księżną (wraz z księstwem otrzymała również pałac Nevers w Paryżu) i wraz z siostrą wiodła dosyć beztroskie życie, latem wyjeżdżając często do uzdrowisk (głównie Forges w Normandii). Miała 27 lat, uważana była za piękną (choć niektórzy twierdzili że jest tylko "ładna") a teraz również majętną. Jej dwór liczył 100 osób. Miała ładne czarne włosy, bardzo ładne zęby, przyjemne oblicze i według słynącej z plotek na francuskim dworze madame de Monteville: "miała prawdziwą postać królowej". Była też przystępna do ludzi i miła dla innych (nawet niechętny jej Rochefoucauld musiał przyznać iż była: "Jedną z najmilszych osób na świecie"). W tym czasie była też bardzo nieśmiała (co jawnie kontrastowało z jej wizerunkiem jaki wytworzyła będąc już w Polsce, a mianowicie z niespożytą energią i odwagą) i czasem zamknięta w sobie. Teraz też miała wielu adoratorów (szczególnie jeden markiz de Gevres był w niej tak bardzo zakochany, iż deklarował że jest dla niej gotów uczynić wszystko i jeśli ona go porzuci, popełni samobójstwo. Tak też się stało, odrzuciła jego zaloty i młody człowiek wkrótce potem zastrzelił się).


LUDWIKA MARIA DE NEVERS



W tym też czasie (w maju 1638 r.) podczas swej podróży do Hiszpanii został we Francji zatrzymany i aresztowany królewicz Jan Kazimierz Waza, młodszy brat króla Władysława IV (i przyszły król Rzeczpospolitej, o którym opowiadam również w tej serii). Na polecenie kardynała Richelieu został uwięziony w twierdzy Vincennes (tej samej, w której niegdyś Maria Medycejska zamknęła Marię Gonzagę). Oczywiście był tam traktowany z należytymi honorami i oficjalnie był "gościem dworu francuskiego", aczkolwiek nie mógł stamtąd wyjechać (Richelieu obawiał się bowiem jakiegoś sojuszu hiszpańsko-polskiego, tym bardziej że polityka Zygmunta III - ojca Jana Kazimierza i Władysława IV - była bardzo pro-habsburska, a obecny mariaż króla Władysława również nastrajał ku temu podejrzliwość). Ostatecznie w lutym 1640 r. został zwolniony z twierdzy, a Richelieu nawet zaproponował mu mariaż z jedną z francuskich księżniczek. 8 marca Jan Kazimierz spotkał się na audiencji z Ludwikiem XIII, dnia następnego z leżącą w łóżku, chorą jego małżonką Anną Austriaczką, kolejnego dnia spotkał dwuletniego delfina, przyszłego Króla Słońce - Ludwika XIV. Z Gastonem się nie spotkał, gdyż ten odmówił traktowania Jana Kazimierza jako równego sobie (w ogóle Jan Kazimierz czuł się tam bardzo upokorzony, jako że był bratem króla pochodzącego z wyboru, a nie z przysługującego władcom prawa dziedziczenia, był więc traktowany jako "suweren drugiego rzędu"). Spotkał się jednak z jedyną (pozostałą przy życiu) córką Gastona - 13-letnią Anną Marią Ludwiką Orleańską (która początkowo zamierzała powitać go siedząc w fotelu, jego zaś posadzić na krześle, ale ostatecznie powitała go na stojąco). Nawet wizyta u kardynała Richelieu była dla Jana Kazimierza zniewagą, gdyż nawet on uważał siebie za wyżej postawionego od brata elekcyjnego króla Polski. I wówczas też przyszło do Jana Kazimierza zaproszenie do pałacu Nevers, gdzie miał spotkać się po raz pierwszy ze swoją przyszłą żoną - Marią Gonzagą (czyli ludwiką Marią).



JAN KAZIMIERZ WAZA W MŁODOŚCI 




CDN.

wtorek, 30 lipca 2024

GDYNIA - MIŁE MIASTO...

 CZYLI WAKACJE!



 Jestem już z powrotem (jakby ktoś mnie szukał oczywiście 🤭) po dwudniowym odpoczynku, nad pięknym polskim Bałtykiem w przepięknym mieście Gdyni. Do tego miasta zawsze wracam z wielką sympatią i nostalgią, chociaż tam się nie urodziłem i nigdy tam dłużej nie mieszkałem (poza okresem letnim i to też nie każdego roku). W zasadzie dla mnie jest już po wakacjach (chyba że z moją Panią zrobimy sobie jeszcze taki mały wypadzik jeszcze w sierpniu albo we wrześniu). Z tych dwóch dni w zasadzie tylko drugiego dnia była pogoda, taka, która umożliwiła zeń skorzystanie. Pierwszego dnia niestety padał rzęsisty deszcz i mocno wiało, i chociaż ja wolę zachmurzone niebo podczas morskich kąpieli od palącego słońca, to jednak w taką pogodę nie dało się wejść do wody. Odbiliśmy to sobie drugiego dnia. W każdym razie woda cudowna, piękne nasze polskie morze, piękna Gdynia. Coraz bardziej też zauważam że tak jak dla Marszałka Piłsudskiego szczególnym miastem do którego zawsze wracał było Wilno, tak dla mnie jest właśnie Gdynia - "miłe miasto, jedno z najpiękniejszych miast na świecie".

Poniżej przedstawiam kilka zdjęć które zrobiliśmy pierwszego dnia, przechadzając się bez celu gdyńskimi bulwarami, w Muzeum Marynarki Wojennej (już ładnych kilkanaście lat tam nie byłem, więc tym razem sobie to odbiłem, nie mogą skorzystać z uroków gdyńskiej plaży - zresztą w Redłowie było podobnie 😙). 



MUZEUM MARYNARKI WOJENNEJ w GDYNI
(WYBRANE ZDJĘCIA ZROBIONE OSOBIŚCIE)




DZIAŁA OKRĘTOW Z CZASÓW II RZECZPOSPOLITEJ i II WOJNY ŚWIATOWEJ









POJAZD GŁĘBINOWY 
(ZAPEWNE NA TEGO TYPU POJAZDACH SZKOLONO ZAŁOGI DO AKCJI "ŻYWYCH TORPED" w 1939 r. CZYLI OCHOTNIKÓW SAMOBÓJCÓW KTÓRZY MIELI ATAKOWAĆ NIEMIECKIE OKRĘTY I JE ZATAPIAĆ, DO CZEGO NOTABENE ZGŁASZAŁO SIĘ BARDZO WIELU CHĘTNYCH)



MAKIETY POLSKICH OKRĘTÓW Z CZASÓW II RZECZPOSPOLITEJ i II WOJNY ŚWIATOWEJ
(ZDJĘĆ STOJĄCYCH PRZED MUZEUM PRAWDZIWYCH OKRĘTÓW - OCZYWIŚCIE TYCH MNIEJSZYCH, NIE BĘDĘ PREZENTOWAŁ)





A OTO OKRĘTY Z CZASÓW RZECZPOSPOLITEJ OBOJGA NARODÓW (GŁÓWNIE) z XVII WIEKU (w TYM RÓWNIEŻ z BITWY pod OLIWĄ w 1627 r.)













AREND DICKMANN DOWODZĄCY POLSKĄ FLOTĄ W CZASIE BITWY POD OLIWĄ (w 1627 r.) BYŁ SPOLONIZOWANYM HOLENDREM KTÓRY ZAMIESZKAŁ W GDAŃSKU. BITWA ZE SZWEDAMI POD OLIWĄ BYŁA NAJWIĘKSZYM ZWYCIĘSTWEM JEGO ŻYCIA, ACZKOLWIEK STRACIŁ W NIEJ SWOJE WŁASNE, GDY KULA ARMATNIA WYSTRZELONA Z WROGIEGO OKRĘTU URWAŁA MU NOGĘ I WYKRWAWIŁ SIĘ NA ŚMIERĆ



"ADMIRAŁ DICKMANN LEGŁ W BOJU ZABITY, LECZ FLOTA SPOD ORŁA ZWYCIĘSTWO SWE MA"


  
BATERIA OBRONY WYBRZEŻA z 1939 r.







A na zakończenie ciekawostka, pierwszego dnia naszego pobytu na gdyńskiej plaży wylądował orzeł przedni. Tak zapewne był ranny i nie mógł odlecieć, ale najdziwniejsza była reakcja ludzi którzy do koła otoczyli tego ptaka śmiejąc się i robiąc sobie zdjęcia, a obok tego ptaka biegały dzieci i małe pieski. Zastanawiam się nad ludzką głupotą, gdyż to przecież było dzikie zwierzę i nawet jeśli było ranne, to wciąż stwarzało niebezpieczeństwo. Przecież taki orzeł mógłby porwać dziecko, albo psa i zrobić mu krzywdę, i co wtedy - płacz? Inna sprawa że takie zwierzę czuło się zapewne przestraszone, tym bardziej otoczone było do koła ludźmi i nie znało ich zamiarów, zresztą dzikie zwierzę może zareagować bardzo różnie. Dopiero gdy ludzie się cofnęli i przyjechały służby które zabrały ptaka, tłum ciekawskich się rozszedł. 



sobota, 27 lipca 2024

CZY ŻYJEMY W PIEKLE?

A JEŚLI TAK, 

TO CZY W PIEKLE MOŻE ISTNIEĆ MIŁOŚĆ?



 Dziś chciałbym się skupić na temacie który frapuje mnie już od dość dłuższego czasu, a który sprowadza się do pytania: czy piekło istnieje i czy przypadkiem właśnie w nim nie jesteśmy?


CIEKAWY FRAGMENT Z "REICHU" PASIKOWSKIEGO


2:00 - "Jak miałem 19 lat to byłem w Legii Cudzoziemskiej. Kiedy nasi murzyni wkraczali do wioski innego plemienia, to było piekło. Chodziłem po kolana we krwi - dosłownie, buty były do wyrzucenia, tak śmierdziały. Wszędzie było pełno ciał i krwi i muchy, muchy! Pomyślałem sobie wtedy że jeśli jest Bóg, jakikolwiek, nasz albo muzułmański, albo bogowie shinto, to powinien pochłonąć nas ogień piekielny i że nie ma żadnego piekła, poza tym tu i że właśnie w nim jesteśmy i będziemy dręczeni aż do śmierci, i że sami musimy ją sobie zadać"



Dziś chciałbym skupić się właśnie na tym temacie, ale w dość niekonwencjonalny sposób, a mianowicie posiłkując się wizjami Krzysztofa Jackowskiego. Ten jasnowidz (z którym nie we wszystkim się zgadzam), w tym akurat aspekcie tematu "życia po życiu" - jego wizje pokrywają się w większości z tym, co albo ja sam doświadczyłem na pewnym etapie swojego życia, albo też do czego doszedłem w formie poszukiwań i wszelkich innych przekazów (np. channelingów). Przyznam się też szczerze że gdy zaczyna mówić o tych tematach to czuję z nim taką bliskość, bliskość myśli i dlatego też postanowiłem dzisiaj skupić się na tym, co zaprezentował on w jednym z ostatnich swoich filmików na kanale: "Jasnowidz Krzysztof Jackowski" na YouTube. 

Opowiada on np. o swoim wypadku samochodowym do którego doszło w 2008 r i w wyniku którego na krótko stracił przytomność i poczuł swoistą błogość. Ja nie miałem takiego doświadczenia, chociaż też miałem wypadek samochodowy w roku 2007, z tym że pomimo mocnego uderzenia w lewy bok mojego auta i pęknięcia kości miednicy, ja przytomności nie straciłem, chociaż byłem tak oszołomiony owym uderzeniem, że wyglądałem jakbym umierał, bowiem i takie głosy wokół siebie słyszałem (swoją drogą w takich sytuacjach to też jest duże pole do popisu dla wszelkiego typu złodziejstwa, pamiętam bowiem że straciłem wtedy wiele rzeczy z auta, w tym swój telefon - ale mniejsza o to). Potem kilkumiesięczna nauka chodzenia i powrotu do normalnego życia. I takie doświadczenie też miałem.

Według tego co mówi Krzysztof Jackowski, my tutaj na Ziemi tworzymy - jak on to nazwał: "wylęgarnię świadomości" (choć samo słowo ma dosyć negatywne konotacje, to jednak wydaje się że w pełni oddaje sens naszego tutaj istnienia). Kiedyś pisałem już na temat indywidualnego tworzenia świadomości duszy, ale tak naprawdę ta świadomość nie jest w stanie się wykrystalizować bez osobistych doświadczeń, które zdobędzie w świecie materialnym (czyli na przykład właśnie na Ziemi). Tutaj bowiem jesteśmy mega indywidualni, wszystko postrzegamy na zasadzie korzyści jakie osiągniemy lub strat jakie poniesiemy, nawet jeśli - i tak też często się zdarza - robimy coś dobrego, to z reguły patrzymy czy ewentualnie coś na tym zyskamy (oczywiście nie zawsze, wiadomo, ale tak też się zdarza). Jak inni mają lepiej od nas, to nasze serca zalewa zazdrość, tym bardziej że my znamy nasze doświadczenia i często trudy jakie włożyliśmy żeby cokolwiek osiągnąć i widząc że ktoś ma lepiej od nas, trudno nam to jest zaakceptować, bo przecież według naszego indywidualnego rozumienia... to nie jest sprawiedliwe. A czy sprawiedliwe jest to, że bandyci i przestępcy częstokroć żyją lepiej i dłużej od ludzi którzy nie popełnili żadnych przestępstw? Dlaczego małe dzieci muszą umierać z głodu, a ludzie chciwi i pazerni żyją długo i dostatnio - czy to jest sprawiedliwe? Jeżeli ktoś czytał moje wpisy od dłuższego czasu to wie że ja już na te tematy pisałem, a teraz tylko przypomnę jedno dzieło grecko-rzymskiego autora Plutarcha z końca I wieku naszej ery: "O odwlekaniu kary przez bogów". Tam jest pięknie wytłumaczone dlaczego to wszystko jest tak, a nie inaczej, ale w pojęciach indywidualizmu naszego ziemskiego, występuje silna potrzeba kary i nagrody (co wydaje się zrozumiałe, w końcu lata naszego życia są ograniczone, a co za tym idzie chcemy doświadczyć sprawiedliwości i widzieć że wyrządzone zło zostaje ukarane a tak się często nie dzieje). I tutaj od razu już wpadamy w pewną pułapkę. Dlaczego bowiem w ogóle myślimy że ktokolwiek będzie ukarany (a wiem że to co teraz piszę wydaje się pewną herezją, bo jednak istnieją pewne kanony które czynią nas moralnymi ludźmi, takie jak: nie zabijaj, nie krzywdź drugiej osoby, nie kradnij, nie cudzołóż etc, etc. A jeśli to też są doświadczenia?). Oczywiście nie chciałbym być źle zrozumiany - to wszystko o czym wyżej wspomniałem generuje bardzo wiele negatywnej energii którą trzeba będzie potem oczywiście usunąć, a jest tylko jedna możliwość żeby ją usunąć, doświadczyć tego samego. Ale jeśli ten świat potraktujemy jako świat zabawy, jako grę komputerową lub właśnie coś w rodzaju piekła do którego schodzimy po to, aby doświadczyć (bo to doświadczenie jest nam potrzebne byśmy mogli dalej duchowo się rozwijać. Nie da się bowiem rozwijać żyjąc - -  Tam - - na Tamtym Świecie w otoczeniu wszechogarniającej Miłości i wyobrazić sobie, wygenerować uczucie bólu, strachu, nienawiści - jest to niemożliwe dla duszy, dlatego tu schodzimy żeby tego doświadczyć i zapisać w naszej świadomości). Przyjdźmy zatem dalej do przepowiedni Jackowskiego. 

"Życie na ziemi jest kontrolowane". To też ciekawe stwierdzenie, o którym zresztą już kilkakrotnie wspominałem. Ludzkość od swych początków w zasadzie zawsze miała jakiś nadzorców, oficjalnie można powiedzieć że od 3 700 roku przed naszą erą ludzkość żyje teoretycznie pozbawiona kontroli z zewnątrz. Ale czy na pewno? Czy różne siły kosmiczne które zawsze traktowały ziemię jako poletko uprawne, a nas jako swoiste króliczki doświadczalne, czy oni zrezygnowali z tych swoich prób. Oczywiście można znaleźć pewne różnice pomiędzy istotami które kiedyś tutaj przebywały (a o których też wielokrotnie pisałem), np w channelingach mamy zapisane że naszymi przyjaciółmi, obrońcami i tymi którzy "są nami z przyszłości" są głównie Plejadianie i TJehooba (jak również Arkturianie i kilka innych ras Galaktycznej Ludzkości), ale czy my jesteśmy w stanie to zweryfikować? My musimy w to uwierzyć, albo nie, natomiast nie mamy możliwości żeby to sprawdzić. Idźmy zatem dalej. 

"Istoty które tu były, bały się słońca (...) promienie słoneczne były dla nich szkodliwe lub zabójcze" - ciekawe stwierdzenie, o kogo mogło chodzić?

"Kosmos jest odbiciem wielu odbić" - czyli według tego jak ja to rozumiem, istnieje nieskończona liczba takich właśnie kosmosów, lub wszechświatów i wciąż powstają nowe, inne zaś umierają i tak to się toczy. "Co by się jednak stało" - zapytuje Jackowski - "gdyby udało się wyrwać z kosmosu?", co też tam się znajduje? "Kosmos jest czymś owalnym, a jak się z niego wyjdzie - to jest jasno, a w stosunku do tej jasności kosmos jest czymś małym, a tych kosmosów może być bardzo dużo" - tak odpowiedział Krzysztof Jackowski według tego co poczuł na temat istoty Wszechświata. "Tamta nadprzestrzeń poza kosmosem jest ogromna - jest bardzo jasno i wszystko faluje, a kosmos w stosunku do tej Rzeczywistości jest malutki". Według Krzysztofa Jackowskiego poza naszym Wszechświatem istnieje jasna, falująca materia w której nic nie ginie - wszystko jest, złożona ze "zrozumienia i dobroci, a za tym jest świat prawdziwy". Co to jest jednak "świat prawdziwy?" Według Jackowskiego: "Tam żyją istoty które wiedzą co to jest zło i zła nie stosują" - czyżby więc były to istoty które wcześniej inkarnowały fizycznie, zebrawszy wystarczającą ilość doświadczenia, poznały zło, nienawiść i ból, i nie muszą tego już stosować, bo wiedzą czym ono jest? Ja to w taki sposób mógłbym wytłumaczyć. W każdym razie nasz Wszechświat (jak również i inne wszechświaty) jest tak mały w stosunku do Tamtego Świata, że można by go dosłownie "schować w kieszeń".

Wreszcie Krzysztof Jackowski stwierdza: "Ja mam takie wrażenie, że cały Wszechświat i to, gdzie my tutaj jesteśmy, to jest coś w rodzaju piekła. My żyjemy i jesteśmy w pewnym sensie w piekle! Dlatego tu nie jesteśmy w stanie zrozumieć Boga". Z tego piekła jak twierdzi Jackowski można wyjść, "a wyjście z niego zależy tylko od nas". "Tutaj jesteśmy nie znając naszego pochodzenia, nie znając istoty Boga (...) tylko dlatego że jesteśmy tu, w piekle!" Jackowski mówi: "Tu Bóg zagląda, jeżeli się do niego zwrócisz, jeżeli go o to poprosisz" - i tak sobie myślę jakie to jest oczywiste i jakże wręcz namacalne. Zresztą wielokrotnie już pisałem na tym blogu że ja dosłownie odczuwam obecność Boga zawsze wtedy, kiedy do Niego "dzwonię", czyli wtedy kiedy Go o coś proszę w myślach i w sercu nie było jeszcze rzeczy aby nie uzyskał pomoc - NIE BYŁO!

"Mamy przestać tu myśleć o sobie i zajmować się zdobyczami" - jest to niezwykle ciężkie w materialnym świecie, który jest kuźnią naszej świadomości. "Żyjemy w świecie iluzji, otaczamy się wieloma rzeczami, a potem je zostawiamy, przestają być nasze, chociaż ciężko na to wszystko pracowaliśmy. Dlatego tu, w naszym obliczu myślowym nieodzowna jest śmierć - bo to jest piekło! Piekło naszej próżności, naszych zachcianek - a nic tu nie będziemy mieli na własność!

Jeden z internautów napisał iż gdybyśmy żyli w piekle, to nie mielibyśmy wyboru czy czynić zło czy dobro. Bzdura i Jackowski bardzo dobrze odpowiedział: "Wybór to jest nasz ratunek, my zawsze mamy wybór. W piekle jest trudno walczyć ze złem, ale my mamy wybór, bo Niebo byłoby piekłem gdybyś tu nie miał wyboru. A jak myślisz, czy w piekle można czynić dobro?" - zobaczcie jakie to jest proste i oczywiste, czynić dobro i dawać Miłość ludziom, gdzie tej Miłości brakuje, gdzie łatwiej jest popełnić przestępstwo, okraść kogoś dla własnej korzyści niż dać komuś coś bezinteresownie. Ale taki mamy wybór i możemy z niego skorzystać w każdej chwili (zresztą ja przynajmniej tak mam, że znacznie lepiej się czuję jak komuś coś daję, niż jak ktoś inny daje coś mnie, i wydaje mi się że nie jest to wcale uczucie tak odosobnione).





PS: Ponieważ postanowiliśmy z moją Panią że zrobimy sobie taki szybki dwudniowy wypad nad morze, jako że ciężko mi się wyrwać z obowiązków zawodowych, to przynajmniej na ten weekend postanowiłem zrobić wyjątek. Tak więc czeka mnie dwa dni laby i wypoczynku. Chyba dobrze 😉



Ponieważ jednak zbliża się weekend, chciałbym na zakończenie dodać mały element komediowy (choć może ów humor nie każdemu przypadnie do gustu), W każdym razie mnie śmieszy, a mam tutaj na myśli jeden z odcinków komediowej kreskówki dla dorosłych pod tytułem "Egzorcysta". Ta bajka dla dorosłych opowiada o nałogowym alkoholiku Bogdanie Bonerze, który zawodowo zajmuje się li to koszeniem trawników, li to wykończeniówką wnętrz, a tak naprawdę jego główne zadanie polega na oddiablaniu, czyli w walce z demonami i diabłami które przechodzą z piekła na Ziemię. Oczywiście wszystko ukazane jest w zabawnej konwencji, aczkolwiek nieraz humor ten może być nieco wulgarny. W każdym razie zapraszam do obejrzenia jednego z takich odcinków:

W tym odcinku Boner wraz ze swoim pomocnikiem Marcinkiem i diabełkiem o imieniu Domino, udają się na Marsa, gdzie lokalne skorpio-demony przejęły kontrolę nad papieżem Franciszkiem, a z czasem nad całą załogą. Jedyną nadzieją zostaje Domino, który nie jest zbyt inteligentny (pracuje u Bonera za darmo, zresztą Marcinkowi też Boner praktycznie nie płaci 🤭). Zabawny moment pojawia się wówczas kiedy, skorpio-demony dochodzą do wniosku że męskie genitalia kontrolowanych przez nich osób, to jest szczególnego rodzaju broń, którą można się posłużyć w walce, tylko trzeba ją najpierw... rozmasować 🤣.














😅

piątek, 26 lipca 2024

WINO, KOBIETY I... TRON WE KRWI - CZYLI PONURY CIEŃ BIZANCJUM - Cz. XXXIV

NIM JESZCZE 
NAD KONSTANTYNOPOLEM
ZAŁOPOTAŁ ZIELONY
SZTANDAR MAHOMETA





III

RZYMIANKA Z WYBORU

(W TROSCE O SYNA)

Cz. VIII







KRÓL KRÓLÓW
Cz. VIII


 Gdy więc w lecie roku 66 do Rzymu przybył władca Armenii z rodu Arsacydów Tiridates I (z którym to Rzymianie przez 5 ostatnich lat - do 63 roku - toczyli morderczą wojnę o Armenię), został tam wspaniale powitany przez Nerona, który na jego cześć urządził huczne igrzyska. Oczywiście Tiridates przybył do Rzymu, aby zgodnie z warunkami zawartego pokoju uzyskać koronę królewską z rąk rzymskiego cesarza, który miał sprawować "opiekę" nad Armenią. W rzeczywistości jednak po roku 63 rzymskie wpływy w Armenii znacznie osłabły (w porównaniu z tym co było wcześniej), natomiast koronacja miała być tylko symbolicznym podkreśleniem rzymskiej kontroli, która tak naprawdę była iluzoryczna. Natomiast Arsacydzi (Tiridates i jego brat, król Partów - Wolagazes I) zdobywali w tym regionie silną pozycję. W każdym razie uroczystość koronacji (i włożenia na głowę Tiridatesa) korony królewskiej władców Armenii z rąk cezara Nerona, miało wspaniałą oprawę (propagandowo-artystyczną) i pokazywało siłę oraz potęgę Imperium Rzymskiego, czyli to, co przede wszystkim chcieli ujrzeć i co lubili podkreślać Rzymianie. Miasto było więc udekorowane girlandami i tysiącami kwiatów, były orły legionowe, gwardia pretoriańska prezentowała się wyśmienicie, a cesarz siedział na tronie, za którym znajdował się wizerunek ogromnego rzymskiego orła (chociaż symbolem miasta była wilczyca). Wszystko to podkreślało oczywiście dumę i chwałę Imperium Rzymskiego, ale tak naprawdę mieszkańcy stolicy przede wszystkim oczekiwali na to, co miało dopiero nadejść, czyli na wielkie, wspaniałe igrzyska Neron dał im to, czego tak bardzo pragnęli.

Igrzyska rozpoczęły się od wyścigów rydwanów, czyli dyscypliny którą Rzymianie bardzo się pasjonowali (tak jak dzisiaj pasjonujemy się piłką nożną, siatkówką czy też bejsbolem - w zależności od miejsca pochodzenia). Tak jak już kiedyś wspominałem (przy innym temacie) w Rzymie (jak i w innych miastach Imperium) były cztery frakcje wyścigowe: Biali (factio albata), Zieloni (factio prasina), Niebiescy (factio veneta) i Czerwoni (factio russata) - (z początkiem II wieku naszej ery te cztery frakcje zaczęły się ze sobą łączyć tak, iż realnie powstały dwie: Biali i Zieloni oraz Niebiescy i Czerwoni. Natomiast już IV wieku Zieloni i Niebiescy po prostu wchłonęli swoich współtowarzyszy). Wyścigi rydwanów oczywiście odbywały się głównie w Cyrku Wielkim (Circus Maximus), którego początki sięgają roku 329 p.n.e. kiedy to obok dwóch drewnianych met, postawiono pierwsze drewniane wozownie i stajnie. W 296 r. p.n.e. dwaj bracia, edylowie kurulni: Gnejusz i Kwintus Ogulniuszowie - za pieniądze zebrane z kar nałożonych na lichwiarzy - wybudowali pierwszą w Rzymie brukowaną drogę, ciągnącą się od bramy kapeńskiej (Porta Capena), do świątyni Marsa Statora, która przechodziła również przez teren (prowizorycznego wówczas jeszcze) Cyrku Wielkiego. W tym też roku wznieśli po raz pierwszy na Forum Romanum posąg wilczycy karmiącej dwójkę ludzkich niemowląt - Romulusa i Remusa - założycieli Rzymu (aczkolwiek tamten pierwotny pomnik nie zachował się, a obecny, który znajduje się w Pałacu Konserwatorów w Rzymie pochodzi z czasów znacznie późniejszych). Poza tym edylowi kurulni uczynili coś jeszcze, a mianowicie osuszyli dolinę Murcja, co spowodowało że można było połączyć ziemnym półkolistym nasypem teren przyszłego Cyrku Wielkiego. W roku 194 p.n.e. na spinie (czyli szeroki murze oddzielającym tory w Cyrku Wielkim) wniesiono pierwsze drewniane siedziska dla senatorów, wkrótce potem podobne siedziska zaczęły powstawać również dla ludu. Dwadzieścia lat później dodano 7 jaj informujących o ilości pokonywanych okrążeń przez załogi rydwanów. Kolejną rozbudowę Circus Maximus przeprowadził w 46 r. p.n.e. Juliusz Cezar - powiększając arenę w kierunku wschodnim i zachodnim (wyrównując przeciwległe pagórki) i otaczając ją rowem wypełnionym wodą - eurypem, dzięki czemu Cyrk mógł teraz pomieścić 150 000 miejsc siedzących. W roku 33 p.n.e Marek Wipsaniusz Agryppa (rówieśnik, przyjaciel i późniejszy zięć Oktawiana Augusta) stworzył na spinie system sygnalizacji w postaci 7 delfinów, które miały odtąd wymieniać się miejscami z 7 jajami informującymi o ilości okrążeń. W 10 r. p.n.e. Oktawian August sprowadził z Egiptu dwa obeliski: Kleopatry i Ramzesa II, jeden z nich (właśnie Ramzesa II) kazał umieścić w Cyrku Wielkim (dziś ten obelisk znajduje się na Placu del Poppolo), a także dla siebie i swojej rodziny kazał wznieść w tymże przybytku specjalną lożę - pulvinar - która od tej pory była uważana za cesarską. Przed igrzyskami wiekowymi roku 47 (ludi saeculares) z okazji 800-rocznicy założenia Rzymu, cesarz Klaudiusz wymienił drewniane siedziska senatorów w Cyrku Wielkim na marmurowe z domieszką złoconego granitu, ale dla ludu kamienne siedziska ustawił dopiero Neron wkrótce po pożarze Rzymu w roku 64, gdy przystąpiono do odbudowy m.in. Cyrku Wielkiego.


MAKIETA STAROŻYTNEGO RZYMU 
(NA PIERWSZYM PLANIE CYRK WIELKI i KOLOSEUM)



Woźnice zaprzęgów należący do poszczególnych frakcji cyrkowych, wywodzili się najczęściej spośród niewolników, aczkolwiek ich sława była nieporównywalnie większa, od sławy współczesnych piosenkarzy czy celebrytów. Ich imiona były wypisywane nie tylko na murach domów, łaźni czy przybytków rozkoszy, ale nawet policja miejska przymykała oczy na ich występki. Gdy pewnego razu - a było to już za Domicjana (81-96 r.), dwójka woźniców z frakcji Niebieskich i Czerwonych zaczęła zaczepiać na ulicach ludzi i żądać od nich pieniędzy, wezwanie na miejsce strażnicy miejscy nie interweniowali, odwrócili głowy i odeszli. Niech pomniki i popiersia były ustawiane w przybytkach publicznych i - jak pisze Marcjalis - w przeciwieństwie do innych pomników błyszczały się one niczym psie genitalia 😉. Wielokrotni zwycięzcy wyścigów byli praktycznie bezkarni i mogli w zasadzie zrobić wszystko - łącznie z zabójstwem (może z tą różnicą, aby nie było to zabójstwo publiczne). Choć sami byli niewolnikami i nie uzyskali jeszcze wolności, to jednak zachowywali się jakby byli wielkimi panami, brali co chcieli, a jednocześnie zarabiali ogromne pieniądze (tak jak współcześni piłkarze). Może właśnie to spowodowało że już w II wieku zaczęły się tworzyć spośród woźniców grupy przestępcze, które zamieniały się w prawdziwe mafie. Ogromna większość z nich odnosiła kilkudziesięciokrotnie, kilkusetkrotnie, a niektórzy nawet kilkutysięczne zwycięstwa. Marcjalis pisze że (pierwsza połowa II wieku) niejaki Skorpus odniósł 1043 zwycięstwa, Pompejusz Epafroditus - 1467, Pompejusz Musklosus - 3359 zwycięstw i Diodes - 4462 (ten ostatni wycofał się z areny ok. roku 150 zgromadziwszy fortunę 35 milionów sesyerców, czyli kwotę za którą mógłby sobie kupić co najmniej kilka posiadłości w Kampanii, wystawić do ich obrony co najmniej 10 000 gladiatorów i obsadzić 50 okrętów wojennych. Jednocześnie gdy woźnice rydwanów umierali, gromadziło to ogromne tłumy na ich pogrzebach, a zdarzało się i tak - wcale nierzadko - że umierali w młodym wieku, ponieważ zawód jaki wykonywali był bardzo niebezpieczny. Oddajmy więc ponownie głos Marcjalisowi: Tuskus zginął w wieku 24 lat po odniesieniu 56 zwycięstw, Krescens w wieku 22 lat (zgromadziwszy 1 600 000 sesterców), a Marek Aureliusz Molicjusz w wieku 20 lat (po odniesieniu 125 zwycięstw). Juwenalis dodawał zaś, że wysokie zarobki woźniców brały się również z tego, że ludzie przed wyścigami po prostu zakładali się o to, który z nich wygra, a w Cyrku Wielkim (czy potem w Koloseum) były to profesjonalne stanowiska hazardowe, a zakłady przyjmowały pięknie wystrojone kobiety. Zamożni ludzie często zostawiali tam swoje fortuny, a ci biedniejsi przynosili sakiewki licząc na to, że dany woźnica z ulubionej frakcji przyniesie im szczęście. Po wyścigach zaś - aby nieco udobruchać tych, którzy stracili tam fortunę - organizowano w Cyrku ucztę dla ludu, w czasie której rozdawano łakocie w postaci ciepłych bułeczek i innych smakowitości, a także rozdawano talony, których numery licytowano z puli i dzięki którym można było wygrać np. dom, gospodarstwo wiejskie, albo nawet okręt. Takie loterie po raz pierwszy zaczął organizować właśnie Neron (przez co był ukochanym władcą dla ludu i o ile możni go nie znosili, o tyle lud wręcz ubóstwiał). Podczas tej właśnie wizyty Tiridatesa w Rzymie, Neron wystąpił jako woźnica w ulubionej przez siebie frakcji Zielonych.




Następnie urządzono wspaniałe igrzyska gladiatorskie (munera). Był to stary zwyczaj, zaczerpnięty jeszcze z tradycji etruskiej, który przeniknął do kultury rzymskiej w formie pośmiertnego uhonorowania ważnej osobistości. Gdy więc umierał jakiś senator (albo majętny ekwita) rodzina wynajmowała dwóch niewolników którzy mieli się nad jego grobem potykać na śmierć i życie. Według tradycji po raz pierwszy w Rzymie miano odprawić takie walki (stosując się ściśle do etruskich wymagań) na targu bydlęcym (Forum Beorium) w 264 r. p.n.e. Powodem była śmierć dostojnego senatora Decymusa Juniusza Brutusa Pery i do tej walki wynajęto sześciu niewolników którzy potykali się w trzech parach. Po raz pierwszy więcej niż kilkunastu, potykało się gladiatorów (bo już tak należałoby ich nazwać) w roku 216 p.n.e. (czyli w roku katastrofy kaneńskiej, kiedy po całym Rzymie rozchodziły się trwożne głosy: "Hannibal ante portas" czyli " Hannibal u bram"), wówczas to, podczas uroczystości pogrzebowych konsula Marka Emiliusza Lepidusa wystawiono 44 gladiatorów w 22 parach. Oczywiście walki takie najczęściej odbywały się na ulicach lub na forach, bowiem żadne amfiteatry wówczas nie istniały. Od tej chwili też każda rodzina (szczególnie wywodząca się z nobilitas), chciała pobić rozmachem uroczystości pogrzebowych poprzedników i liczba gladiatorów walczących na ich marach zwiększała się. 183 r. p.n.e rodzina zmarłego najwyższego kapłana (Pontifex Maximus) Publiusza Licyniusza Krassusa wystawiła do walki aż 200 gladiatorów. 164 r. p.n.e. gdy ludzie będący w teatrze i oglądający "Hecyrę" Terencjusza, dowiedzieli się o śmierci jakiegoś senatora i publicznym munera urządzanym na jego cześć, gremialnie opuścili teatr, udając się w tamto miejsce 🤭.




 Szybko też ambitni politycy zdali sobie sprawę z tego, jak potężna władza nad masami znajduje się w munera i ile można osiągnąć, jeśli tylko umiejętnie zorganizuje się takie uroczystości (można je porównać do współczesnych wydatków jakie ponoszą politycy na banery, ulotki, reklamy w mediach - szczególnie w internecie itd, które oczywiście są bardzo kosztowne, ale które zwrócą się w przeciągu góra dwóch lat na dobrym stanowisku). Tym bardziej że owe igrzyska przestały być już igrzyskami rodzinnymi, gdzie członkowie danego rodu w milczeniu przyglądali się w walce dwóch niewolników, wynajętych tylko po to, aby oddać ostatnią cześć zmarłemu. Teraz, gdy coraz więcej ludzi zaczęło przychodzić na takie widowiska, były one pełne gwaru, śmiechu, komentarzy i oczywiście zakładów - kto wygra, nadal jednak igrzyska organizowane były przez najbogatszych, czyli tych, których było na to stać. Po raz pierwszy zaś za publiczne pieniądze zorganizowano munera w roku 105 p.n.e. gdy armia rzymska poniosła druzgocącą klęskę w starciu z plemionami Cymbrów i Teutonów pod Arausio 6 października 105 r. p.n.e. w rzeczywistości jednak bitwa ta rozegrała się we wrześniu, jako że wówczas w Rzymie obowiązywał kalendarz księżycowy jeszcze sprzed reformy Cezara z 45 r. p.n.e. w czasie którego zmieniono kalendarz księżycowy na słoneczny dodając do tego oczywiście 30 dni, bez równać czas głównych świąt z porami roku. Natomiast data 6 października jest datą przyjętą w nauce). W Rzymie wybuchła wówczas panika i znów pojawiły się tutaj głosy nieznane od ponad 100 lat: "Barbari ante portas". Trudno też się temu dziwić, wówczas bowiem po zagładzie armii konsula Gnejusza Maliusza Maksymusa i Kwintusa Serwiliusza Cepiona, nie było w Italii siły zdolnej odeprzeć atak barbarzyńców. Co prawda można było powołać pod broń nowicjuszy - mających jeszcze mleko pod nosem, lub styranych życiem weteranów, ale przecież to nie były siły, które mogłyby zagrozić owym zwycięzcom, gdyby ci postanowili ruszyć na italię. Można było oczywiście odwołać wojska z Hiszpanii, Tracji, Azji i Afryki, ale jakim kosztem i ile by to trwało. Wróciły teraz niczym przekleństwo słowa wypowiadane przez braci Grakchów, że w Rzymie nie starczy ludzi gotowych do noszenia broni, a wszystko przez degradację i likwidację dotychczasowych rolników, przejmowanie ich majątków przez nobilitas i ich eksodus do miast (głównie do Rzymu), gdzie zasilali lokalną biedotę (najbiedniejsi wówczas w wojsku nie służyli, gdyż nie stać ich było na zakup broni i ekwipunku). Poza tym bardzo złe wrażenie sprawiała nobilitas, która nadal wierząc w hasła że to ona jest powołana do rządzenia państwem ze względu na swoją wiedzę, tradycję i umiejętności, teraz dawała popis żałosnej niekompetencji i tchórzliwości. Ostatecznie z sytuację ocalił Gajusz Mariusz wraz ze swym legatem Lucjuszem Korneliuszem Sullą (potem obaj panowie stali się śmiertelnymi wrogami), który po pokonaniu króla Numidii -  Jugurty (105 r. p.n.e.) wycofał armię z Afryki do Italii, aby bronić Rzymu przed barbarzyńcami. 

Ale problem z wojskiem to była jedna rzecz. Inną to były nastroje społeczne, które były wręcz katastrofalne. Dawno oczywiście zapomniano o lęku panującego w Rzymie w czasach Hannibala. Mówiono o tym ze śmiechem, drwiąc sobie z ludzi którzy wówczas żyli, że tak obawiali się tego kartagińskiego watażki, a teraz wszystko wróciło i to za sprawą nie jakiegoś wielkiego wodza, tylko grupy plemion przybyłych z Północy, które Rzymianie uważali za barbarzyńskie. Trzykrotnie Rzym w czasach Republiki narażony był na upadek. Po raz pierwszy w roku 390 p.n.e. gdy miasto zdobyli Galowie pod wodzą Brennusa (oprócz Kapitolu, który według legendy ocalić miały gęsi przed niespodziewanym, nocnym atakiem Galów). Były to jednak czasy bardzo odległe, w których nie zdobyto nawet jeszcze władzy nad całą Italią. Po raz drugi takie zagrożenie miało miejsce właśnie w czasach Hannibala, szczególnie w roku 216 p.n.e. a po raz trzeci w roku 105 p.n.e w czasie najazdu Cymbrów i Teutonów na Galię i północną Italię. Aby więc ratować się przed dojmującym nastrojem paniki i klęski, władze Republiki urządziły najpierw pokazowy proces winnych klęski spod Arausio. Serwiliusz Cepion i Maliusz Maksymus zostali pozbawieni dowództwa, odebrano im majątek i wygnano, ale to było jednak za mało aby nasycić żądny zemsty lud, szukano więc dalej. Starano się znaleźć kozła ofiarnego, którego można by było poświęcić w imię złagodzenia nastrojów i ponownego podporządkowania ludu władzy, więc pierwsza myśl - westalki. Rozpoczęły się więc skrupulatne kontrole przybytku dziewic służących bogini Weście, starało się bowiem znaleźć jakiekolwiek przykłady złamania ślubów czystości, które można by było rzucić ludowi na tacy i przedstawić owe kobiety jako winne klęski, gdyż swym ohydnym czynem obraziły boginię. Niczego jednak nie znaleziono, westalki prowadziły się bez zarzutu, a ostatni raz skazano westalkę na śmierć (przez zakopanie żywcem w ziemi - bo taka była kara), prawie dziesięć lat wcześniej, w roku 114 p.n.e. gdy trzy kobiety ze świętego przybytku bogini oskarżono o spółkowanie z mężczyznami, były to: Emilia, Licynia i Marcja. Na śmierć skazano jednak tylko Emilię, dwóm pozostałym dziewczętom udało się przeżyć tylko dlatego, że pochodziły z wpływowych rodzin, a ich ojcowie i krewni odpowiednio zapłacili sędziom. Jednak już w roku następnym na wniosek konsula Gnejusza Papiriusza Karbona powtórzono proces, gdyż znaleziono wiele nieścisłości, łącznie z zarzutami o przyjęcie łapówek przez sędziów. Ostatecznie pozostałe dwie kobiety również zostały skazane na śmierć i tak też się stało. Ale owym 105 r. p.n.e. nie znaleziono takich "koziołków" ofiarnych, musiano więc szukać dalej.

Powstała myśl aby przebłagać barbarzyńskich bogów (tak bowiem czynili Rzymianie żeby odwrócić gniew obcych bogów przeciwko nim samym), problem tylko polegał na tym, że nie znano imion owych bogów i nie wiedziano nawet do kogo się zwrócić. Trzeba więc było zwrócić się do bogów rodzimych, ale czy to mogłoby uspokoić gniew ludu? Czy mogłoby zadośćuczynić rodzinom 80 000 poległych pod Arausio żołnierzy w wyniku głupoty dowództwa (szczególnie Cepiona - który ewidentnie nie nadawał się na stanowisko które pełnił). Tu już nie było takiej prostej odpowiedzi, tym bardziej że ofiary przebłagalne bogów rodzimych mogły przekonać głównie najbardziej pobożnych Rzymian, a co z resztą? Może gdyby to zamienić na jakąś wielką publiczną ofiarę dla bogów, tylko jak to zrobić (ostatnie publiczne ofiary z ludzi złożono w Rzymie właśnie w roku 216 p.n.e. i nie zamierzano już więcej do nich wracać). No właśnie i tutaj przyszła z pomocą - munera. Na polecenie konsula Publiusza Rutiliusza Rufusa (Manliusz bowiem został wygnany) postanowiono wydać publiczne pieniądze na zorganizowanie spektaklu gladiatorskiego dla ludu, do czego mieli posłużyć gladiatorzy z rzymskiej szkoły Gajusza Aureliusza Scaurusa. Miało to pobudzić nastroje patriotyczne, przypomnieć Rzymianom dawne ojczyźniane cnoty, takie jak odwaga i honor, a także przypomnieć ludowi jak należy posługiwać się bronią przeciwko nacierającemu wrogowi, a w razie konieczności jak ginąć śmiercią prawdziwego Rzymianina. Tak też się stało a munus z roku 105 p.n.e. był pierwszym tego rodzaju widowiskiem, zorganizowanym nie w celu uczczenia jakiejś zmarłej postaci, lub też wydarzenia religijnego, a z czysto politycznych celów, co potem stało się normą dla rzymskich polityków. Czy jednak igrzyska roku 105 p.n.e. poskutkowały na rzymskie społeczeństwo? Trudno powiedzieć, gdyż Cymbrowie i Teutonii nie wykorzystali jakże sprzyjającej okazji i nie najechali bezbronnej Italii, natomiast trzy lata później konsul Gajusz Mariusz rozbił Teutonów pod Aquae Sextiae, a w 101 r. p.n.e. Cymbrów na polach raudyjskich pod Vercellae.


PIERWSZE PUBLICZNE MUNERA ZORGANIZOWANE NA FORUM ROMANUM w 105 r. p.n.e.



Od tej chwili munera weszło do corocznego wręcz zamiłowania Rzymian i traktowali oni to wydarzenie jako coś naturalnego, jako element rozrywki do której można uciec, od monotonnego i nudnego życia w Rzymie. Zresztą nie tylko w Rzymie, w miejscowości Pollentia w północnej Italii, mieszkańcy tak długo nie dopuszczali do pochowania zmarłego wcześniej wysokiego urzędnika miejskiego, dopóty rodzina zmarłego nie wyłożyła pieniędzy na zorganizowanie munera. Stało się więc to czymś naturalnym dla rzymskiego krajobrazu społecznego, chociaż bunty gladiatorów też się zdarzały, a do najsławniejszego doszło w latach 73-71 p.n.e. w Kapui w szkole Gnejusza Lentulusa Batiatusa, który rozlał się potem na całą italię, a zwany był powstaniem Spartakusa. Oczywiście nie był to jedyny bunt gladiatorów. Niecałą dekadę po stłumieniu powstania Spartakusa (64 r. p.n.e.), w Praeneste zbuntowali się tamtejsi gladiatorzy, ale lokalny garnizon wojskowy błyskawicznie przywrócił porządek. Popularność munera wśród ludu była tak wielka, że w 63 r. p.n.e zabroniono kandydować na urzędy publiczne tym, którzy dwa lata wcześniej zorganizowali igrzyska gladiatorskie. Od roku 27 p.n.e. gdy Gajusz Juliusz Cezar Oktawian stał się Augustem, polecił on w Rzymie pretorom organizować igrzyska dwa razy do roku, a na prowincji coroczny munus. Oczywiście przez cały ten czas aż do Oktawiana Augusta, igrzyska odbywały się prowizorycznie skleconych, drewnianych przybytkach (najczęściej na Forum Romanum) ogrodzonych palami, które na drugi dzień (lub po zakończeniu igrzysk) rozbierano. Pierwszy kamienny amfiteatr (bo tak też zaczęto odtąd nazywać owe przybytki) wzniósł w 29 r.p.n.e na południe od Pola Marsowego krewny Augusta - Kwintus Statyliusz Taurus (amfiteatr ten spłonął w roku 64 w czasie wielkiego pożaru Rzymu za Nerona i nie został już potem odbudowany aż do czasów Wespazjana, który założył swój własny amfiteatr, zwany amfiteatrem Flawiuszów, a potocznie znanym jako Koloseum. Tak więc w czasie wizyty Tiridatesa w Rzymie amfiteatr Taurusa już nie istniał). W 2 r. p.n.e. na Ianikulum (czyli prawym brzegu Tybru) Oktawian August wzniósł ogromnym kosztem naumachię - przeznaczoną do przedstawienia walk morskich, a jej szerokość była trzy razy większa od późniejszego Koloseum. Jej eliptyczny kształt (o średnicy 556 i 537 m.) wypełniony był wodą (dostarczaną przez akwedukt Aqua Alsietina), na środku której znajdowała się sztuczna wyspa (to tam właśnie cesarz Klaudiusz zorganizował swoją słynną bitwę morską w formie igrzysk dla ludu z 52 r.), a dookoła znajdowały się ogrody Cezara, a dalej jeszcze lasy. Oczywiście w czasach które nas obecnie interesują, była to jedyna rzymska naumachia, ale Rzymianon to przestało wystarczyć i już za Trajana w ogrodach watykańskich władca ten wzniósł drugą naumachię (na północny zachód od Zamku Świętego Anioła) oraz kolejny amfiteatr (amphitheatrum Castrense), również na terenie Watykanu.


NAUMACHIA KLAUDIUSZA z 52 r. ZORGANIZOWANA NA IANIKULUM
(WOKÓŁ SZTUCZNEJ WYSPY AUGUSTA)



Masowa budowa amfiteatrów, jaka nastąpiła w ostatnich trzech dekadach I wieku p.n.e. i na początku I wieku naszej ery, nie zawsze szła w parze z jakością. Trybuny najczęściej bowiem były drewniane, a jednocześnie stawiano je na niepewnym gruncie, często po kosztach, aby zaoszczędzić, rezygnowano ze specjalnych podpór które podtrzymywały całą konstrukcję (nie mówiąc już o tym że całość była łatwopalna). Często też dochodziło do mniejszych lub większych katastrof z tym związanych, a największa bodajże miała miejsce w Fidenie, w miasteczku położonym na północny-wschód od Rzymu, w 27 roku naszej ery. Trybuny bowiem (zbudowane przez konstruktora Atyliusza) zostały wzniesione tak niedbale i na tak nierównym terenie, że w ułamku chwili, w czasie trwania igrzysk cała konstrukcja zawaliła się, grzebiąc pod sobą 50 000 widzów. Tacyt tą katastrofę przyrównał do "przegranej bitwy w czasie wielkiej wojny". Atyliusza co prawda skazano na wygnanie, ale życia i zdrowia tym, którzy tego doświadczyli nikt już nie wrócił. Od tej pory zabroniono wznosić trybuny na nieutwardzonym gruncie, zaś organizator który nie chciał zrezygnować z drewnianych trybun, musiał jednocześnie udowodnić że dysponuje pieniędzmi na wypadek odszkodowania w wysokości co najmniej 400 000 sestercji (jakieś 800 000 zł). Po Wielkim pożarze Rzymu z roku 64 Neron wpadł na pomysł aby zbudować właśnie ogromny kamienny amfiteatr który przyćmi sławą wszystkie inne. Planu tego nie wprowadził jednak w życie, a zrealizował go dopiero Wespazjan, zakończyli zaś jego synowie -  Tytus i Domicjan w 80 roku naszej ery (notabene w roku tym również Rzym nawiedził kolejny - choć nieco mniejszy pożar - który strawił część zabudowań Kapitolu, spłonął też Panteon, Biblioteka Augusta i Teatr Pompejusza (po raz kolejny 🥴). Warto też wspomnieć jak wyglądał podział miejsc w Koloseum (jak również i w innych amfiteatrach) od czasów Augusta. Otóż pierwsze (dolne) miejsca zarezerwowane były dla nobilitas i ekwitów, ludzi zamożnych i dostojników państwowych, środkowe dla zwykłych obywateli, zaś górne miejsca w amfiteatrze przeznaczone były dla kobiet - bez względu na ich zamożność. Warto też dodać że kobiety gladiatorzy nie występowały w czasach Republiki i pierwszych dekadach Cesarstwa. Zaczęło to się zmieniać jednak już w drugiej połowie I wieku naszej ery, a szczególnie za czasów rządów Domicjana (81-96 r.) który lubił tego typu rozrywki. Zresztą miłośników walk amazonek (bo tak je nazywano) w Rzymie było dosyć sporo, choć ewidentnie nie stanowili większości. Dla nich to więc organizowano nawet łączone walki gladiatorów i amazonek, a nawet amazonek jeżdżących na wozach bojowych. O ile jednak Domicjan organizował takie widowiska w swoim prywatnym amfiteatrze i to najczęściej nocą przy blasku pochodni, o tyle już w II wieku naszej ery stały się one coraz częstsze. Widowiska kobiet wojowniczek miały swoich zagorzałych wielbicieli, aczkolwiek równie duża była grupa przeciwników, którzy po prostu wygwizdywali owe kobiety, domagając się aby zaprzestano tego gorszącego dla nich przedstawienia. Równie wielkim miłośnikiem kobiecych walk był Lucjusz Werus (panował w latach 161-169 wraz z Markiem Aureliuszem). Nawet na kampanię partyjską zabrał kilka takich amazonek, z którymi spółkował. Jednak z czasem górę wzięli przeciwnicy takich przedstawień, i w roku 200 - zasypany skargami na tego typu wypaczenie idei munera, cesarz Septymiusz Sewer zakazał ostatecznie kobietom walk na arenie.


KATASTROFA w FIDENACH 
(27 r.)



Igrzyska te zaczęły dobiegać końca, wraz z rosnącą pozycją chrześcijaństwa. W roku 326 cesarz Konstantyn Wielki (swoją drogą od zbrodniach tego władcy można by napisać litanię) wydał w Berytos (czyli dzisiejszym Bejrucie) po raz pierwszy publiczny edykt, piętnujący igrzyska gladiatorów w całym Imperium Rzymskim. Oczywiście nie oznaczało to ich końca, aczkolwiek było tą pierwszą kroplą drążącą skałę. W 357 r. Konstantyn II (syn tego pierwszego) zabronił wszystkim żołnierzom i oficerom uczestnictwa w igrzyskach, a w 365 r. cesarz Walentinian zakazał skazywania chrześcijan na karę areny. Ostatecznie pod koniec IV wieku, czyli 399 r. cesarz Honoriusz nakazał zamknąć wszystkie istniejące w Rzymie szkoły gladiatorskie, co było wstępem do całkowitej likwidacji igrzysk (które realnie na Wschodzie już się nie odbywały, jeszcze w Rzymie i w niektórych miastach Zachodniego Cesarstwa). Bezpośredniego jednak pretekstu do zlikwidowania igrzysk dał mnich Telemachos, który 404 r. wtargnął na arenę, próbując namówić walczących do zaniechania rozlewu krwi. Przyglądający się temu ludzie z trybun zapałali ogromnym gniewem i biorąc do ręki kamienie, ukamienowali mnicha. Pod wrażeniem tej męczeńskiej śmierci cesarz Honoriusz po wsze czasy zakazał odprawiania munera.


 

W każdym razie igrzyska gladiatorskie jak również wyścigi rydwanów oraz przedstawienia teatralne były tymi, którymi cesarz Neron powitał przybywającego do Rzymu w owym 66 roku króla Armenii - Tiridatesa I z rodu Arsacydów.


KOBIETA PRZEBRANA ZA RZYMSKĄ GLADIATRIX, CZYLI AMAZONKĘ 



CDN.

środa, 24 lipca 2024

ZAPRZAŃSTWO JAKICH MAŁO! - Cz. VI

CZYLI HISTORYCZNA REFLEKSJA JAKO MEMENTO DLA WSPÓŁCZESNOŚCI





POWSTANIE i WOJNA
Cz. VI



JAN II KAZIMIERZ WAZA



Wielkie majątki (czyli takie współczesne latyfundia rolnicze powiązane z ukraińskimi oligarchami ale kontrolowane przez zachodnie konsorcja, jak to dzisiaj ma miejsce na Ukrainie) na ukraińskich ziemiach, rozdawane były pierwotnie przez króla za zasługi polskim panom wywodzącym się z rycerstwa. Oczywiście ziemie te otrzymywali oni wraz z mieszkającymi nań i uprawiającymi ją chłopami. Z biegiem dekad majątki te rosły, zamieniały się w ogromne latyfundia i to do tego stopnia wielkie, że dany właściciel nie był w stanie wiedzieć o wszystkim, co się działo na jego włościach. Od tego miał starostów i swoje sługi, a ci, jak wiadomo aby przypodobać się panu i wykazać odpowiednimi zbiorami (czyli jak byśmy to dzisiaj powiedzieli - wynikami w pracy) zmuszali chłopów do jeszcze cięższej pracy i działo się to wielokrotnie za zgodą, a wręcz aprobatą szlachty i magnaterii. To tak ogólnie dziś pogardzane średniowiecze (oczywiście średniowiecze było okresem bardzo długim, bowiem liczyło ponad 1000 lat i miało swoje podokresy, nie stanowiło więc jednej epoki historycznej. Były tam więc okresy realnego upadku - szczególnie po rozpadzie Imperium Rzymskiego - ale począwszy już od wieku XI a szczególnie XII sytuacja zaczęła się zmieniać i średniowiecze stało się realnie - aż do wieku XIX - bodajże najbardziej rozwiniętym i chlubnym okresem w dziejach ludzkości, łącznie z czasami starożytnymi {no, może wyłączając okres rzymski od późnej Republiki i pierwszych dwóch wiekach Cesarstwa) było okresem największej swobody wśród chłopów. Wtedy to oni mieli najwięcej praw i najwięcej swobód, ale z biegiem lat wszystko zaczęło się zmieniać. W Królestwie Polskim pod tym względem symboliczny był rok 1496, kiedy na Sejmie piotrkowskim, w zamian za zgodę szlachty na wyprawę przeciwko Mołdawii, król Jan Olbracht (Albrecht) zgodził się ograniczyć wychodźstwo chłopów ze wsi, zaś mieszczanom zabroniono nadawać dobra ziemskie, a wyższe godności kościelne miały być odtąd obsadzone wyłącznie przez szlachtę. Był to rok symboliczny, od tego bowiem czasu było już tylko gorzej -  szczególnie dla chłopów (oczywiście nie ma też co przesadzać w drugą stronę, gdyż w porównaniu z tym jak traktowano chłopów chociażby we Francji czy Anglii, a także w państwach niemieckich, to w Polsce ich pozycja naprawdę nie była zła. Jeśli pan był dobry, to chłop mógł żyć bardzo dostatnio, a zdarzały się - i to wcale nierzadko - sytuacje, kiedy chłopi dochodzili do wielkich fortun i byli bogatsi od niejednego szlachcica który przyjeżdżał na sejmy).

Jeszcze za Jagiellonów chłop musiał pracować na polu pana (aby odrobić pańszczyznę) jeden dzień w tygodniu i było to zgodne z ogólnie przyjętym od średniowiecza zwyczajem, na mocy którego ludność dzielono na rycerzy-obrońców kraju i kmieci-żywicieli. Chłop aby móc spokojnie i bezpiecznie uprawiać swoją ziemię, musiał być chroniony przed wrogiem przez rycerstwo, a w zamian oddawał jeden dzień swojej pracy dla tych, którzy chronili jego i jego rodzinę. Z czasem jednak wszystko zaczęło ulegać zmianie (oczywiście na gorsze), gdy dawni rycerze przestali wyprawiać się na wojny i praktykować sztukę żołnierską, a zaczęli prowadzić osiadły tryb życia na swoich posiadłościach wcześniej ofiarowanych im przez króla. W tym momencie dawny podział realnie utracił znaczenie, a byli rycerze stawali się feudalnymi kapitalistami, pragnącymi maksymalizować swoje dobra i zyski kosztem pracy tych, których kiedyś mieli chronić. Zwiększono więc ilość dni w tygodniu które chłop musiał przeznaczyć na pracę na polu pana (jednocześnie zaniedbując swoje własne), ale i tego było za mało. Były bowiem i takie sytuacje, że dawni rycerze, a obecnie szlachcice i magnaci wymagali od chłopów pracy nawet w niedziele i święta (swoją drogą to zamiłowanie zwolenników "koalicji 13 grudnia" do niedziel pracujących ma chyba swoje konotacje historyczne). Mało tego, wymagano pracy nie tylko od samego chłopa, ale również od jego żony a nawet dzieci. Ten zaś nie miał gdzie się poskarżyć, ponieważ szlachta wywalczyła sobie możliwość sądzenia chłopów na swych włościach i jedynie w dobrach królewskich chłopi byli realnie wolni od widzimisię szlachty. Taki właśnie stosunek do chłopów, a także częstokroć niewiedza panów o tym co dzieje się na ogromnych terenach należących do nich latyfundiów, głupota i okrucieństwo podległych im starostów (często ludzi prostych) zrobiła swoje, szczególnie na Ukrainie, gdzie dochodziła jeszcze kwestia religijna. Tak się bowiem tam stało, że włościanin wyznawał religię grecką (prawosławie), natomiast pan najczęściej (choć też nie zawsze) był katolikiem. Różnice religijne nakładały się często na różnice narodowościowe i tak prawosławnym był Rusin-chłop, katolikiem zaś Polak-pan (zwany "Lachem", od słowa Lechita). Tak więc Lach w oczach prawosławnego chłopstwa ruskiego (a szczególnie jego pomagierzy na starostwach) stawał się ciemiężycielem nie tylko wymuszającym ciężką pracę fizyczną, ale również gnębicielem wiary greckiej (z której niejednokrotnie szydzono). W takich warunkach (nie mogąc znaleźć w inny sposób sprawiedliwości), chłopi uciekali z majątków na południe, na Zaporoże i na Sicz, gdzie dołączali do braci kozackiej i żyli tam jak wolni ludzie. Gdy zaś w grudniu 1637 r. stłumiono powstanie Pawluka na Ukrainie, Sejm znacznie obniżył rejestr kozacki (czyli wpis na którym znajdowali się wolni Kozacy, wolna brać kozacka), to spowodowało ogromne niezadowolenie ludzi którzy wcześniej uciekli przed samowolą feudalnych kapitalistów, a teraz ponownie mieli wrócić do roli pańszczyźnianych chłopów. I determinacja Chmielnickiego (który rozpalił  żagiew buntu w roku 1648), spowodowała, że jego armia zasilona została przez ogromną rzeszę ukraińskiego chłopstwa i zwykłych, nie majętnych, prostych Kozaków - zwanych czernią. Teraz ci chłopi bardzo obawiali się powrotu polskich panów na ich dawne (zrabowane i zniszczone) posiadłości.




Tymczasem gdy 24 września 1649 r. do Bakczysaraju przybył chan Islam III Girej, zaczął on od razu rozmyślać nad nową wojną - tym razem z Moskwą, gdyż pragnął odzyskać dawno utracone chanaty kazański (1552) i astrachański (1556). Po tych dwóch kampaniach z lat 1648-1649 gdy Krym zaludnił się niezliczoną rzeszą wziętych w jasyr niewolników ukraińskich i polskich, gdy tamtejsi agowie (jak i zwykli Tatarzy) wzbogacili się na łupach zrabowanych z ziem koronnych, pozycja Chanatu znacznie wzrosła w ówczesnej Europie. Ugoda zborowiecka dawała chanowi rolę pośrednika w relacjach pomiędzy Rzeczpospolitą a Kozakami i planował on tę swoją nowo uzyskaną władzę wykorzystać. Kozacy zostali oczywiście zmuszeni do przyjścia z pomocą Tatarom w sytuacji planowanej przez nich wojny z Moskwą, ale chan zamierzał do tej wojny wciągnąć również Rzeczpospolitą, słał więc poselstwa na sejmy z propozycją wspólnej wojny "w lecie, w zimie, zawsze, kiedy będzie wola wasza, tylko na rezolucję waszą czekamy". Oczywiście szlachta nie planowała wojny z Moskwą i nawet nie myślała o niej (wcześniej toczyła bowiem długoletnią batalię z królem Władysławem IV, aby uniemożliwić mu wielką wojnę z Imperium Osmańskim i Chanatem Krymskim - o czym pisałem w serii: "Władysław IV i plany wielkiej wojny z Imperium Osmańskim"). Zresztą większość i tak zdawała sobie sprawę że ugoda zborowiecka nie przetrwa długo i wkrótce trzeba będzie wznowić działania wojenne na Ukrainie przeciwko Chmielnickiemu i jego tatarskim sojusznikom, nie planowano więc żadnej wojny z Moskwą. Natomiast taką wojnę pragnęli rozpocząć członkowie sześciu najważniejszych rodów tatarskich, wchodzących w skład Dywanu. Szirini dominowali bowiem nie tylko na Krymie, ale również w Kazaniu i w księstwie kasimowskim (zależnym od Moskwy), Mangryci w Astrachaniu, Kazaniu i Bucharze, Argyni w Kasimowie, zaś Barynowie, Sedżeutowie i Kipczakowie mieć mniejsze związki poza Chanatem, aczkolwiek te powiązania były bardzo silne z dawną Złotą Ordą (wywodzącą się przecież jeszcze z czasów potomków Czyngis-chana). Tak więc rody Dywanu stawiały na wojnę z Moskwą, natomiast Chmielnicki przygotowywał się do kolejnej wojny z Rzeczpospolitą i starał się odwieźć Tatarów od wyprawy przeciw carowi (czym listownie chwalił się w listach do Aleksego).




W październiku 1649 r. z Moskwy wyruszyło carskie poselstwo Gieorgija Nieronowa, które miało zapoznać się wydarzeniami na Ukrainie po ostatniej wojnie, szczególnie zaś na temat sojuszu kozacko-tatarskiego skierowanego przeciwko Moskwie. Chmielnicki spotkał się z Nieronowem 2 grudnia w Czehryniu i podczas tej pięciodniowej wizyty ostatecznie obiecał mu że będzie odwodził chana od wyprawy na Moskwę, twierdził nawet że chan deklarował, iż pragnie przyjąć zwierzchnictwo cara, tylko na razie "Bóg mu na to nie pozwolił" i że Chmielnicki ma nadzieję, iż w niedalekiej przyszłości wszystkie państwa zarówno chrześcijańskie jak i bisurmańskie (jak to określił) znajdą się pod władzą moskiewskiego cara. Kłamał też że przygotowania chana do wyprawy wojennej nie są skierowane przeciwko Moskwie, a... Turcji, i że wkrótce dojdzie do takiej wyprawy wraz z Wołochami (Mołdawianami), Multanami (Wołochami - w Rzeczpospolitej na Mołdawian mówiono bowiem Wołochy, a na Wołochów Multany) i Tatarami białogrodzkimi. Opowiadał też że na Dnieprze pod Kudakiem gotowych do tej wyprawy ma już 300 łodzi, a zamierza zbudować kolejnych 200, aby Morzem Czarnym w wielkiej wyprawie chrześcijan popłynąć na Konstantynopol. Miało to wszystko uspokoić cara i uzyskać od niego jakieś wsparcie w zbliżającej się nieuchronnie konfrontacji z Rzeczpospolitą. Nieronow w drodze powrotnej do Moskwy (do której dotarł 9 stycznia 1650 r.) zasięgnął nieco języka i wyszło na to, że w wielu sprawach Chmielnicki po prostu go okłamał. Dowiedział się również że sojusz kozacko-tatarski znacznie osłabł po ostatniej kampanii i tylko w sytuacji gdyby to strona polska zerwała ugodę zborowiecką, sojusz ten ponownie by się odrodził. W każdym razie Chmielnicki zrobił na carskim pośle niedobre wrażenie, i to nie tylko tym, co mówił (a co potem zweryfikowano), ale przede wszystkim tym, że nie był w stanie długo wytrzymać bez alkoholu (co dziwiło nawet Moskala). Lecz apogeum tego dopiero nadejdzie (np. przed bitwą pod Beresteczkiem Chmielnicki będzie totalnie nieprzytomny i to do tego stopnia, że gdy przybędzie chan tatarski nie będzie miał kto go powitać, a gdy chan ujrzał chorągwie polskie - które mu wcześniej Chmielnicki nakreślił jako nieliczne i wystraszone, ten miał stwierdzić: "Pijanymi oczami patrzał wasz Chmiel na Polaków; jeśli wytrzeźwiał teraz, to niech idzie przodem wybierać miód tym pszczołom. Zobaczymy czy mają żądła" - mieli, Beresteczko zakończy się ogromną klęską wojsk kozacko-tatarskich i jednym z najsławniejszych zwycięstw Rzeczpospolitej, które odbije się echem w ówczesnej Europie - ale o tym wkrótce).




A tymczasem 22 października 1649 r. w poniedziałek w Warszawie zebrał się Sejm, którego marszałkiem wybrano starostę wielkopolskiego Bogusława Leszczyńskiego. W czasie tego Sejmu szlachta pomstowała na to, co działo się w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy, a ucieczka tych, którzy mieli rozgromić Chmielnickiego pod Piławcami była uważana za totalną hańbę (nie chciano nawet tym wszystkim którzy uciekli spod Piławiec podawać ręki ani się kłaniać, ale z czasem uznano że nie ma co rozpamiętywać tego wszystkiego i polskim zwyczajem wszystko wróciło do normalności - panowie bracia - "brateńki"). Posłowie i senatorowie atakowali nawet kanclerza Ossolińskiego za zbyt dużą uległość wobec Kozaków i Tatarów, natomiast sam król Jan Kazimierz i jego postawa (szczególnie w czasie bitwy zborowieckiej) wyrastał na prawdziwego bohatera i obrońcę Rzeczpospolitej. Wydawało się jakoby smok, jakim była Rzeczpospolita powoli (bardzo powoli) budził się z długiego snu, w czasie którego był kopany i obijany przez śmiałków, którzy pragnęli pozbawić go głowy. Ale do wielu możnych wciąż jeszcze nie docierała podstawowa zasada: że żeby cokolwiek osiągnąć, to trzeba najpierw włożyć w to sporo pracy i jeśli chcecie zwycięstwa, musicie najpierw uchwalić podatki na wojsko. Jednocześnie chwalono również bohaterską obronę Zbaraża, a także samego księcia Jeremiego Wiśniowieckiego. Przyjęto też wszystkie postanowienia ugody zborowskiej (27 listopada), deklarując z radością, iż wypłacane "upominki" dla chana miały zostać w formie zapłaty za służbę pełnioną w imieniu Rzeczypospolitej, a nie za daninę (na takie sformułowanie zapewne by się nie zgodzono). 11 grudnia Chmielnicki wysłał również swoich posłów do Warszawy, ale gdy tylko tam dotarli, szlachta nie zgodziła się (zgodnie z warunkami ugody zborowieckiej) uznać metropolity kijowskiego za członka senatu. Natomiast 14 grudnia na Sejm przybył ze swoim orszakiem książę Jeremi Wiśniowiecki, witany tutaj bardzo radośnie i ciepło. 16 grudnia zaś zwycięzca spod Łojowa, hetman polny litewski - Janusz Radziwiłł. Kanclerz Ossoliński - zdając sobie sprawę że przybycie tych dwóch wodzów nieco obniża jego pozycję na Sejmie - starał się wykazać że bitwa zborowiecka w której brał udział, była drugim Chocimiem (1621) i znacznie ważniejsza była niż obrona Zbaraża, czy bitwa pod Łojowem, bo prowadzona "bez wodzów" i przy większej sile nieprzyjaciela. Ogólnie jednak jego przechwałki zrobiły bardzo złe wrażenie. Doszło do tego, że im dłużej starał się wykazać swoją odwagę w tamtej bitwie, tym więcej osób przestawało go słuchać. 21 grudnia hetman Radziwiłł teatralnym gestem rzucił pod stopy siedzącego na tronie Jana Kazimierza, zdobyte pod Łojowem kozackie sztandary. Wkrótce potem doszło też do ostrego sporu (przy obecności monarchy - co było niedopuszczalne i karane) pomiędzy Wiśniowieckim a Ossolińskim na temat jakiegoś paszkwilu wymierzonego w ruskiego kniazia. Ostatecznie Ossoliński opuścił salę, a król przebaczył Wiśniowieckiemu spór i nawet obdarzył go buławą hetmańską (23 grudnia), którą miał dzierżyć do czasu, aż hetmani spod Korsunia nie zostaną uwolnieni.

Na Sejmie tym uchwalono również powołanie nowej armii w sile 12 300. Nie były to siły znaczne, tym bardziej w sytuacji wciąż trwającego powstania na Ukrainie i niepewnej sytuacji związanej z Chanatem, Moskwą, a być może również i Szwecją. Po przybyciu delegacji kozackiej (na początku stycznia 1650 r.) przyjęto również wręczony przez nich rejestr kozacki, w liczbie 40 471 spisanych nazwisk. Został on przyjęty. Ostatnie dni obrad sejmowych upłynęły na sprawie wynagrodzeń, odnośnie pozostawionych w trzech województwach ukraińskich majątków, należących głównie do Wiśniowieckich i Potockich (choć nie tylko). Ostatecznie 12 stycznia 1650 r. obrady dobiegły końca i posłowie rozjechali się do domów. Wydawało się że pokój przetrwa, że skoro wszystko udało się zgodnie rozwiązać, dalsza wojna nie jest konieczna, tym bardziej że Kozacy przysięgli na Sejmie "własnymi piersiami Rzeczypospolitą chronić". Wkrótce jednak miało się okazać że ów pokój jest nietrwały i ponownie musiał zabrzmieć szczęk oręża.




CDN.