PONOWNE ODRODZENIE POPRZEZ
POZNANIE SAMEGO SIEBIE
Cz. XI
PO PRAWIE PIĘCIU LATACH PRZERWY, PONOWNIE WRACAM DO TEJ JUŻ NIECO ZAPOMNIANEJ HISTORII MŁODEJ KOBIETY O IMIENIU KATARZYNA, KTÓRA PO WIZYCIE W GABINECIE HIPNOTERAPEUTYCZNYM dr. BRIANA, POZBYŁA SIĘ WSZYSTKICH LĘKÓW, TRAPIĄCYCH JĄ OD DZIECIŃSTWA, A STAŁO SIĘ TAK, DZIĘKI UŚWIADOMIENIU JEJ SOBIE, ŻE ŚMIERĆ NIE ISTNIEJE, WSZYSTKO MA SWOJĄ CENĘ I ŻE TO NASZE ISTNIENIE JEST PEWNYM PROCESEM, PRZEZ KTÓRY KAŻDY Z NAS PRZECHODZI - JEDNYM TYLKO ZAJMUJE TO NIECO WIĘCEJ, INNYM MNIEJ CZASU, DO CHWILI AŻ NIE UŚWIADOMIĄ SOBIE POPEŁNIONYCH WCZEŚNIEJ BŁĘDÓW I NIE ZACZNĄ ICH NAPRAWIAĆ.
RELACJA KATARZYNY W CZASIE
TERAPI HIPNOTERAPEUTYCZNEJ
Teraz przesunąłem seanse z Katarzyną na koniec dnia, ponieważ trwały zwykle kilka godzin. Kiedy przyszła w następnym tygodniu, była spokojna, uśmiechnięta. Rozmawiała z ojcem przez telefon. Nie podając mu szczegółów, wybaczyła mu. Była pogodna jak nigdy dotąd. Poprawa stanu jej zdrowia zdumiała mnie. Rzadko się zdarzało, żeby pacjent cierpiący na chroniczne, głęboko zakorzenione fobie i lęki poprawił się tak szybko. Ale oczywiście Katarzyna nie była zwykłą pacjentką, a tok jej kuracji z pewnością był unikalny.
Widzę porcelanową lalkę siedzącą na półce nad kominkiem. - Szybko zapadła w głęboki trans. - Po obu stronach kominka są książki. To pokój w jakimś domu, obok lalki stoją świeczniki. Nad kominkiem wisi obraz... twarz mężczyzny. To on...
Zaczęła uważnie oglądać pokój. Spytałem ją, co widzi.
- Coś leży na podłodze. Jest puszyste... tak, to jest skóra zwierzęca. Po prawej stronie są szklane drzwi... które wychodzą na werandę. Na froncie domu są kolumny, cztery schody prowadzą do ścieżki. Wokół rosną wielkie drzewa. Na dworze stoją konie, przywiązane do słupów przed domem.
- Czy wiesz, gdzie to jest? - spytałem.
Katarzyna głęboko westchnęła.
- Nie widzę nazwy - szepnęła - ale gdzieś musi być wyryty rok. To osiemnasty wiek, ale ja nie... dużo drzew i żółtych kwiatów, bardzo ładnych żółtych kwiatów.
Te kwiaty rozproszyły jej uwagę.
- Pięknie pachną, bardzo słodko, są mi nieznane... bardzo duże... żółte z czarnymi środkami.
Urwała, zajęta kwiatami. Przypomniało mi się pole słoneczników na południu Francji. Spytałem, jaki jest klimat.
- Bardzo łagodny, nie ma wiatru, ani gorąco, ani zimno.
Nie udało nam się zidentyfikować tego miejsca. Skierowałem ją znowu do domu, zabierając od fascynujących ją żółtych kwiatów i spytałem, czyj portret wisi nad kominkiem.
- Nie mogę... słyszę imię Aaron... na imię ma Aaron.
Spytałem czy to on jest właścicielem domu?
- Nie on, ale jego syn. Ja tu pracuję.
Znowu była służącą. Nigdy dotąd nie była kimś w rodzaju Kleopatry czy Napoleona. Ci, którzy wątpią w reinkarnację, łącznie ze mną samym, który jeszcze dwa miesiące temu miał tyle naukowych zastrzeżeń, często podkreślają, że jest bardzo wiele wcieleń w słynnych ludzi. Teraz znalazłem się w nad wyraz trudnej sytuacji, ponieważ reinkarnacja została potwierdzona naukowo w moim gabinecie na oddziale psychiatrii. A przy tym odkryłem znacznie więcej, nie tylko reinkarnację.
- Moja noga jest bardzo ciężka... - mówiła dalej Katarzyna. - Coś się z nią stało. Mam takie uczucie, jakby jej nie było... Noga mnie boli. Kopnął mnie koń.
- Poleciłem, żeby się sobie przyjrzała.
- Mam kręcące się brązowe włosy, na głowie noszę coś w rodzaju czepka, białego czepka... granatową suknię i biały fartuch... Jestem młoda, ale nie jestem już dzieckiem. Noga mnie boli. To się stało niedawno. Okropny ból.
Najwyraźniej bardzo cierpiała.
- Podkowa... podkowa. Kopnął mnie podkową. To bardzo złośliwy koń.
Głos jej ścichł, kiedy ból wreszcie ustąpił.
-Czuję zapach siana, paszy w stodole. W stodole pracują także inni ludzie.
Spytałem ją, jakie są jej obowiązki.
-Najpierw służyłam... służyłam w wielkim domu. Potem miałam tam coś do czynienia z dojeniem krów.
Chciałem się dowiedzieć czegoś więcej o właścicielach.
- Żona jest dość pulchna, niemodnie ubrana. Ma dwie córki... Nie znam ich.
Powiedziała uprzedzając moje następne pytanie, czy nie pojawiły się w jej obecnym życiu. Spytałem ją, jaka jest jej osiemnastowieczna rodzina.
- Nie wiem, nie widzę ich. Nikogo nie widzę koło siebie.
- Spytałem, czy ona tam mieszka.
- Tak, mieszkałam tam, ale nie w głównym domu. Dla nas jest bardzo mały domek. Mamy kury. Zbieramy jajka. Brązowe jajka. Mój domek jest bardzo mały... pomalowany na biało... tylko jedna izba. Widzę mężczyznę, żyję z nim. Ma bardzo kędzierzawe włosy i niebieskie oczy.
Spytałem ją, czy są małżeństwem.
- Nie tak jak oni pojmują małżeństwo.
- Czy ona się tam urodziła?
-Nie, bardzo młodo zostałam sprowadzona do majątku. Moja rodzina była bardzo biedna.
Ówczesnego towarzysza życia nie spotkała w obecnym wcieleniu. Poleciłem, żeby się przeniosła w czas następnego ważnego wydarzenia.
- Widzę coś białego... z dużą ilością wstążek. To chyba kapelusz. Rodzaj czepka z piórami i białymi wstążkami.
- Kto nosi ten kapelusz? Czy to... - Przerwała mi gwałtownie.
- Pani domu oczywiście.
Poczułem się głupio.
- To ślub jednej z córek. Wszyscy z całego majątku biorą udział w uroczystości.
Spytałem ją, czy w gazetach były jakieś wzmianki o ślubie. Jeśli tak, poprosiłbym ją, żeby spojrzała na datę.
- Oni tu chyba nie mają gazet. Nic takiego nie widzę.
Zdobycie istotnych szczegółów okazało się w tym wcieleniu Katarzyny dość trudne. - Nie widzisz siebie na ślubie? - spytałem. Odparła natychmiast głośnym szeptem:
- My nie bierzemy udziału w takich uroczystościach. Tylko przyglądamy się, jak goście przyjeżdżają i odjeżdżają. Służbie tego nie wolno.
- Co czujesz?
- Nienawiść.
- Dlaczego? Czy źle was traktują?
- Ponieważ jesteśmy biedni i całkowicie od nich zależni, tak mało mamy w porównaniu z nimi.
- Czy kiedykolwiek opuściłaś majątek? Czy przebywałaś tam przez całe życie?
- Spędziłam tu całe życie -
Powiedziała ze smutkiem. Doprawdy życie miała trudne, beznadziejne. Poleciłem Katarzynie przenieść się w dzień jej śmierci.
- Widzę dom. Leżę na łóżku. Dają mi coś do picia, coś ciepłego. Pachnie miętą. Czuję ciężar na piersiach. Trudno mi oddychać. Tak boli, że trudno mi mówić.
Oddychała ciężko, płytko, wyraźnie ją bolało. Po kilku minutach cierpienia twarz jej wypogodziła się, ciało odprężyło. Zaczęła normalnie oddychać.
- Opuściłam swoje ciało.
Głos jej stał się donośny i ochrypły.
- Widzę cudowne światło... Podchodzą do mnie ludzie. Cudowni ludzie. Nie boję się... Przyszli, żeby mi pomóc... Czuję się bardzo lekka...
Nastąpiła długa przerwa. - Czy myślisz o tym życiu, które właśnie zakończyłaś?
- To przyjdzie później. Teraz czuję tylko spokój. To czas wypoczynku. Dusza... tutaj dusza znajduje spokój. Zostawiłam za sobą wszystkie cielesne dolegliwości. Dusza jest spokojna, radosna. To cudowne uczucie... cudowne, jakby słońce zawsze tu świeciło. To światło jest tak promienne! Wszystko pochodzi od światła. Energia też pochodzi od tego światła. Dusza ludzka od razu tam idzie. Jakby nas przyciągała magnetyczna siła. To źródło siły jest cudowne. Ono potrafi uzdrawiać.
- Czy ma jakiś kolor?
- Ma wiele kolorów.
Urwała, odpoczywając w tym świetle. - Co teraz przeżywasz? - zaryzykowałem pytanie.
- Nic... po prostu spokój. Jestem wśród przyjaciół. Oni wszyscy tu są. Widzę wielu ludzi. Niektórzy są mi bliscy, inni nie. Ale tutaj czekamy.
Nadal czekała, a minuty wolno upływały. Postanowiłem przyspieszyć tempo naszej rozmowy. - Chciałbym zadać ci pytanie.
- Kogo dotyczące? - spytała Katarzyna.
- Ciebie albo Mistrzów - powiedziałem ogólnikowo. - Moje pytanie brzmi następująco: Czy wybieramy czas naszych narodzin i naszej śmierci? Czy możemy wybrać sobie naszą sytuację życiową? Czy możemy wybrać czas naszego przejścia w nową powłokę cielesną? Sądzę, że zrozumienie tego uspokoi wiele twoich lęków. Czy jest tam ktoś, kto mógłby odpowiedzieć na to pytanie? - Nagle w pokoju zrobiło się zimno. Kiedy Katarzyna znowu przemówiła, jej głos był niższy i bardziej dźwięczny. Nigdy takiego głosu u niej nie słyszałem. To był głos poety.
- Tak, wybieramy czas, kiedy chcemy przejść w stan fizyczny i kiedy go opuścimy. Wiemy, kiedy dokonaliśmy tego, po co nas tu wysłano. Wiemy, kiedy nadszedł czas, że trzeba umrzeć. Wtedy, gdy nie można już nic więcej osiągnąć w danym wcieleniu. A kiedy upłynął odpowiedni czas, kiedy się już wypoczęło i naładowało ponownie duszę energią, wolno znów wejść w stan fizyczny. Ci, którzy się wahają, którzy nie są pewni, czy chcą tu wrócić, mogą utracić szansę, która im została dana, szansę, by wypełnić to, co muszą, kiedy są w stanie fizycznym.
Od razu wiedziałem, że to nie Katarzyna mówi. - Kto do mnie mówi? - spytałem. - Kto przemawia?
- Nie wiem - odpowiedziała Katarzyna swoim tak dobrze mi znanym szeptem. - To głos kogoś bardzo...kogoś, kto kontroluje rzeczy, ale ja nie wiem, kto to jest. Słyszę tylko jego głos i staram się przekazać, co mówi.
Ona także wiedziała, że te słowa nie pochodzą od niej, ani z jej podświadomości, ani nieświadomości. Nawet nie z jej nadświadomego ja. W jakiś sposób słuchała tego, przekazując słowa albo myśli kogoś niezwykłego, kogoś, kto "kontroluje rzeczy". Tak więc pojawił się następny Mistrz, zupełnie inny niż tamten albo ci inni, od których pochodziły poprzednie, pełne mądrości przesłania. To był nowy duch, z charakterystycznym głosem i stylem, poetyczny, radosny. To był Mistrz, który choć o śmierci mówił bez wahania, jego słowa i myśli przepojone były miłością. Miłością prawdziwą, gorącą, a jednak niezawisłą i uniwersalną, pełną szczęścia, nie zachłanną, nie płytką i emocjonalną czy zaborczą, a przy tym taką jakąś swojską. Szept Katarzyny stał się głośniejszy.
- Ja nie wierzę w nich.
- W kogo nie wierzysz? - spytałem.
- W Mistrzów.
- Nie wierzysz?
- Nie, brak mi wiary. Dlatego moje życie było takie trudne. W nic nie wierzyłam w tym wcieleniu.
Spokojnie dokonywała oceny swego osiemnastowiecznego życia. Spytałem ją, czego się nauczyła w tym wcieleniu.
- Nauczyłam się gniewu i pretensji do ludzi. Nauczyłam się również tego, że nie mam kontroli nad swoim życiem. Pragnęłam nim kierować, ale nie udało się. Muszę wierzyć w Mistrzów. Oni mnie przeprowadzą przez wszystkie etapy. Ale ja nie miałam wiary. Od początku czułam, że jestem potępiona. Nigdy nie patrzyłam na życie radośnie. My musimy mieć wiarę... musimy. A ja wątpiłam. Zdecydowałam, żeby wątpić, a nie wierzyć.
- Co powinnaś zrobić i ja też, żeby nam było lepiej? Czy nasze ścieżki są takie same? - spytałem. Odpowiedź otrzymałem od Mistrza, który w zeszłym tygodniu mówił o intuicyjnych siłach i o powrocie ze stanu śpiączki. Głos, styl, ton były całkiem inne niż Katarzyny i Mistrza-poety, który mówił chwilę przedtem.
- Ścieżka każdego jest zasadniczo taka sama. My wszyscy musimy nauczyć się pewnych postaw, kiedy jesteśmy w stanie fizycznym. Niektórzy szybciej to pojmują niż inni. Miłosierdzie, nadzieja, wiara, miłość... wszyscy musimy je znać, i to dobrze znać. Nie istnieje tylko jedna wiara i jedna miłość... tyle różnych czynników składa się na każdą z nich. Jest tyle sposobów, żeby je okazywać. A my czerpiemy tylko po trochu z każdej z tych cnót. Zakonnicy osiągnęli więcej niż ktokolwiek z nas, ponieważ złożyli śluby czystości i posłuszeństwa. Wyrzekli się tak wielu rzeczy, nie prosząc o nic w zamian. Wszyscy inni stale domagają się nagród i usprawiedliwień swego postępowania... kiedy nie ma nagród, nagród których się żąda. Nagroda jest w działaniu, i tylko w działaniu, które nie oczekuje... w działaniu bezinteresownym. Ja tego się nie nauczyłam - dodała Katarzyna swoim cichym szeptem.
Przez chwilę byłem zmieszany słowem "czystość", ale zrozumiałem, że jego źródłem jest przymiotnik "czysty", nawiązujący do całkiem innego stanu niż po prostu abstynencja płciowa.
- Nie należy zbytnio sobie dogadzać - ciągnęła dalej... - Nigdy nie przesadzać... nigdy nic w nadmiarze... Zrozum to. Naprawdę musisz zrozumieć.
- Staram się - odparłem i postanowiłem skoncentrować się na Katarzynie. Może Mistrzowie jeszcze nie odeszli. - Co mogę uczynić, żeby naprawdę pomóc Katarzynie w pokonaniu strachów i lęku? Czego jeszcze musi się nauczyć? Czy to, co teraz robię, jest najlepszym sposobem, czy powinienem coś zmienić? Zająć się specjalną dziedziną? Jak mogę jej pomóc najlepiej? Odpowiedź została udzielona głębokim głosem Mistrza-poety, pochyliłem się w przód w moim fotelu.
- Robisz to, co właściwe, ale to jest dla ciebie, a nie dla niej.
Raz jeszcze przesłanie było raczej dla mojego dobra niż Katarzyny. - Dla mnie?
- Tak. To, co mówimy, jest dla ciebie.
Nie tylko nawiązywał do Katarzyny w trzeciej osobie, ale powiedział "my". A więc istotnie obecnych było kilku Mistrzów Duchowych. - Czy mogę poznać wasze imiona? - spytałem natychmiast, ulegając ziemskiej ciekawości. - Potrzebuję przewodnictwa. Tyle muszę się dowiedzieć. Odpowiedź przypominała poemat o moim życiu i śmierci. Głos był łagodny, a ja czułem kochającą obecność przyjaznego ducha. Słuchałem pełen podziwu i szacunku.
- W odpowiednim czasie będziesz miał przewodnictwo, będziesz prowadzony... we właściwym czasie. Kiedy dokonasz tego, co masz dokonać, wtedy twoje życie się skończy. Ale nie przedtem. Masz jeszcze dużo czasu przed sobą... dużo czasu. Poczułem najpierw lęk, ale zaraz potem ulgę. Jak to dobrze, że nie wdawał się w szczegóły. Wyraźnie zaniepokojona Katarzyna odezwała się szeptem.
Mistrzowie odeszli. Wzruszony byłem skierowanymi do mnie cudownymi przesłaniami, nawiązaniem kontaktu z duchową sferą. Aluzje, szczegóły były zdumiewające. Światło po śmierci i życie po śmierci, nasz wybór, kiedy się mamy urodzić i kiedy umrzeć, pewne, bezbłędne przewodnictwo Mistrzów, życie mierzone lekcjami, których człowiek się uczy, i wypełnione zadaniami, a nie latami, miłosierdzie, wiara, nadzieja, miłość, a wszystko czynione bezinteresownie bez oczekiwania na nagrodę, ta wiedza została mi przekazana. Ale w jakim celu? Dlaczego zostałem tu wysłany? Czego mam dokonać? Te dramatyczne przesłania i zdarzenia, które przeżyłem w moim lekarskim gabinecie wywołały poważne zmiany w osobistym i rodzinnym życiu. Stopniowo zaczęło się zmieniać moje usposobienie. Kiedyś na przykład jechałem wraz z synem na mecz baseballowy i ugrzęźliśmy w wielkim korku. Zawsze mnie to okropnie denerwowało, a do tego groziło nam spóźnienie na pierwszą część gry, a może nawet i drugą. I nagle uświadomiłem sobie, że wcale się tym nie przejmuję. Nie zwalałem winy na jakiegoś kiepskiego kierowcę. Byłem zrelaksowany. Nie wyładowałem irytacji na moim synu, po prostu zaczęliśmy spokojnie rozmawiać. Uświadomiłem sobie, że chcę spędzić miłe popołudnie z Jordanem, przy okazji oglądając mecz, który nas obu bardzo interesował. Gdybym się przejmował i denerwował, cała ta nasza wyprawa poszłaby na marne. Patrzyłem na moje dzieci i żonę, i zastanawiałem się, czy przedtem zawsze byliśmy razem. Czy wspólnie przeżywaliśmy doświadczenia i tragedie doczesnego życia? Poczułem do nich wielką tkliwą miłość. Uświadomiłem sobie, że ich wady i słabostki są błahe. Właściwie całkiem nieistotne. Najważniejsza jest miłość. Z tego samego powodu nawet zacząłem patrzeć przez palce na własne wady. Czy muszę być doskonały i kontrolować się przez cały czas? Na każdym robić dobre wrażenie? Byłem bardzo szczęśliwy, że te wszystkie przeżycia mogłem dzielić razem z Carole. Po kolacji często rozmawialiśmy o moich uczuciach i reakcjach podczas spotkań z Katarzyną. Carole ma umysł bardzo analityczny i mocno stoi na ziemi. Wiedziała, że od początku eksperyment z Katarzyną prowadziłem bardzo ostrożnie, w sposób naukowy, i odgrywała rolę "adwokata diabła", po to, bym mógł bardziej obiektywnie spojrzeć na przebieg seansów. Kiedy jednak coraz więcej obiektywnych faktów przemawiało za tym, że Katarzyna naprawdę odkryła wielkie prawdy, Carole wraz ze mną dzieliła moje obawy i radości.
Doktor Brian umówił się z Katarzyną na kolejne spotkanie w następnym tygodniu.
PS: Już kiedyś trochę na ten temat pisałem, ale powrócę na chwilę do kwestii tego, że mówiąc o reinkarnacji, ludzie najczęściej sądzą że ktoś, kto doświadczył śmierci klinicznej, lub sesji hipnoterapeutycznej i zdołała przypomnieć sobie poprzednie wcielenie, będzie utożsamiał siebie z jakąś wielką postacią historyczną w skali np. Kleopatry, Cezara czy Napoleona Bonaparte. Tak z reguły nie jest! Już o tym pisałem a teraz tylko przypomnę, że sam (dopiero w wieku 25 lat, tuż po śmierci mego ojca) przypomniałem sobie swoje poprzednie wcielenie i to spłynęło na mnie tak nagle, choć... miało swoją podstawę z mych wcześniejszych wspomnień (snów), które przeżywałem jako dziecko (ok. 4-5 lat). I w tym, co odkryłem o moim poprzednim istnieniu, nie było ani slabu czegoś wzniosłego ani godnego podziwu, ot po prostu zwyczajne życie. Nie znam oczywiście ani roku mojej śmierci, ani nawet kraju w którym wówczas żyłem (wszelkie próby geograficznego przyporządkowania tego miejsca, mogą stanowić już tylko zwykłe spekulacje). Wiem tylko, że urodziłem się w rodzinie chłopskiej i moje życie nie należało do łatwych. Pamiętam częste konflikty z moim ówczesnym ojcem o to, iż często wymykałem się z domu i uciekałem nad rzekę, staw, gdzieś aby być samemu i rozmyślać, miast pracować. I tyle co pamiętam z tamtego życia. Niezwykle ekspresyjna była jednak moja śmierć, a zginąłem jeszcze jako młody chłopak (kilkunastoletni), podczas ataku wojska na naszą wieś i palenia domostw. To na pewno nie były bliższe nam czasy współczesne, gdyż żołnierze ci jeździli konno i używali mieczy oraz łuków - choć nic więcej o tym powiedzieć nie mogę. nie wiem, czy to rodzice, czy ja sam ostatecznie postanowiłem się ratować, uciekając w głąb lasu. Kilku tych żołdaków pobiegło za mną i mnie doścignęło, gdy potknąłem się i upadłem na ziemię. A wtedy któryś z nich wbił mi (chyba) sztylet i tak się zakończyło tamto moje życie.
Gdy zaś miałem 4 może 5 lat, co noc śnił mi się ten sam sen (zresztą już o tym pisałem), w którym uciekałem przez ciemny las, a ścigały mnie... trzy czarownice. Sen zaczynał się i kończył zawsze tak samo - uciekam przez las, odwracam się za siebie i wiedzę goniące mnie czarownice, potem potykam się o kamień lub korzeń i upadem na ziemię, gdy już są przy mnie blisko - nagle się budzę. Ten sen trwał w nieskończoność przez miesiąc lub dwa (nie pamiętam dokładnie). Co noc bałem się zasnąć, bo wiedziałem że sen ten powróci i... niestety, nie myliłem się. Pamiętam że zawsze przy moim łóżku musiała całą noc palić się lampka, bo bałem się ciemności po wybudzeniu z tego koszmaru. I choć moja mama tłumaczyła mi, że nie ma się czego bać, ja mimo to byłem przerażony, gdy zbliżał się wieczór i musiałem udać się do swojego pokoju (wówczas pokój ten dzieliłem jeszcze z młodszą siostrą). Po jakimś czasie ów koszmar jednak ustąpił i szybko o nim zapomniałem. Dopiero dwadzieścia lat później, gdy byłem świadkiem śmierci mego ojca, zgniecionego przez dwa autobusy i gdy nie potrafiłem poradzić sobie z jego śmiercią i pytałem się w duszy: "dlaczego to mnie nie spotkało", spłynęło na mnie otrzeźwienie. Najpierw pojawił się spokój - tak, jakby "ktoś" dawał mi do zrozumienia, abym przestał się zamartwiać. Potem w mym umyśle wszystko zaczęło się porządkować, zaczynając od snu, który przeżywałem w dzieciństwie i o którym już dawno zapomniałem. Pojawiło się też kilka innych, nieco "nietypowych" (nie wiem jak to nazwać - wizji? obrazów?) kwestii, o których już jednak nie chcę pisać, bo jak na razie nie do końca je pojmuję.
Co warto jeszcze dodać z mojej strony, to fakt, iż w przeciwieństwie do "mojego ojca" z poprzedniego wcielenia, z obecnym mym tatą miałem doskonały wręcz kontakt. Pamiętam że nazywał mnie "belmondziakiem" i miało to być nawiązaniem do osoby Jeana-Paula Belmondo o którym mawiano że jest "pięknym brzydalem" i który w sposób wręcz elektryzujący działał na kobiety. Mam też zdjęcia z dzieciństwa, gdy byłem mały, to stałem na... wyciągniętej dłoni mego taty, jak jakiś posąg. Wiele też się od niego nauczyłem, razem oglądaliśmy mecze (mój staruszek był wyjątkowym znawcą i kibicem przede wszystkim piłki nożnej. Kiedyś nawet w szkole średniej odnosił na tym polu pewne sukcesy, ale jego ojciec, a mój dziadek zabronił mu grać i kazał się uczyć), po nim też odziedziczyłem zwyczaj (szczególnie w ciepłe, letnie dni) do chodzenia po domu bez koszuli czy podkoszulka, zupełnie nago (oczywiście poza szortami lub jakimiś bokserkami), co nie zawsze budzi zadowolenie mojej Damy (ale już zdążyła się do tego przyzwyczaić). Byłem też osobistym świadkiem jego śmierci i ostatnich chwil życia, co było dla mnie wyjątkowo traumatycznym przeżyciem. Ale może tak właśnie miało być. Pamiętam bowiem z "tamtego życia", że nim uciekłem do lasu, ostatni raz spojrzałem na twarze moich "ówczesnych" rodziców. Wtedy to też było nasze pożegnanie, a w tym życiu byłem świadkiem zarówno śmierci ojca, jak i mamy. Dziwnie się układają te ludzkie losy. Dodam jeszcze, że mój stosunek do ojca i jego do mnie, służył mamie do porównywania nas do postaci Ferdka i Waldusia Kiepskich z serialu "Świat według Kiepskich" - tyle gwoli ciekawostki.
I jeszcze jedna rzecz, która jest może mniej ważna, ale która też w pewien sposób na mnie oddziałuje (i o której kiedyś też już wspominałem). Mianowicie, mam takie nieodparte wrażenie (bo tylko tak mogę to nazwać) jakiejś niewytłumaczalnej bliskości mojej osoby, z postacią... Oktawiana Augusta, pierwszego princepsa antycznego Rzymu. Nie jest to "pamięć" poprzednich wcieleń, a jedynie owa niewytłumaczalna "bliskość" którą odczuwam (i to jeszcze nim poukładałem sobie wydarzenia z mojego poprzedniego życia). Już gdy zdawałem do szkoły średniej, to na rozmowie kwalifikacyjnej miałem pytanie, która osoba (historyczna lub współczesna) wywarła na mnie największe wrażenie i choć nigdy postać Augusta nie należała do jakoś szczególnie przeze mnie ulubionych (mogę wymienić całą masę innych wielkich postaci, które cenię znacznie bardziej od niego) to jednak właśnie wymieniłem nazwisko stryjecznego wnuka Juliusza Cezara. Nie wiem dlaczego, po prostu coś mnie do niego ciągnie i tyle, a czy to ma związek z jakimiś poprzednimi wcieleniami... nie wiem i na dobrą sprawę już nawet się nad tym nie zastanawiam. Teraz zaś skupiam się na spłodzeniu potomka i mam wielką nadzieję, że wreszcie spłodzę upragnionego syna (lub córeczkę).
CDN.