Łączna liczba wyświetleń

sobota, 31 lipca 2021

UMIERAMY I CO DALEJ? - czyli co się z nami dzieje po śmierci? - Cz. XLII

PONOWNE ODRODZENIE POPRZEZ

POZNANIE SAMEGO SIEBIE

Cz. XI






 
PO PRAWIE PIĘCIU LATACH PRZERWY, PONOWNIE WRACAM DO TEJ JUŻ NIECO ZAPOMNIANEJ HISTORII MŁODEJ KOBIETY O IMIENIU KATARZYNA, KTÓRA PO WIZYCIE W GABINECIE HIPNOTERAPEUTYCZNYM dr. BRIANA, POZBYŁA SIĘ WSZYSTKICH LĘKÓW, TRAPIĄCYCH JĄ OD DZIECIŃSTWA, A STAŁO SIĘ TAK, DZIĘKI UŚWIADOMIENIU JEJ SOBIE, ŻE ŚMIERĆ NIE ISTNIEJE, WSZYSTKO MA SWOJĄ CENĘ I ŻE TO NASZE ISTNIENIE JEST PEWNYM PROCESEM, PRZEZ KTÓRY KAŻDY Z NAS PRZECHODZI - JEDNYM TYLKO ZAJMUJE TO NIECO WIĘCEJ, INNYM MNIEJ CZASU, DO CHWILI AŻ NIE UŚWIADOMIĄ SOBIE POPEŁNIONYCH WCZEŚNIEJ BŁĘDÓW I NIE ZACZNĄ ICH NAPRAWIAĆ.
 







RELACJA KATARZYNY W CZASIE 
TERAPI HIPNOTERAPEUTYCZNEJ 

 
 
 Teraz przesunąłem seanse z Katarzyną na koniec dnia, ponieważ trwały zwykle kilka godzin. Kiedy przyszła w następnym tygodniu, była spokojna, uśmiechnięta. Rozmawiała z ojcem przez telefon. Nie podając mu szczegółów, wybaczyła mu. Była pogodna jak nigdy dotąd. Poprawa stanu jej zdrowia zdumiała mnie. Rzadko się zdarzało, żeby pacjent cierpiący na chroniczne, głęboko zakorzenione fobie i lęki poprawił się tak szybko. Ale oczywiście Katarzyna nie była zwykłą pacjentką, a tok jej kuracji z pewnością był unikalny.

Widzę porcelanową lalkę siedzącą na półce nad kominkiem. - Szybko zapadła w głęboki trans. - Po obu stronach kominka są książki. To pokój w jakimś domu, obok lalki stoją świeczniki. Nad kominkiem wisi obraz... twarz mężczyzny. To on...

Zaczęła uważnie oglądać pokój. Spytałem ją, co widzi.

- Coś leży na podłodze. Jest puszyste... tak, to jest skóra zwierzęca. Po prawej stronie są szklane drzwi... które wychodzą na werandę. Na froncie domu są kolumny, cztery schody prowadzą do ścieżki. Wokół rosną wielkie drzewa. Na dworze stoją konie, przywiązane do słupów przed domem.

- Czy wiesz, gdzie to jest? - spytałem.

Katarzyna głęboko westchnęła. 

- Nie widzę nazwy - szepnęła - ale gdzieś musi być wyryty rok. To osiemnasty wiek, ale ja nie... dużo drzew i żółtych kwiatów, bardzo ładnych żółtych kwiatów. 

Te kwiaty rozproszyły jej uwagę. 

- Pięknie pachną, bardzo słodko, są mi nieznane... bardzo duże... żółte z czarnymi środkami. 

Urwała, zajęta kwiatami. Przypomniało mi się pole słoneczników na południu Francji. Spytałem, jaki jest klimat. 

- Bardzo łagodny, nie ma wiatru, ani gorąco, ani zimno.

Nie udało nam się zidentyfikować tego miejsca. Skierowałem ją znowu do domu, zabierając od fascynujących ją żółtych kwiatów i spytałem, czyj portret wisi nad kominkiem. 

- Nie mogę... słyszę imię Aaron... na imię ma Aaron.

Spytałem czy to on jest właścicielem domu?

- Nie on, ale jego syn. Ja tu pracuję.

Znowu była służącą. Nigdy dotąd nie była kimś w rodzaju Kleopatry czy Napoleona. Ci, którzy wątpią w reinkarnację, łącznie ze mną samym, który jeszcze dwa miesiące temu miał tyle naukowych zastrzeżeń, często podkreślają, że jest bardzo wiele wcieleń w słynnych ludzi. Teraz znalazłem się w nad wyraz trudnej sytuacji, ponieważ reinkarnacja została potwierdzona naukowo w moim gabinecie na oddziale psychiatrii. A przy tym odkryłem znacznie więcej, nie tylko reinkarnację. 

- Moja noga jest bardzo ciężka... - mówiła dalej Katarzyna. - Coś się z nią stało. Mam takie uczucie, jakby jej nie było... Noga mnie boli. Kopnął mnie koń.

- Poleciłem, żeby się sobie przyjrzała.

- Mam kręcące się brązowe włosy, na głowie noszę coś w rodzaju czepka, białego czepka... granatową suknię i biały fartuch... Jestem młoda, ale nie jestem już dzieckiem. Noga mnie boli. To się stało niedawno. Okropny ból.

Najwyraźniej bardzo cierpiała.

- Podkowa... podkowa. Kopnął mnie podkową. To bardzo złośliwy koń.

Głos jej ścichł, kiedy ból wreszcie ustąpił.

-Czuję zapach siana, paszy w stodole. W stodole pracują także inni ludzie.

Spytałem ją, jakie są jej obowiązki.

-Najpierw służyłam... służyłam w wielkim domu. Potem miałam tam coś do czynienia z dojeniem krów.

Chciałem się dowiedzieć czegoś więcej o właścicielach.

- Żona jest dość pulchna, niemodnie ubrana. Ma dwie córki... Nie znam ich. 

Powiedziała uprzedzając moje następne pytanie, czy nie pojawiły się w jej obecnym życiu. Spytałem ją, jaka jest jej osiemnastowieczna rodzina.

- Nie wiem, nie widzę ich. Nikogo nie widzę koło siebie.

- Spytałem, czy ona tam mieszka.

- Tak, mieszkałam tam, ale nie w głównym domu. Dla nas jest bardzo mały domek. Mamy kury. Zbieramy jajka. Brązowe jajka. Mój domek jest bardzo mały... pomalowany na biało... tylko jedna izba. Widzę mężczyznę, żyję z nim. Ma bardzo kędzierzawe włosy i niebieskie oczy.

Spytałem ją, czy są małżeństwem.

- Nie tak jak oni pojmują małżeństwo.

- Czy ona się tam urodziła?

-Nie, bardzo młodo zostałam sprowadzona do majątku. Moja rodzina była bardzo biedna.

Ówczesnego towarzysza życia nie spotkała w obecnym wcieleniu. Poleciłem, żeby się przeniosła w czas następnego ważnego wydarzenia.

- Widzę coś białego... z dużą ilością wstążek. To chyba kapelusz. Rodzaj czepka z piórami i białymi wstążkami.

- Kto nosi ten kapelusz? Czy to... - Przerwała mi gwałtownie.

- Pani domu oczywiście.

Poczułem się głupio.

- To ślub jednej z córek. Wszyscy z całego majątku biorą udział w uroczystości.

Spytałem ją, czy w gazetach były jakieś wzmianki o ślubie. Jeśli tak, poprosiłbym ją, żeby spojrzała na datę.

- Oni tu chyba nie mają gazet. Nic takiego nie widzę.

Zdobycie istotnych szczegółów okazało się w tym wcieleniu Katarzyny dość trudne. - Nie widzisz siebie na ślubie? - spytałem. Odparła natychmiast głośnym szeptem:

- My nie bierzemy udziału w takich uroczystościach. Tylko przyglądamy się, jak goście przyjeżdżają i odjeżdżają. Służbie tego nie wolno.

- Co czujesz?

- Nienawiść.

- Dlaczego? Czy źle was traktują?

- Ponieważ jesteśmy biedni i całkowicie od nich zależni, tak mało mamy w porównaniu z nimi.

- Czy kiedykolwiek opuściłaś majątek? Czy przebywałaś tam przez całe życie?

- Spędziłam tu całe życie - 

Powiedziała ze smutkiem. Doprawdy życie miała trudne, beznadziejne. Poleciłem Katarzynie przenieść się w dzień jej śmierci.

- Widzę dom. Leżę na łóżku. Dają mi coś do picia, coś ciepłego. Pachnie miętą. Czuję ciężar na piersiach. Trudno mi oddychać. Tak boli, że trudno mi mówić.

Oddychała ciężko, płytko, wyraźnie ją bolało. Po kilku minutach cierpienia twarz jej wypogodziła się, ciało odprężyło. Zaczęła normalnie oddychać.

- Opuściłam swoje ciało.

Głos jej stał się donośny i ochrypły.

- Widzę cudowne światło... Podchodzą do mnie ludzie. Cudowni ludzie. Nie boję się... Przyszli, żeby mi pomóc... Czuję się bardzo lekka...

Nastąpiła długa przerwa. - Czy myślisz o tym życiu, które właśnie zakończyłaś?

- To przyjdzie później. Teraz czuję tylko spokój. To czas wypoczynku. Dusza... tutaj dusza znajduje spokój. Zostawiłam za sobą wszystkie cielesne dolegliwości. Dusza jest spokojna, radosna. To cudowne uczucie... cudowne, jakby słońce zawsze tu świeciło. To światło jest tak promienne! Wszystko pochodzi od światła. Energia też pochodzi od tego światła. Dusza ludzka od razu tam idzie. Jakby nas przyciągała magnetyczna siła. To źródło siły jest cudowne. Ono potrafi uzdrawiać.

- Czy ma jakiś kolor?

- Ma wiele kolorów.

Urwała, odpoczywając w tym świetle. - Co teraz przeżywasz? - zaryzykowałem pytanie.

- Nic... po prostu spokój. Jestem wśród przyjaciół. Oni wszyscy tu są. Widzę wielu ludzi. Niektórzy są mi bliscy, inni nie. Ale tutaj czekamy.

Nadal czekała, a minuty wolno upływały. Postanowiłem przyspieszyć tempo naszej rozmowy. -  Chciałbym zadać ci pytanie.

- Kogo dotyczące? - spytała Katarzyna.

- Ciebie albo Mistrzów - powiedziałem ogólnikowo. - Moje pytanie brzmi następująco: Czy wybieramy czas naszych narodzin i naszej śmierci? Czy możemy wybrać sobie naszą sytuację życiową? Czy możemy wybrać czas naszego przejścia w nową powłokę cielesną? Sądzę, że zrozumienie tego uspokoi wiele twoich lęków. Czy jest tam ktoś, kto mógłby odpowiedzieć na to pytanie? - Nagle w pokoju zrobiło się zimno. Kiedy Katarzyna znowu przemówiła, jej głos był niższy i bardziej dźwięczny. Nigdy takiego głosu u niej nie słyszałem. To był głos poety.

- Tak, wybieramy czas, kiedy chcemy przejść w stan fizyczny i kiedy go opuścimy. Wiemy, kiedy dokonaliśmy tego, po co nas tu wysłano. Wiemy, kiedy nadszedł czas, że trzeba umrzeć. Wtedy, gdy nie można już nic więcej osiągnąć w danym wcieleniu. A kiedy upłynął odpowiedni czas, kiedy się już wypoczęło i naładowało ponownie duszę energią, wolno znów wejść w stan fizyczny. Ci, którzy się wahają, którzy nie są pewni, czy chcą tu wrócić, mogą utracić szansę, która im została dana, szansę, by wypełnić to, co muszą, kiedy są w stanie fizycznym. 

Od razu wiedziałem, że to nie Katarzyna mówi. - Kto do mnie mówi? - spytałem. - Kto przemawia?

- Nie wiem - odpowiedziała Katarzyna swoim tak dobrze mi znanym szeptem. - To głos kogoś bardzo...kogoś, kto kontroluje rzeczy, ale ja nie wiem, kto to jest. Słyszę tylko jego głos i staram się przekazać, co mówi. 

Ona także wiedziała, że te słowa nie pochodzą od niej, ani z jej podświadomości, ani nieświadomości. Nawet nie z jej nadświadomego ja. W jakiś sposób słuchała tego, przekazując słowa albo myśli kogoś niezwykłego, kogoś, kto "kontroluje rzeczy". Tak więc pojawił się następny Mistrz, zupełnie inny niż tamten albo ci inni, od których pochodziły poprzednie, pełne mądrości przesłania. To był nowy duch, z charakterystycznym głosem i stylem, poetyczny, radosny. To był Mistrz, który choć o śmierci mówił bez wahania, jego słowa i myśli przepojone były miłością. Miłością prawdziwą, gorącą, a jednak niezawisłą i uniwersalną, pełną szczęścia, nie zachłanną, nie płytką i emocjonalną czy zaborczą, a przy tym taką jakąś swojską. Szept Katarzyny stał się głośniejszy.

- Ja nie wierzę w nich.

- W kogo nie wierzysz? - spytałem.

- W Mistrzów.

- Nie wierzysz?

- Nie, brak mi wiary. Dlatego moje życie było takie trudne. W nic nie wierzyłam w tym wcieleniu.

Spokojnie dokonywała oceny swego osiemnastowiecznego życia. Spytałem ją, czego się nauczyła w tym wcieleniu.

- Nauczyłam się gniewu i pretensji do ludzi. Nauczyłam się również tego, że nie mam kontroli nad swoim życiem. Pragnęłam nim kierować, ale nie udało się. Muszę wierzyć w Mistrzów. Oni mnie przeprowadzą przez wszystkie etapy. Ale ja nie miałam wiary. Od początku czułam, że jestem potępiona. Nigdy nie patrzyłam na życie radośnie. My musimy mieć wiarę... musimy. A ja wątpiłam. Zdecydowałam, żeby wątpić, a nie wierzyć.

- Co powinnaś zrobić i ja też, żeby nam było lepiej? Czy nasze ścieżki są takie same? - spytałem. Odpowiedź otrzymałem od Mistrza, który w zeszłym tygodniu mówił o intuicyjnych siłach i o powrocie ze stanu śpiączki. Głos, styl, ton były całkiem inne niż Katarzyny i Mistrza-poety, który mówił chwilę przedtem. 

- Ścieżka każdego jest zasadniczo taka sama. My wszyscy musimy nauczyć się pewnych postaw, kiedy jesteśmy w stanie fizycznym. Niektórzy szybciej to pojmują niż inni. Miłosierdzie, nadzieja, wiara, miłość... wszyscy musimy je znać, i to dobrze znać. Nie istnieje tylko jedna wiara i jedna miłość... tyle różnych czynników składa się na każdą z nich. Jest tyle sposobów, żeby je okazywać. A my czerpiemy tylko po trochu z każdej z tych cnót. Zakonnicy osiągnęli więcej niż ktokolwiek z nas, ponieważ złożyli śluby czystości i posłuszeństwa. Wyrzekli się tak wielu rzeczy, nie prosząc o nic w zamian. Wszyscy inni stale domagają się nagród i usprawiedliwień swego postępowania... kiedy nie ma nagród, nagród których się żąda. Nagroda jest w działaniu, i tylko w działaniu, które nie oczekuje... w działaniu bezinteresownym. Ja tego się nie nauczyłam - dodała Katarzyna swoim cichym szeptem. 

Przez chwilę byłem zmieszany słowem "czystość", ale zrozumiałem, że jego źródłem jest przymiotnik "czysty", nawiązujący do całkiem innego stanu niż po prostu abstynencja płciowa.

- Nie należy zbytnio sobie dogadzać - ciągnęła dalej... - Nigdy nie przesadzać... nigdy nic w nadmiarze... Zrozum to. Naprawdę musisz zrozumieć.

- Staram się - odparłem i postanowiłem skoncentrować się na Katarzynie. Może Mistrzowie jeszcze nie odeszli. - Co mogę uczynić, żeby naprawdę pomóc Katarzynie w pokonaniu strachów i lęku? Czego jeszcze musi się nauczyć? Czy to, co teraz robię, jest najlepszym sposobem, czy powinienem coś zmienić? Zająć się specjalną dziedziną? Jak mogę jej pomóc najlepiej? Odpowiedź została udzielona głębokim głosem Mistrza-poety, pochyliłem się w przód w moim fotelu.

- Robisz to, co właściwe, ale to jest dla ciebie, a nie dla niej.

Raz jeszcze przesłanie było raczej dla mojego dobra niż Katarzyny. - Dla mnie?

- Tak. To, co mówimy, jest dla ciebie.

Nie tylko nawiązywał do Katarzyny w trzeciej osobie, ale powiedział "my". A więc istotnie obecnych było kilku Mistrzów Duchowych. - Czy mogę poznać wasze imiona? - spytałem natychmiast, ulegając ziemskiej ciekawości. - Potrzebuję przewodnictwa. Tyle muszę się dowiedzieć. Odpowiedź przypominała poemat o moim życiu i śmierci. Głos był łagodny, a ja czułem kochającą obecność przyjaznego ducha. Słuchałem pełen podziwu i szacunku.

- W odpowiednim czasie będziesz miał przewodnictwo, będziesz prowadzony... we właściwym czasie. Kiedy dokonasz tego, co masz dokonać, wtedy twoje życie się skończy. Ale nie przedtem. Masz jeszcze dużo czasu przed sobą... dużo czasu. Poczułem najpierw lęk, ale zaraz potem ulgę. Jak to dobrze, że nie wdawał się w szczegóły. Wyraźnie zaniepokojona Katarzyna odezwała się szeptem.

- Spadam, spadam... próbuję znaleźć moje życie... spadam.

Mistrzowie odeszli. Wzruszony byłem skierowanymi do mnie cudownymi przesłaniami, nawiązaniem kontaktu z duchową sferą. Aluzje, szczegóły były zdumiewające. Światło po śmierci i życie po śmierci, nasz wybór, kiedy się mamy urodzić i kiedy umrzeć, pewne, bezbłędne przewodnictwo Mistrzów, życie mierzone lekcjami, których człowiek się uczy, i wypełnione zadaniami, a nie latami, miłosierdzie, wiara, nadzieja, miłość, a wszystko czynione bezinteresownie bez oczekiwania na nagrodę, ta wiedza została mi przekazana. Ale w jakim celu? Dlaczego zostałem tu wysłany? Czego mam dokonać? Te dramatyczne przesłania i zdarzenia, które przeżyłem w moim lekarskim gabinecie wywołały poważne zmiany w osobistym i rodzinnym życiu. Stopniowo zaczęło się zmieniać moje usposobienie. Kiedyś na przykład jechałem wraz z synem na mecz baseballowy i ugrzęźliśmy w wielkim korku. Zawsze mnie to okropnie denerwowało, a do tego groziło nam spóźnienie na pierwszą część gry, a może nawet i drugą. I nagle uświadomiłem sobie, że wcale się tym nie przejmuję. Nie zwalałem winy na jakiegoś kiepskiego kierowcę. Byłem zrelaksowany. Nie wyładowałem irytacji na moim synu, po prostu zaczęliśmy spokojnie rozmawiać. Uświadomiłem sobie, że chcę spędzić miłe popołudnie z Jordanem, przy okazji oglądając mecz, który nas obu bardzo interesował. Gdybym się przejmował i denerwował, cała ta nasza wyprawa poszłaby na marne. Patrzyłem na moje dzieci i żonę, i zastanawiałem się, czy przedtem zawsze byliśmy razem. Czy wspólnie przeżywaliśmy doświadczenia i tragedie doczesnego życia? Poczułem do nich wielką tkliwą miłość. Uświadomiłem sobie, że ich wady i słabostki są błahe. Właściwie całkiem nieistotne. Najważniejsza jest miłość. Z tego samego powodu nawet zacząłem patrzeć przez palce na własne wady. Czy muszę być doskonały i kontrolować się przez cały czas? Na każdym robić dobre wrażenie? Byłem bardzo szczęśliwy, że te wszystkie przeżycia mogłem dzielić razem z Carole. Po kolacji często rozmawialiśmy o moich uczuciach i reakcjach podczas spotkań z Katarzyną. Carole ma umysł bardzo analityczny i mocno stoi na ziemi. Wiedziała, że od początku eksperyment z Katarzyną prowadziłem bardzo ostrożnie, w sposób naukowy, i odgrywała rolę "adwokata diabła", po to, bym mógł bardziej obiektywnie spojrzeć na przebieg seansów. Kiedy jednak coraz więcej obiektywnych faktów przemawiało za tym, że Katarzyna naprawdę odkryła wielkie prawdy, Carole wraz ze mną dzieliła moje obawy i radości.

Doktor Brian umówił się z Katarzyną na kolejne spotkanie w następnym tygodniu.



PS: Już kiedyś trochę na ten temat pisałem, ale powrócę na chwilę do kwestii tego, że mówiąc o reinkarnacji, ludzie najczęściej sądzą że ktoś, kto doświadczył śmierci klinicznej, lub sesji hipnoterapeutycznej i zdołała przypomnieć sobie poprzednie wcielenie, będzie utożsamiał siebie z jakąś wielką postacią historyczną w skali np. Kleopatry, Cezara czy Napoleona Bonaparte. Tak z reguły nie jest! Już o tym pisałem a teraz tylko przypomnę, że sam (dopiero w wieku 25 lat, tuż po śmierci mego ojca) przypomniałem sobie swoje poprzednie wcielenie i to spłynęło na mnie tak nagle, choć... miało swoją podstawę z mych wcześniejszych wspomnień (snów), które przeżywałem jako dziecko (ok. 4-5 lat). I w tym, co odkryłem o moim poprzednim istnieniu, nie było ani slabu czegoś wzniosłego ani godnego podziwu, ot po prostu zwyczajne życie. Nie znam oczywiście ani roku mojej śmierci, ani nawet kraju w którym wówczas żyłem (wszelkie próby geograficznego przyporządkowania tego miejsca, mogą stanowić już tylko zwykłe spekulacje). Wiem tylko, że urodziłem się w rodzinie chłopskiej i moje życie nie należało do łatwych. Pamiętam częste konflikty z moim ówczesnym ojcem o to, iż często wymykałem się z domu i uciekałem nad rzekę, staw, gdzieś aby być samemu i rozmyślać, miast pracować. I tyle co pamiętam z tamtego życia. Niezwykle ekspresyjna była jednak moja śmierć, a zginąłem jeszcze jako młody chłopak (kilkunastoletni), podczas ataku wojska na naszą wieś i palenia domostw. To na pewno nie były bliższe nam czasy współczesne, gdyż żołnierze ci jeździli konno i używali mieczy oraz łuków - choć nic więcej o tym powiedzieć nie mogę. nie wiem, czy to rodzice, czy ja sam ostatecznie postanowiłem się ratować, uciekając w głąb lasu. Kilku tych żołdaków pobiegło za mną i mnie doścignęło, gdy potknąłem się i upadłem na ziemię. A wtedy któryś z nich wbił mi (chyba) sztylet i tak się zakończyło tamto moje życie.

Gdy zaś miałem 4 może 5 lat, co noc śnił mi się ten sam sen (zresztą już o tym pisałem), w którym uciekałem przez ciemny las, a ścigały mnie... trzy czarownice. Sen zaczynał się i kończył zawsze tak samo - uciekam przez las, odwracam się za siebie i wiedzę goniące mnie czarownice, potem potykam się o kamień lub korzeń i upadem na ziemię, gdy już są przy mnie blisko - nagle się budzę. Ten sen trwał w nieskończoność przez miesiąc lub dwa (nie pamiętam dokładnie). Co noc bałem się zasnąć, bo wiedziałem że sen ten powróci i... niestety, nie myliłem się. Pamiętam że zawsze przy moim łóżku musiała całą noc palić się lampka, bo bałem się ciemności po wybudzeniu z tego koszmaru. I choć moja mama tłumaczyła mi, że nie ma się czego bać, ja mimo to byłem przerażony, gdy zbliżał się wieczór i musiałem udać się do swojego pokoju (wówczas pokój ten dzieliłem jeszcze z młodszą siostrą). Po jakimś czasie ów koszmar jednak ustąpił i szybko o nim zapomniałem. Dopiero dwadzieścia lat później, gdy byłem świadkiem śmierci mego ojca, zgniecionego przez dwa autobusy i gdy nie potrafiłem poradzić sobie z jego śmiercią i pytałem się w duszy: "dlaczego to mnie nie spotkało", spłynęło na mnie otrzeźwienie. Najpierw pojawił się spokój - tak, jakby "ktoś" dawał mi do zrozumienia, abym przestał się zamartwiać. Potem w mym umyśle wszystko zaczęło się porządkować, zaczynając od snu, który przeżywałem w dzieciństwie i o którym już dawno zapomniałem. Pojawiło się też kilka innych, nieco "nietypowych" (nie wiem jak to nazwać - wizji? obrazów?) kwestii, o których już jednak nie chcę pisać, bo jak na razie nie do końca je pojmuję. 

Co warto jeszcze dodać z mojej strony, to fakt, iż w przeciwieństwie do "mojego ojca" z poprzedniego wcielenia, z obecnym mym tatą miałem doskonały wręcz kontakt. Pamiętam że nazywał mnie "belmondziakiem" i miało to być nawiązaniem do osoby Jeana-Paula Belmondo o którym mawiano że jest "pięknym brzydalem" i który w sposób wręcz elektryzujący działał na kobiety. Mam też zdjęcia z dzieciństwa, gdy byłem mały, to stałem na... wyciągniętej dłoni mego taty, jak jakiś posąg. Wiele też się od niego nauczyłem, razem oglądaliśmy mecze (mój staruszek był wyjątkowym znawcą i kibicem przede wszystkim piłki nożnej. Kiedyś nawet w szkole średniej odnosił na tym polu pewne sukcesy, ale jego ojciec, a mój dziadek zabronił mu grać i kazał się uczyć), po nim też odziedziczyłem zwyczaj (szczególnie w ciepłe, letnie dni) do chodzenia po domu bez koszuli czy podkoszulka, zupełnie nago (oczywiście poza szortami lub jakimiś bokserkami), co nie zawsze budzi zadowolenie mojej Damy (ale już zdążyła się do tego przyzwyczaić). Byłem też osobistym świadkiem jego śmierci i ostatnich chwil życia, co było dla mnie wyjątkowo traumatycznym przeżyciem. Ale może tak właśnie miało być. Pamiętam bowiem z "tamtego życia", że nim uciekłem do lasu, ostatni raz spojrzałem na twarze moich "ówczesnych" rodziców. Wtedy to też było nasze pożegnanie, a w tym życiu byłem świadkiem zarówno śmierci ojca, jak i mamy. Dziwnie się układają te ludzkie losy. Dodam jeszcze, że mój stosunek do ojca i jego do mnie, służył mamie do porównywania nas do postaci Ferdka i Waldusia Kiepskich z serialu "Świat według Kiepskich" - tyle gwoli ciekawostki.




I jeszcze jedna rzecz, która jest może mniej ważna, ale która też w pewien sposób na mnie oddziałuje (i o której kiedyś też już wspominałem). Mianowicie, mam takie nieodparte wrażenie (bo tylko tak mogę to nazwać) jakiejś niewytłumaczalnej bliskości mojej osoby, z postacią... Oktawiana Augusta, pierwszego princepsa antycznego Rzymu. Nie jest to "pamięć" poprzednich wcieleń, a jedynie owa niewytłumaczalna "bliskość" którą odczuwam (i to jeszcze nim poukładałem sobie wydarzenia z mojego poprzedniego życia). Już gdy zdawałem do szkoły średniej, to na rozmowie kwalifikacyjnej miałem pytanie, która osoba (historyczna lub współczesna) wywarła na mnie największe wrażenie i choć nigdy postać Augusta nie należała do jakoś szczególnie przeze mnie ulubionych (mogę wymienić całą masę innych wielkich postaci, które cenię znacznie bardziej od niego) to jednak właśnie wymieniłem nazwisko stryjecznego wnuka Juliusza Cezara. Nie wiem dlaczego, po prostu coś mnie do niego ciągnie i tyle, a czy to ma związek z jakimiś poprzednimi wcieleniami... nie wiem i na dobrą sprawę już nawet się nad tym nie zastanawiam. Teraz zaś skupiam się na spłodzeniu potomka i mam wielką nadzieję, że wreszcie spłodzę upragnionego syna (lub córeczkę).     






    
CDN.
  

czwartek, 29 lipca 2021

NIEWOLNICE - Cz. LVI

CZYLI CZTERY HISTORIE

WSPÓŁCZESNYCH KOBIET

KTÓRE STAŁY SIĘ PRAWDZIWYMI

NIEWOLNICAMI

 



 

HISTORIA TRZECIA

SARAH

NIEWOLNICA SEKSUALNA

Cz. III






 
 RZECZ O NADZIEI
 
 
W dniu moich szesnastych urodzin tata przysłał mi wiadomość: "Ty mały bękarcie, zabiję cię". I wiecie co? Tych pięć słów znaczyło dla mnie wszystko. Nie z powodu samej groźby, ale przez to, co oznaczały. I przez to, jak i gdzie mój kochany tata je powiedział. Od czterech dni siedziałam w małej salce Sądu Koronnego w Middlesbrough. Mój tata miał proces - ktoś w końcu zdecydował się zrobić coś w kwestii długotrwałego molestowania mnie, odkąd skończyłam trzy lata. W ciągu tych lat spędzonych pod skrzydłami opieki społecznej rozmawiałam kilka razy z policją i z prawnikami, ale tata wszystkiemu zaprzeczał. Usłyszałam jego wersję zdarzeń. Że nie tknął mnie palcem, chociaż byłam naprawdę trudnym dzieckiem. A nawet przyjął mnie pod swój dach, kiedy mama już nie dawała sobie ze mną rady. No i oczywiście, wcale mnie nie molestował, nie był przecież jakimś bydlakiem, pedofilem. Więc nikt nic nie robił. Kiedy ma się zapewnienie szanowanego miejscowego przedsiębiorcy przeciwko słowu dziewczyny, która sprawiała takie kłopoty, że własna matka wykopała ją z domu... Dziewczyny, która w końcu wylądowała w domu dziecka. Jak myślicie, czyje jest wtedy na wierzchu? Jednak w Riverside wydarzyło się coś, co skłoniło policję i prawników do tego, żeby moje słowa potraktować poważniej. Nigdy nie powiedzieli mi, co to było - przepisy prawa w zakresie dowodów przedstawianych w sądzie mówią, że gdyby to zrobili, wszystko, co powiedziałabym później, mogłoby nie zostać uznane przez sąd. Dotarły do mnie plotki i pogłoski o tym, że tatę podejrzewano o molestowanie innej dziewczyny. Może sam fakt, że pojawiła się kolejna potencjalna ofiara, skłonił system prawny, żeby się temu przyjrzeć. 

Jakikolwiek był powód, tata został aresztowany i oskarżony za molestowanie mnie w dzieciństwie. Jak wam się wydaje, co mi przemknęło przez myśl? Sądzę - i jest to elementarna dedukcja - że odpowiedź na to pytanie zależy od tego, czy wy sami byliście wykorzystywani seksualnie. Ci szczęściarze, którzy nie doświadczyli cierpienia spowodowanego seksualnym molestowaniem przez własnego ojca, pomyślą pewnie, że byłam szczęśliwa i zadowolona na wieść, że tata w końcu zapłaci za to, co zrobił, i że nie skrzywdzi już żadnego innego dziecka. O ile go oczywiście skażą. Ale ci z was, którzy znaleźli się w tym samym mrocznym, pełnym rozpaczy miejscu co ja, ci z was, którzy poznali skomplikowaną mieszaninę uczuć - zdrady i wierności, nienawiści i tęsknoty - będą wiedzieć, że nie jest to takie proste. Pewnie, że się cieszyłam, że tata będzie sądzony. Wystarczającą liczbę nocy spędziłam bezsennie, marząc o dniu, kiedy stanę z nim twarzą w twarz w sądzie i powiem mu - nie zważając na przyglądających się ludzi, tych samych, którzy przede wszystkim powinni mnie chronić - jak bardzo mnie zranił. W tych młodzieńczych fantazjach widziałam siebie, jak stoję silna i wyprostowana. Wzburzona kobieta, domagająca się sprawiedliwości, nie tylko dla siebie, ale w imieniu wszystkich wykorzystywanych dzieci, które doświadczyły cierpienia ze strony rodziców. Akurat. Bo chociaż byłam zadowolona, chociaż czułam, że mi wierzono, i owszem, czułam ulgę, to nadal był mój tata. Bydlak - nazywając rzeczy po imieniu - skończony, zwykły drań, ale mój tata. A ja miałam go pogrążyć. Chociaż brzmi to dziwnie, czułam się winna. 

I tak 26 stycznia 1992 roku sprawa trafiła na wokandę sądu w Middlesbrough, tego samego, jak się później dowiedziałam, który prowadził pierwsze sprawy w czasie afery z molestowaniem dzieci w Cleveland w latach osiemdziesiątych. I który odwrócił się do tych dzieci plecami. Bardzo dziwnie się czułam ze świadomością, że po tylu latach dwanaścioro kobiet i mężczyzn, którzy zasiadali jako ławnicy, miało decydować o tym, czy tata jest brutalnym oprawcą, czy ja bezwstydną kłamczuchą. Dziwnie czułam się też z tym, że nagle tak wiele osób zwracało na mnie uwagę. Chociaż w Riverside żyło mi się dobrze, był to mimo wszystko ośrodek opiekuńczy, a ja byłam tylko jedną z wielu młodych ludzi w nim żyjących. Nagle okazało się, że reprezentuje mnie adwokat i radca prawny, zatrudniony został też biegły z zakresu ginekologii, żeby dostarczyć dowodów dotyczących obrażeń wewnętrznych spowodowanych wykorzystywaniem seksualnym i nożem, który tata lubił we mnie wsuwać. Na dodatek przydzielono mi urzędnika do spraw ochrony dzieci, który miał dbać o moje interesy. Była też przy mnie mama, brat i siostra, żeby mnie wspierać. A nawet macocha, gotowa zeznawać na temat tego, co słyszała tamtej nocy na schodach. 

Sprawa trwała cztery dni. Żebym nie musiała patrzeć na tatę na sali sądowej, zeznawałam na taśmie wideo z małej bocznej sali. Oczywiście zniszczyło to moje fantazje o tym, jak stoję w miejscu dla zeznającego, wskazuję oskarżycielsko palcem mężczyznę, który zrujnował mi dzieciństwo, ale cieszę się, że przebiegło to w ten sposób. Tata wszystkiemu zaprzeczył - jakżeby inaczej - i trudno byłoby mi odpowiadać na wszystkie pytania, które chciał mi zadać jego adwokat, gdyby mój dręczyciel siedział kilka metrów ode mnie, wpatrując się we mnie gniewnie. Mimo wszystko była to ciężka przeprawa. Niech nikt wam nie wmawia, że łatwo jest przedstawić dowody tego, że było się wykorzystywanym. Jest to niewiarygodnie bolesne, przyprawiające o mdłości doświadczenie. Ponieważ zeznawałam z pokoju obok, aż do ostatniego dnia nie widziałam sali sądowej. Była mniejsza i mniej oficjalna, niż myślałam. Wyobrażałam sobie, że będzie o wiele bardziej imponująca i wiktoriańska. Usiadłam z tyłu i zdążyłam dobrze przyjrzeć się ławnikom, kiedy sędzia odczytywał wyrok. Byłam zdumiona, widząc, że wielu z nich nie kryje łez. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że kogoś obcego mogę obchodzić na tyle, żeby tak nade mną płakał. W końcu uznali, że tata jest winny.




Sędzią był sir Angus Stroyan. Wcześniej pełnił funkcję adwokata królewskiego, następnie awansowano go na stanowisko sędziego, a później został mianowany głównym sędzią dla całego Newcastle. Popatrzył na tatę i powiedział mu, że to najgorsza ze spraw, w jakiej przyszło mu orzekać, po czym skazał go na osiem lat więzienia. Niektórym może się wydawać, że nie jest to bardzo długi czas - jeden rok więzienia za każdy rok molestowania i robienia z mojego życia piekła. Ale w porównaniu do wyroków, jakie dostaje większość mężczyzn za molestowanie swoich dzieci, to był surowy wyrok. Często, zbyt często, sądy wymierzają karę poniżej czterech lat więzienia. Cztery lata to magiczna liczba, bo każdy niższy wyrok sprawia, że mężczyzna nie jest kwalifikowany do programów dla przestępców seksualnych w więzieniu. Programy te są najlepszym sposobem na to, żeby dotrzeć do pedofilów - odzierają z warstw usprawiedliwiania się, którymi ci mężczyźni się osłaniają i zmuszają ich do zmierzenia się z rzeczywistością. Z tym, co ich molestowanie zrobiło z ofiarami. A co z ofiarą taty? Co czułam, kiedy go wyprowadzali pod obstawą dwóch funkcjonariuszy więziennych, wiedząc, że będzie się musiał zmierzyć ze społeczną degradacją i niebezpieczeństwami więzienia? Nawet ja wiedziałam, że pedofile - cwele w więziennym slangu - znajdują się najniżej w hierarchii i często są brutalnie atakowani przez współwięźniów. 

Co czułam? Oczywiście, czułam się winna. Pedofilom udaje się unikać odpowiedzialności dzięki temu, że obarczają odpowiedzialnością za to, co robią, swoje małoletnie ofiary. Dzięki temu, że wywołują w nich poczucie winy, z tego powodu, że je molestowano. Tata niczym się nie różnił - zrobił ze mnie wspólniczkę podłego, brudnego sekretu - i teraz ja byłam odpowiedzialna, w dniu moich szesnastych urodzin, za to, że posyłam go do miejsca, z którego może nie wyjść żywy. Oj, tak. Wzięłam to brzemię na ramiona, powitałam poczucie winy i oskarżenie jak dawnych przyjaciół. Wszystko przeze mnie, jasne, jak zawsze. I czułam się właśnie tak do chwili, kiedy funkcjonariusze zaczęli go wyprowadzać, a on odwrócił się i wycedził w moją stronę urodzinową wiadomość: "Ty mały bękarcie, zabiję cię". Byłam zamroczona, kiedy opuścił salę. Poczucie winy wyparowało, można by myśleć, że ogarnęło mnie poczucie ulgi albo satysfakcja, albo spadł mi z serca kamień. Ale nie. Wierzyłam tacie, który powiedział, że mnie zabije. 

Upłynęły trzy lata, zanim tata w końcu przyznał się do tego, co mi zrobił. W międzyczasie stał się religijny i zaczął twierdzić, że się zmienił. Długo trwało, zanim przestałam się go bać. Chociaż wiedziałam, że tata odnalazł Boga i zrozumiał, co mi zrobił, nadal nie czułam się bezpieczna. Odkąd tylko pamiętam, błagałam go, żeby nie robił mi krzywdy, ale się tym nie przejmował i nadal mnie molestował. Nawet kiedy już go powstrzymali, to ja zostałam ukarana i zamknięta w domu dziecka. Więc jak mogłam wierzyć ojcu czy samemu systemowi? Ale w tamtej chwili musiałam zająć się swoim życiem. Miałam szesnaście lat, opuściłam dom dziecka i byłam wolna - w przewidywalnej przyszłości - od taty. Nadszedł czas nadrabiania straconych lat i luk w wykształceniu. Poszłam do college’u.

Gateshead College istniał, w takiej czy innej formie, od czasów I wojny światowej. W 1955 roku książę Filip przeciął wstęgę nowego wybudowanego kampusu przy Durham Road. Zanim się w nim znalazłam, rozrósł się i stał się tętniącym życiem, ekscytującym miejscem z czterema głównymi wydziałami i ponad dwustuosobową kadrą. Zostałam przyjęta do klasy przygotowującej do państwowych egzaminów pielęgniarskich. Państwowy egzamin i dyplom NNEB (National Nursery Examination Board) są podstawą, bez której nie można pracować z dziećmi, a wiedziałam, że właśnie to chcę robić. Więc codziennie wsiadałam do autobusu niedaleko mieszkania mamy i cały dzień spędzałam na nauce w szkole. Uwielbiałam to. Kochałam tę dziedzinę, teorię i praktyki, wszystko. Ale czy byłam szczęśliwa? To całkiem inna sprawa. Często wracam myślami do tamtego okresu i zadaję sobie pytanie, co poszło nie tak. Na ogół przychodzi mi do głowy odpowiedź, która zawiera się w jednym słowie. Steve. Nie jest to jego prawdziwe imię. Z racji tego, że był w zasadzie niewinną stroną całej historii, chyba nie w porządku byłoby, gdybym je ujawniła. Nie widziałam go od ponad piętnastu lat - kto wie, może teraz jest szczęśliwym mężem, ma dobrą pracę, rodzinę i niezłe życie. Mam taką nadzieję. 

W nauce odnosiłam sukcesy, ale w życiu prywatnym panowało zamieszanie. Miałam szesnaście lat i wydawało mi się, że doskonale wiem, czego spodziewać się od życia. Z tego powodu spędziłam na szaleństwach tyle nocy, że wolałabym o tym zapomnieć. Dorosłam zbyt szybko i zbyt brutalnie. Byłam przyzwyczajona do tego, że względy okazują mi starsi mężczyźni, bez względu na to, czy tego chcę, czy nie. A jeżeli źle się czułam sama ze sobą, bez trudu mogłam temu zaradzić, spędzając kilka nocy na mieście z tym, kto miał ochotę płacić za drinki. Moja biedna mama rozpaczała. Dopiero do niej wróciłam. Rozdzielono nas, jak się wydawało, na całe życie. Najpierw z powodu molestowania, potem przez dom dziecka. I teraz, gdy wreszcie miała swoją kochaną dziewczynkę, córkę, z którą kiedyś była tak blisko, ona balowała do białego rana nie wiadomo z kim. Czy się ze mną kłóciła? Pewnie, że tak. Czy jej słuchałam? Jasne, że nie.




Dlatego wielką ironią było to, że Steve’a poznałam przez mamę. Był ode mnie starszy o dziesięć lat. Pracował jako inżynier w małej miejscowej firmie i poznałam go przez chłopaka mamy. Nie jestem dumna z tego, że zaczęłam się z nim spotykać z czystej interesowności. Miał samochód i dla sfrustrowanej, zbuntowanej nastolatki mieszkającej w małym mieszkaniu z mamą i siostrą - brat wyprowadził się wcześniej - był uosobieniem nadziei na coś, o czym inaczej mogłabym tylko marzyć. Wolności. Nie kochałam Steve’a, tego jestem pewna. A on nie kochał mnie. Dobrze się dogadywaliśmy, dużo się śmialiśmy i, tak jak mówię, miał samochód. Ale nie kochaliśmy się. 

Pewnego dnia zorientowałam się, że jestem w ciąży. Nie powiedziałam Steve’owi, chociaż wiedziałam, że to on jest ojcem. Nie kochałam go, to prawda, ale byłam mu wierna. Miałam wtedy siedemnaście lat, niedługo czekały mnie egzaminy i - mając przed sobą perspektywę normalnego życia po raz pierwszy od czasów dzieciństwa - byłam w ciąży. W głowie mi wirowało, czułam się całkiem skołowana. Z kim powinnam porozmawiać? Dokąd pójść? Co robić? Zebrałam się na odwagę i powiedziałam mamie. Po tej niełatwej rozmowie obie byłyśmy rozdarte. Perspektywa posiadania dzieci bardzo mi się podobała i wiedziałam, że starałabym się dla nich z całych sił, ale byłam taka młoda i miałam strasznie zagmatwane życie. Czy poradziłabym sobie w roli matki? Teraz, kiedy spoglądam wstecz na młodą dziewczynę, którą wtedy byłam, stojącą przed tak poważną decyzją, czasami mam wrażenie, że patrzę na całkiem inną osobę. Ta nastolatka to nie ja, to ktoś inny, na kogo nie mam wpływu ani nie ponoszę odpowiedzialności za wybory, których dokonuje. Mama starała się doradzać mi, jak mogła. Ale była w tym wszystkim tak samo zagubiona, jak ja. Żadna z nas nie wiedziała, jakie rozwiązanie będzie najlepsze, więc decyzję podjęłyśmy z wahaniem. A zdecydowałyśmy, że zakończymy rozwijające się we mnie życie. 

Mama znalazła prywatną klinikę, która miała przeprowadzić zabieg. Tydzień później jechałyśmy do Leeds. Nie wiem, dlaczego zdecydowała się akurat na Leeds, ale właśnie tam się wybrałyśmy. Jechałyśmy samochodem mamy w milczeniu, przybite, powoli pokonując kilometry, aż w końcu dotarłyśmy do szpitala, który miał wykonać aborcję. Kosztowała pięćset funtów, musiałyśmy zapłacić z góry. Wiem, że ludzie, którzy ją przeprowadzili, nie byli źli. Wiem, że nie zachowywali się umyślnie w tak niemiły sposób. Ale było to okropne, beznadziejne miejsce, do którego przyjeżdżało się w desperacji, miejsce, które na zawsze człowieka odmieniało. Byłam w szesnastym tygodniu ciąży i tak naprawdę wcale nie chciałam pozbywać się dziecka. Chciałam je urodzić, przytulać i kochać. Wiedziałam to w głębi duszy. A jednak włożyłam koszulę, przeszłam z sali na oddział operacyjny i położyłam się na łóżku, a oni podali mi narkozę. Pielęgniarki uprzedziły mnie, że po wybudzeniu mogę mieć wrażenie, że chce mi się siku, ale powiedziały, że to tylko złudzenie. Nie będę mogła się załatwić, bo będzie mi się tylko wydawało, że chcę. Oczywiście, miały rację, wykonywały swoją pracę i wiedziały, jak to wszystko wygląda. Rzeczywiście poczułam, że chce mi się siku, ale poczułam też coś innego. Nie wiem, czy powinnam była pytać i jestem raczej pewna, że nikt nie powinien mi odpowiedzieć, ale gdybym nie dokonała aborcji, miałabym córkę. Dzisiaj miałaby siedemnaście lat - tyle samo, co ja, kiedy pojechałam do kliniki z mamą. 

Wróciłyśmy do Gateshead dzień po aborcji. Nie byłyśmy zbyt rozmowne w drodze powrotnej. Mama nie musiała nic mówić, wiedziałam, że jest tak samo przybita jak ja. Zostałam w szkole i zdałam egzaminy. Nadal wychodziłam wieczorami, ale zachowywałam się spokojniej i nie szalałam tak jak wcześniej. Przestałam się spotykać ze Steve’em. Pytałam mamę, czy mu powiedzieć, że jestem w ciąży. Doszłyśmy do wniosku, że zamiast mówić mu o aborcji, skłamiemy, że poroniłam. Wydawało mi się, że ten sposób będzie łagodniejszy - dlaczego miałby przeżywać te same udręki, które nie dawały mi spokoju od samego rana do zaśnięcia? W każdym razie dla mnie i dla Steve’a nie było wspólnej przyszłości. 

Kiedy zdobyłam dyplom NNEB, zaczęłam się rozglądać za pracą opiekunki. Nietrudno było ją znaleźć - wkrótce zatrudniła mnie szkoła podstawowa w centrum Gateshead. Miałam pomagać przy cztero- i pięciolatkach, które chodziły do zerówki. Pokochałam tę pracę od pierwszego dnia. Uwielbiałam mój zawód, obowiązki, szkołę, a przede wszystkim maluchy. Niedawno pozbyłam się dziecka, a teraz, proszę, byłam nimi otoczona. Okazały się takie małe i niewinne, tyle z nich potrzebowało mnóstwa miłości i uwagi, że niedający mi do tej pory spokoju ból zaczynał powoli łagodnieć. Było mi dobrze i z cudowną łatwością poświęciłam się potrzebom innych. Jednemu wycierałam nos, drugiemu wiązałam sznurowadła, a przede wszystkim przytulałam ich małe ciałka, kiedy zrobiły sobie krzywdę i szlochały wniebogłosy. To mi odpowiadało. Miałam misję, odnalazłam cel istnienia i mogłam dla niego żyć.




Miesiące mijały szybko. Poczułam się wreszcie na tyle pewnie, że znowu zaczęłam spotykać się z chłopakami. Chyba większość osiemnastolatków, którzy to czytają, zastanawia się, jakiej też wielkiej pewności do tego potrzeba. Nie byłam brzydka, miałam ładną, szczupłą figurę, kręcone brązowe włosy i wiedziałam, że mężczyźni uważają mnie za atrakcyjną. Ale nie bardzo pociągał mnie seks. Nie przyniósł mi nic dobrego w życiu, a nie chciałam kolejnego bólu. Poza tym nie uważałam się za atrakcyjną. Czułam się mała i bezsilna, mdła i nieinteresująca. Po co - poza szansą na to, że mnie zaliczy - ktokolwiek chciałby się ze mną umawiać? Dlatego przeszłam powolny proces, ostrożnie wkładając znów stopę do wody. W tamtym czasie nadal mieszkałam z mamą, więc pewnie nieuchronne było, że poznam kogoś przez nią. Chris - znowu nie podaję jego prawdziwego imienia - był innym kolegą chłopaka mamy. Obaj należeli do tego samego klubu golfowego, wydawał się prawdziwym dżentelmenem. Był ode mnie siedem lat starszy, ale o wiele bardziej stateczny. Opowiedziałam mu o swoim życiu. O tym, co robił tata, o wykorzystywaniu w domu dziecka, nawet o aborcji - słuchał i nigdy mnie nie oceniał. Zaczęliśmy się spotykać regularnie i wkrótce staliśmy się parą. Chodziliśmy wszędzie razem i wszystko razem robiliśmy. Nie minęło dużo czasu i zamieszkaliśmy ze sobą. Od taty nauczyłam się jednej dobrej rzeczy. Zawsze twierdził, że wynajem jest dla frajerów. "Pnij się po drabinie, miej swój dom na własność", tę zasadę wbijał nam, dzieciom, do głowy od małego. Więc kiedy z Chrisem zaczęliśmy się rozglądać za miejscem do zamieszkania, wiedziałam, że je kupimy, żeby nie płacić za wynajem. 

Znaleźliśmy ładny domek w Birtley, w miłej okolicy na przedmieściach Gateshead, w pobliżu ukochanego klubu golfowego Chrisa. Był czysty, schludny i nowoczesny. Miał tylko jedną sypialnię, ale wiedziałam, że mogę w nim stworzyć przytulne gniazdko. Oboje pracowaliśmy. Chris miał dobrą pracę, mnie też całkiem nieźle się powodziło z pensją opiekunki - nie mieliśmy więc problemu z otrzymaniem kredytu. W dniu, kiedy wniosłam za próg nasz dobytek, poczułam, że wreszcie jestem naprawdę dorosła. Miałam wtedy osiemnaście lat i wydawało mi się, że w końcu odnajdę prawdziwe szczęście. Uwielbiałam ten mały dom. Za zamkniętymi drzwiami byliśmy tylko Chris i ja - chyba że z wizytą wpadła mama, siostra czy brat. Zajęłam się urządzaniem, mogłam się w pełni wykazać talentem artystycznym, który odkryłam w sobie w Riverside. Ściany zostały pomalowane zgodnie z ówczesnymi trendami - przecierane zwiniętą szmatką, gąbką, cieniowane - a w weekendy starałam się, żeby nasz maleńki ogródek był zadbany i wymuskany. Chris i ja szybko przyzwyczailiśmy się do nowego życia. Właściwie żyliśmy jak małżeństwo, chociaż nim nie byliśmy. Wszystko robiliśmy razem i lubiliśmy wyjeżdżać na wakacje w słoneczne miejsca - naszym ulubionym było Rodos. Wszystko to sprawiało, że czułam się szczęśliwa i odzyskałam poczucie bezpieczeństwa. 

Chyba powinnam była wiedzieć, że ta sielanka nie może trwać wiecznie. W moim życiu obowiązuje schemat - bezduszny i niesprawiedliwy. Zawsze, kiedy coś zaczyna się układać, zawsze, kiedy wydaje mi się, że panuję nad sytuacją i nie muszę się obawiać żadnych zawirowań, mam jak w banku, że coś nagle wyskoczy i dostanę w twarz. Czasami to moja wina, przynajmniej częściowo. Tęskniłam za życiem normalnej nastolatki. Brakowało mi wychodzenia na dyskoteki, do pubów, ogólnie mówiąc zupełnej beztroski, przynajmniej wieczorami. Niekoniecznie chciałam szaleć i upijać się do nieprzytomności - te czasy dawno zakończyła aborcja - ale chciałam czuć, że żyję i zachowuję się jak osoba w moim wieku. I w tym tkwił problem. Chris był prawdziwym dżentelmenem, ale był też ode mnie starszy i o wiele bardziej dojrzały. Chociaż było między nami zaledwie siedem lat różnicy, miałam wrażenie, że on ma około pięćdziesiątki. Jego pomysły na spędzanie wolnego czasu ograniczały się do wyjść do ukochanego klubu golfowego i paru drinków przy barze. Nie zrozumcie mnie źle, nie miałam nic przeciwko alkoholowi. Lubiłam napić się drinka, ale pole golfowe było dla mnie zbyt nudne, a Chris uparcie spędzał tam mnóstwo czasu, pijąc z innymi starszymi nudziarzami i zaczęło mnie to irytować. Sytuację pogarszał fakt, że inni faceci okazywali mi zainteresowanie. Nie kryli się z tym, że im się podobam i robili to niezbyt subtelnie, na oczach Chrisa. Mnie się podobały te przejawy zainteresowania. Miło było być docenianą, ale nigdy tego w żaden sposób nie wykorzystywałam.




Chris za to tego nienawidził, w miarę upływu czasu stawał się coraz bardziej zaborczy. Chyba dlatego, że tak otwarcie flirtowałam, martwił się, że której nocy zwyczajnie mu ucieknę i mimo moich zapewnień, że nigdy bym tego nie zrobiła, niepokój rozrastał się w nim jak rak. Im bardziej narzekał, tym bardziej stawałam się zadziorna i urażona. Czułam się tak, jakby mnie dusił, jakby odbierał mi całą radość życia. Kłóciliśmy się i kłóciliśmy, wpadając w błędne koło sprzeczek i cichych dni. Oboje zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że to zapowiedź katastrofy. Nie pomogło też, że mniej więcej w tym czasie znów zaczęły mnie dręczyć duchy przeszłości. Ni z tego, ni z owego, pewnego wieczoru rozległo się pukanie do drzwi. Kiedy je otworzyłam, zobaczyłam na progu dwie pracownice wydziału śledczego policji w Northumbrii. Powiedziały, że wiedzą, iż przebywałam w kilku domach dziecka w okolicy i chcą zapytać, czy mogłyby ze mną porozmawiać o moich przeżyciach. Można by pomyśleć, że musiałam być zachwycona, kiedy pojawiła się policja. Tyle przeżyłam w tym okropnym domu dziecka. A teraz ktoś w końcu miał zamiar coś z tym zrobić. I w pewnym sensie, oczywiście, tak się poczułam. Ale jeśli było się molestowanym seksualnie w dzieciństwie, w dodatku przez tak długi czas, reakcja nigdy nie ogranicza się do zwykłego poczucia ulgi. A to dlatego, że rozmowa o tym, co mi wyrządzono, sprawiała ból. 

Przez lata starałam się odsunąć jak najdalej od siebie te straszne wspomnienia. Musiałam się nastawić psychicznie na to, żeby znowu je przywołać. Poza tym wylewanie z siebie rzeki trujących wspomnień wywołuje we mnie jeszcze jedną reakcję. Jak u większości molestowanych dzieci, ból przeżywania na nowo tego, czego zaznałam, okazał się niemal fizyczny. Miałam mdłości, cały czas czułam się przybita i wystraszona. Jedynym celem przeżywania tego bólu było to, żeby sprawiedliwości stało się zadość, żeby ktoś został postawiony przed sądem za to, co mi zrobił. A przecież mówiłam pracownikom opieki społecznej o moich oprawcach w tamtym domu dziecka, kiedy miałam trzynaście lat. Poza tym że zgodzili się mnie tam z powrotem nie odsyłać, nikt niczego nie zrobił. Z całą pewnością nikt nie był sądzony. Tak właśnie jest z nadzieją - kiedy się ją wzbudzi, a potem zabije, ból jest wyjątkowy i potworny. A wyrządzanie czegoś podobnego molestowanemu dziecku, narażanie go na koszmar bolesnego przeżywania wspomnień, wzbudzania oczekiwań po to, żeby niczego nie zrobić... Cóż, graniczy to z okrucieństwem. Więc nie mogę powiedzieć, że tamtego wieczoru, kiedy w moich drzwiach pojawiły się policjantki, byłam szczęśliwa. Ale jedno z dzieci, które przebywało w tym samym domu, dziewczyna, która również była dręczona przez tych samych mężczyzn, podała im moje nazwisko i powiedziała, że mnie też molestowano. Z początku nie byłam skłonna do współpracy, ale policjantki rozmawiały ze mną - cicho i cierpliwie - aż w końcu zgodziłam się złożyć zeznania. 

Poszłam na komisariat i opowiedziałam wszystko policji - o grze w żółtą kamienną drogę i małym pokoju, do którego prowadzili nas ci mężczyźni, żeby nas gwałcić. Wskazałam im człowieka, który mnie krzywdził. I tyle słyszałam o całej sprawie. Mijały dni, tygodnie, miesiące bez wiadomości od śledczych. Cały ten trudny i bolesny proces, wszystko na nic. Kolejny raz poczułam, że wzbudzono we mnie nadzieję tylko po to, żeby ją zgasić. Kiedy bez wieści upływały kolejne miesiące, czułam się coraz gorzej, gorzej i gorzej. Wtedy tego nie wiedziałam, ale nie tylko ja się tak czułam. Jak się okazało, miało być tylko gorzej.
 




  
 CDN.
 

wtorek, 27 lipca 2021

HISTORIA ŻYCIA WSZECHŚWIATA - WSZELKIEJ CYWILIZACJI - Cz. CL

TWÓRCY EUROPEJSKICH CYWILIZACJI

SŁOWIANIE I CELTOWIE


 


 

PIERWSZE EUROPEJSKIE 

CYWILIZACJE:

SŁOWIANIE

(SŁOWIANIE W GRECJI I NA BLISKIM WSCHODZIE)

(ok. 1800 r. p.n.e. - ok. 1180 r. p.n.e.)

Cz. VIII


 
 
BLISKI WSCHÓD W OGNIU SŁOWIAŃSKICH ŻAGIEW
(ok. 1200 r. p.n.e. - 1170 r. p.n.e.)
Cz. III

 
 


 
SYRIA, PALESTYNA, EGIPT
KU PIRAMIDOM
 
 
 
EGIPT
PIERWSZA INWAZJA
(ok. 1207 r. p.n.e.) 




 
W czasie tej pierwszej inwazji "Ludów Morza" na Egipt, władzę w tym kraju sprawował faraon Merenptah - syn Ramzesa II Wielkiego i królowej Isetneferet. Nie był on ani pierwszym, ani też drugim synem króla, a jednym z kolejnych (prawdopodobnie trzynastym), dlatego też panowanie nie było jego przeznaczeniem. Miał zbyt wielu braci aby mógł marzyć o podwójnej koronie Górnego i Dolnego Egiptu. Jednak długie rządy jego ojca (66 lat) spowodowały że wielu braci zaczęło się wykruszać i ustępować z walki o tron faraonów. Choroby oraz upływający czas robiły swoje i pierwsi następcy Ramzesa dawno już poszli w zapomnienie. Pierwszą i najważniejszą kobietą w życiu Ramzesa II, była jego matka - królowa Tuja. Jej posągi (tak nieliczne za rządów ojca Ramzesa - Setiego I) zapełniły wszystkie świątynie wzniesione przez jej syna, od czasu jego wstąpienia na tron ok. 1279 r. p.n.e. Miała też specjalną świątynię dedykowaną tylko sobie, a mieściła się ona w Tebach Zachodnich, nieopodal Ramasseum i choć oficjalnie poświęcona była bogini Hathor, to miała ona głowę królowej Tuje (być może złożono tam również groby jej rodziców: Raja - będącego dowódcą rydwanów i jego żonę Ruję, choć nie odnaleziono tam szczątków ich ciał, a wiadomo o nich jedynie z napisów nagrobnych na ścianach tej świątyni). Przez ponad dwadzieścia lat to właśnie ona zarządzała królewskim haremem swego syna - ona, a nie któraś z jego najważniejszych żon - tak więc Tuje łącznie sprawowała władzę w babińcu Ramzesa II przez ponad trzydzieści lat (dokładnie 33 lata, licząc od ok. 1290 r. p.n.e.). Doczekała zawarcia traktatu pokojowego z Hetytami (21 rok panowania Ramzesa II, a dokładnie początek 1258 r. p.n.e.) i nawet wysłała oficjalną depeszę gratulacyjną na dwór hetycki Hattusilisa III. Zmarła w 22 roku rządów swego syna (ok. 1257 r. p.n.e.) i została pochowana w granitowym sarkofagu w swym grobowcu w Dolinie Królowych.

Prócz matki (którą Ramzes szczególnie miłował) miał on jeszcze kilka innych, drogich mu kobiet w życiu, do których należały np. jego siostry. Starszą - Tiję, uczynił on "Śpiewaczką Amona-Re Wsławionego Zwycięstwami" i oddał jej do tego celu świątynię w Memfis (kontrolowała również drugą świątynię Amona-Re w Heliopolis), a jej mężem został królewski Nadzorca Skarbca i Kontroler Bydła w Ramasseum - Tia. Młodszą zaś - Chentmire, poślubił osobiście, jako jedną ze swych haremowych żon (nie wydaje się jednak, aby Ramzes praktykował kazirodztwo, czego dowodem jest fakt, iż wizerunki Chentmire są nieliczne, co znaczy że była ona jego żoną tylko nominalnie - bowiem zgodnie z tradycją, każda siostra panującego faraona i każda jego córka, której ten nie zezwolił poślubić innego mężczyzny, stawała się automatycznie jedną z królewskich małżonek swego brata i cały swój żywot spędzała w haremie (co akurat nie było czymś nudnym, jako że w egipskich haremach zawsze coś się działo i nie przypominały one ani późniejszych haremów arabskich, ani tureckich, ani też chińskich - gdzie kobiety były całkowicie odcięte od świata zewnętrznego. W haremach egipskich można było przyjmować gości - obojga płci - a także je opuszczać i udawać się na przechadzki po mieście lub też podróżować - jednak to ostatnie mogły czynić głównie księżniczki z rodu panującego władcy, a rzadko kiedy pozwalano, by oficjalna małżonka królewska opuściła dwór bez swego króla i męża).

Pierwszą żoną Ramzesa Wielkiego, została dziewczyna o imieniu Nefertari, która odznaczała się wdziękiem i urokiem. Prawdopodobnie została mu ona poślubiona jeszcze za rządów jego ojca - Setiego I, nie wiadomo tylko czy to on sam ją sobie wybrał, czy też taka była wola rodziców, aby ci dwaj się ze sobą związali. On był wówczas młodym, zaledwie dwudziestokilkuletnim mężczyzną, który doskonale posługiwał się włócznią i strzelał z łuku (również podczas powożenia rydwanem - co było jednym z kluczowych nauk następcy tronu, przygotowujących go do przyszłych obowiązków wojennych), ona zaś bardzo ładną dziewczyną. Musieli wpaść sobie w oko, choć nie wiadomo jak ona reagowała na jego nieodłącznego towarzysza zabaw i treningów - lwa, którego Ramzes odnalazł rannego i porzuconego na pustyni, gdy ten był jeszcze lwiątkiem i zabrał go ze sobą, wytresował, a następnie używał do celów bojowych w walkach z wrogiem (np. podczas sławnej bitwy pod Kadesz z 1274 r. p.n.e.). Nie wiadomo też, jakie było pochodzenie społeczne Nefertari, ale można przyjąć, że jej rodzina musiała przynajmniej pełnić funkcję sekretarzy, lub nadzorców królewskiego (ewentualnie świątynnego) bydła - co było nie tylko dochodowym, ale i powszechnie cenionym wówczas zajęciem. Ona to piastowała tytuł Wielkiej Małżonki Królewskiej i ona stała u boku swego męża, gdy ten mianował Nebunenefa na arcykapłana Świątyni Amona-Re w Luksorze (1279 r. p.n.e.), oraz gdy ten opuszczał królewskie Teby, udając się na wojnę z Hetytami, zaś jej grób został uznany za najpiękniejszy ze wszystkich "domów wieczności", jakie kiedykolwiek powstały w Dolinie Królowych. To również Nefertari dała Ramzesowi pierwszego syna i następcę tronu, zaś ok. 1255 r. p.n.e. wzięła udział w wielkiej podróży królewskiej do Abu Simbel, gdzie odsłoniono i poświęcono tamtejszą świątynię Hathor (bogini miała twarz królowej Nefertari) i sławne "Kolosy Memnona". Wkrótce po powrocie do Pi-Ramzes, Nefertari zmarła. Miała zapewne czterdzieści kilka, lub pięćdziesiąt lat.




Drugą kobietą u boku Ramzesa Wielkiego, była niejaka Isetneferet. O niej wiadomo jeszcze mniej, niż o Nefertari, ale z pewnością była "drugą żoną" (zapasową 😄) i pozostawała w cieniu zarówno Królowej Matki, jak i Wielkiej Małżonki Królewskiej. Ale to właśnie ona urodziła władcy zarówno najstarszą córkę - Bint-Anath, jak i syna, który ostatecznie objął tron po śmierci ojca - Merenptaha. Nie wiadomo jakie relacje panowały pomiędzy Nefertari a Isetneferet (wiadomo zaś, że z z królową Tują a nawet z Chentmire miała ta pierwsza bardzo dobry kontakt, czego dowodem było choćby poświęcenie wspólnej świątyni w Dolinie Królowych dla synowej i teściowej). Wiadomo tylko, że Isetneferet długo znosiła rolę drugiej żony i dopiero po śmierci Nefertari została oficjalnie Wielką Małżonką Królewską (sama musiała mieć zapewne wówczas około czterdziestu lat). Jej pomniki są mniej liczne (nawet jej grobowiec w Dolinie Królowych nie został do dziś odnaleziony), ale to ona była matką następcy tronu. Zmarła w 34 roku panowania swego królewskiego męża (ok. 1246/1245 r. p.n.e.). Po jej śmierci tytuł Wielkiej Królewskiej Małżonki odziedziczyła jej córka - Bint-Anath, zaś najstarsza córka Nefertari - Merytamon, stała się drugą królową. Proporcje władzy i przywilejów zostały więc w tym przypadku odwrócone.

Obie królewskie małżonki były płodne i bardzo często (zapewne co roku - swoją drogą prawie stale były w ciąży i krótkie okresy po narodzinach kolejnych dzieci były z pewnością dla nich tak przelotne, że prawie niewidoczne) rodziły kolejne potomstwo (łącznie Ramzes - z różnymi kobietami - miał spłodzić setkę dzieci, w tym pięćdziesięciu synów). Pierwszego syna urodziła Nefertari, otrzymał on imię - Amonherunemef ("Amon stoi po Jego Prawicy"). Potem narodził się Preherunemef  ("Re ... ...."). Pierwszy syn którego urodziła Isetneferet - Ramzes, był drugim w kolejności do tronu po swym najstarszym bracie Amonherunemefie. Drugi jej syn (a czwarty w kolejności do tronu), otrzymał imię - Chaemuaset. Byli to długo ulubieni synowie władcy, zaś najstarszy - Amonherunemef stał się oficjalnie uznanym następcą tronu i ojciec zmienił mu imię na Amonherchepeszef ("Amon jest z Jego Silnym Ramieniem") i gdy skończył wiek dziecięcy a potem wszedł w okres młodzieńczy, otrzymał dowództwo nad całą armią. Preherunemefa nagrodził zaś ojciec tytułem "Najdzielniejszego" (gdyż jeszcze jako dziecko był on obecny podczas bitwy pod Kadesz, a w sytuacji zagrożenia, gdy dwie egipskie dywizje zostały totalnie zmasakrowane przez Hetytów, towarzyszący księciu oficer natychmiast wycofał jego rydwan z walki - oficjalnie aby iść po pomoc. Ojciec, nagradzając męstwo syna na polu bitwy, przyznał mu właśnie ten tytuł). Z biegiem lat rodzili się kolejni synowie (i córki), a ci, którzy jeszcze do niedawna byli dziećmi lub młodzieńcami, teraz mężnieli a z czasem... zaczynali się starzeć. Ojciec żył i żył, ostatecznie pierwsi synowie stracili wszelką nadzieję na to, że kiedykolwiek zasiądą na tronie. Gdy nadszedł 1260 r. p.n.e. Ramzes Wielki żegnał swego pierwszego syna - Amonherhepeszefa, składając go do przeznaczonego dla niego grobowca. W kilka lat później odszedł z tego świata Preherunemef (w wieku dwudziestu kilku lat), a następnie jego młodsi bracia (Seti i Mery-Re).

Ok. 1255 r. p.n.e. po śmierci Preherunemefa, następcą Ramzesa Wielkiego został książę Ramzes - syn Isetneferet. Miał on nadzieję, że uda mu się ostatecznie objąć tron faraonów, ale nie było mu to dane - zmarł ok. 1230 r. p.n.e. Teraz następcą został jego rodzony brat - Chaemuaset. Był to bodajże najzdolniejszy ze wszystkich synów Ramzesa Wielkiego i najbardziej nadawał się do objęcia władzy. Co prawda nie przepadał za ćwiczeniami wojskowymi ani uczestnictwem w kampaniach wojennych (jak był jeszcze mały, ojciec zabrał go na wojnę do Nubii), ale za to lubił czytać, interesował się literaturą, sztuką, naukami gospodarskimi (np. o melioracji), a także teologią i... magią. To on brał udział w uroczystościach składania do grobu zabalsamowanego świętego byka Apisa (swoją drogą kult Apisa był bardzo silny w Egipcie w tym czasie, a należy pamiętać że jest to jednocześnie okres, gdy następuje wyjście Izraelitów - czyli ludu Apiru - z Egiptu pod przewodnictwem Mojżesza. I choć oczywiście wyjście z Egiptu nie było jednorazowym wydarzeniem, a nastąpiły co najmniej trzy duże "wyjścia" w latach 1270 - 1210 p.n.e., to jednak w Biblii znajduje się wiele odniesień właśnie do okresu panowania Ramzesa Wielkiego, jak choćby plaga egipska w postaci śmierci pierworodnych synów - Amonherhepeszef zmarł jeszcze w młodym wieku, choć zapewne był już wówczas dojrzałym mężczyzną - a także Złoty Cielec, którego stworzyli sobie Izraelici, gdy Mojżesz poszedł na "spotkanie z Bogiem" i przez długi czas do nich nie wracał. Ów Złoty Cielec był właśnie nawiązaniem do kultu byka Apisa, tak popularnego wówczas w Egipcie, a ponieważ lud Apiru przebywał tam przez kilka kolejnych pokoleń, przeto dobrze poznał tę wiarę).




Chaemuaset był bardzo zdolnym księciem (nie ma jednak sensu wymieniać wszystkich jego dokonań na lądzie i morzu), ale również jemu nie było dane osiąść na tronie swego ojca i ok. 1225 r. p.n.e. jego ciało trafiło w uroczystej procesji "drogi Ozyrysa" do grobowca. Dopiero wówczas kolejnym następcą starego już, bezzębnego faraona Ramzesa Wielkiego, został jego prawie 60-letni, trzynasty syn - Merenptah. A władca żył dalej i zmarł po ponad kolejnej dekadzie (ok. 1213 r. p.n.e.) jako prawie stuletni starzec. W niczym już nie przypominał owego sprawnego i silnego mężczyzny, który wstępował na tron i który w ramionach tulił swe młode żony, a u boku miał wiernego lwa-towarzysza (zdechł on zapewne ok. 1270 r. p.n.e.). Merenptah też nie był już młody i sprawny, ale początkowo jego panowanie upływało spokojnie. W pierwszym roku swych rządów złożył ofiarę Nilowi w Silsila. W 1212 r. p.n.e. nakazał swemu wezyrowi - Jotiemu "spisać wszystkich bogów Północy i Południa" (innymi słowy - przeprowadzić spis majątkowy ludności). Jednak ok. 1208 r. p.n.e. w Palestynie (Kanaanie i południowej Syrii) wybuchło lokalne powstanie i po raz pierwszy od pięćdziesięciu lat (czyli od zawarcia pokoju z Hetytami), egipski władca musiał osobiście udać się na te tereny i zdławić owo powstanie. Zdobył on Askalon i Gezer i zmusił wielu lokalnych książąt do uległości. Zadowolony z tego zwycięstwa, ok. 1207 r. p.n.e. wystawił stelę (zwaną obecnie "stelą Izraela"), której zapis brzmiał następująco: "Książęta padli na twarz, mówiąc: pokój! Pomiędzy Dziewięciu Łukami nikt nie podnosi głowy, Tehenu (Libia) jest spustoszona, Hatti jest w pokoju, Aszkelon uprowadzony w niewolę, opanowano Gezer. Janoam jest jakby jej nie było. Izrael został zniszczony, nie ma już nasienia. Charu (Palestyna) jest jak wdowa wobec Egiptu. We wszystkich krajach zaprowadzono pokój".

Radość zwycięstwa była jednak krótkotrwała, bowiem wkrótce potem (ok. 1207 r. p.n.e.) na Egipt spadła okrutna inwazja nieznanych im Ludów Północy, która była zaledwie preludium tego, co spotkać miało Egipt prawie trzydzieści lat później. Niebezpieczeństwo pojawiło się tym razem na zachodniej granicy, gdzie tamtejsze plemiona Libijczyków - podporządkowane wcześniej Egiptowi i uważane przez nich za barbarzyńców lub w najlepszym przypadku płatnych najemników - sprzymierzyły się teraz z pewną grupą plemion, które w tym właśnie czasie pojawiły się na południowo-wschodnich wodach Morza Śródziemnego. Jakie to były plemiona? Hm. Na pewno z ziem Tehenu uderzyli Szardanowie (lud Šardana), a za nimi poszli Lukka (zwani też potem... Libu). Zjawili się też na swych okrętach plemiona: Maszuasz (lud Mešweš), Akauasz (lud Aqi-waša), Szakalasz (lud Šekeleš) i Tursza (lud Turiša). Atak nastąpił jedynie ze strony lądy, czyli "Ludy Morza" musiały już wylądować i dalej prowadzić swe działania w przymierzu z bardzo przywiązanymi do ziemi plemionami Tehenu (Libii). Wiadomo też, w którym kierunku postępował atak - ku południowi, a Egipcjanie zostali nim kompletnie zaskoczeni. Najeźdźcy niszczyli i palili na swej drodze wszystko, co napotkali, a gdy dotarli do oazy Farafra, posłali emisariuszy na południe, do Nubii, aby i tam wzniecono bunt. Miesiąc czasu zajęła Egipcjanom pełna mobilizacja, a w tym czasie przybysze z Północy ze swoimi hełmami przypominającymi czapki noszone jeszcze dziś przez naszych górali, stanęli już u wrót Delty. Miasta ogarnęła panika, bowiem słyszano o tym, co działo się w innych regionach, np. w Anatolii, która barbarzyńsko i doszczętnie została spalona (jeszcze ok. 1210 r. p.n.e. faraon Merenptah posłał Hetytom statki wypełnione zbożem - na wieść iż wybuchła tam klęska głodu, o której pisałem w poprzedniej części - ale na niewiele się to zdało). Do bitwy doszło gdzieś w Delcie (nie wiadomo dokładnie gdzie, być może w rejonie Athribis, jako że stamtąd dość łatwo można było odciąć Deltę od reszty kraju, a ponoć najeźdźcy mieli swymi wojskami okrążyć dolinę Nilu).






W każdym razie bitwa, która się tam rozegrała, zatrzymała dalszy marsz Libijczyków i "Ludów Morza" na Egipt. Wedle przekazów egipskich polec miało wówczas ok. 6000 wojowników nieprzyjaciela a 9000 dostało się do niewoli. Nie wiadomo zaś jakie były straty Egipcjan. 
Wiadomo jednak coś innego - otóż najeźdźcy wcale nie zostali pokonani i choć zatrzymano ich pochód na Egipt, to nie udało się ich całkowicie rozbić. "Za zgodą Merenptaha" przybysze osiedlili się wówczas w kraju Tehenu, a jeden z tych nowych słowiańskich ludów (Lukka/Libu) dał nazwę całej tej krainie, która to odtąd zwać się będzie Libią (zaś w dwieście pięćdziesiąt lat później Libijczycy - spokrewnieni już z aryjskimi przybyszami z Północy - po raz pierwszy w swych dziejach potrafili Libijczycy najechać Egipt i narzucić mu swoją własną dynastię). Wówczas pierwsza próba opanowania Egiptu nie powiodła się "białym jak śnieg" najeźdźcom, ale teraz Egipt oczekiwał na kolejny, znacznie groźniejszy najazd.  




CYPR
(CO TAM SIĘ STAŁO?)
 




Właśnie! Kto najechał Cypr? Do dziś nie wiadomo, choć zniszczenia z okresu - co ciekawe - poprzedzającego pierwszą inwazję "Ludów Morza", są na wyspie ewidentne. Czy atak nastąpił ze strony owych najeźdźców z Północy, którzy mogli przecież grasować w tym rejonie już znacznie wcześniej, niż podaje to oficjalnie historia i archeologia? Według archeologa - Vassosa Karageorgisa, który na początku lat 90-tych XX wieku badał tamtejsze zabytki, okazuje się, że do najazdu mogło dojść już ok. 1225 r. p.n.e. czyli jeszcze przed pierwszym atakiem na Egipt przybyszów z Północy. Według Karageorgisa powodem zniszczeń, które niewątpliwie należy odnotować - choć, co ważne, nie doprowadziły one wówczas do upadku tamtejszej cywilizacji - mogły być... tłumy achajskich uchodźców, którzy w tym czasie (w obawie przed najazdem aryjskich Dorów/Gorów) masowo opuszczali Grecję i osiadali na wyspach, w tym także na Cyprze (choć nie wyklucza on jednak również i ataku na wyspę tzw.: "Ludów Morza"). Wydaje mi się jednak, że jego koncepcja jest błędna, a postaram się to wytłumaczyć w następujący sposób. Otóż przygotowując się do tego tematu, szukałem informacji na temat zniszczeń, spowodowanych działalnością najeźdźców w Syrii i Palestynie, i wówczas natrafiłem na - z pozoru może mało istotny - list, wysłany przez lokalnego władcę wyspy (Alaszija - czyli Cypru) z Kition, w którym ten oskarża o ataki na cypryjskie miasta i osady... okręty przybyłe z Ugarit. A miasto to i wielki port syryjski, leżący tuż u wrót do królestwa Kizzuwatny (południowa Anatolia - późniejsza Cylicja) był wielką handlową i militarną potęgą w tym właśnie czasie. Udało mi się zdobyć sporo informacji na temat samego Ugarit i opierając się na współczesnych badaniach archeologicznych, mogę opisać kształtowanie się tego miasta, począwszy od... VII tysiąclecia p.n.e., czyli jeszcze od epoki neolitu.

List władcy Alasziji z Kition nie powinien być bagatelizowany, gdyż potęga Ugarit opierała się nie tylko na handlu, ale również na dominacji politycznej, szczególnie zaś wśród najbliższych temu miastu ludów. A jeśli przyjmiemy, że Ugarit była mocno związana sojuszem z Hetytami i wiadomo już (o czym pisałem w poprzednich częściach) że Hetyci przynajmniej dwukrotnie wyprawiali się na Cypr (wyprawa Tuadhaliji IV z ok. 1230 r. p.n.e., a następnie jego syna - Suppiluliumy II z ok. 1205 r. p.n.e.), to wówczas łatwiej przyjdzie nam połączyć pewne fakty, gdyż jakoś dziwnie owe zniszczenia na Cyprze z ok. 1230/1225 r. p.n.e. pokrywają się z interwencjami hetyckimi w Alasziji. A to, że w działaniach tych musiała wówczas uczestniczyć flota z Ugarit, jest więcej niż pewne, jako że było to państwo formalnie sojusznicze (a realnie w pewnej zależności od Hetytów, która to forma ulegała zmianie z biegiem lat), więc musiało ono uczestniczyć w takiej wyprawie. Co prawda dysponuję również relacją niejakiego Ammurapiego (Hammurabiego, zapewne następcy niejakiego Nikmadu III - króla Ugarit), który wysłał list do władcy Alasziji i tytułował go w nim swym "ojcem" ("Ojcze, czy nie widziałeś, że wszystkie moje siły stacjonują w kraju Hetytów, a wszystkie moje okręty nadal stoją w Lukka - kraju Libijczyków - i jeszcze nie powróciły. Ten kraj jest więc pozostawiony sam sobie"). List ten napisany został z końcem XIII wieku p.n.e., zapewne właśnie wówczas, gdy Egipt zmagał się z naporem Libijczyków i wspierających ich Ludów Morza, zaś Anatolia cierpiała głód i pogrążana była w chaosie, a następnie stanęła w płomieniach, zaatakowana przez "białych jak śnieg" najeźdźców z Północy. Pozostaje więc pytanie, czy Cypr został uzależniony przez Hetytów w czasie ich pierwszego ataku i następnie oddany "w zarząd" władcom z Ugarit? Nie można tego wykluczyć, choć dowodów na potwierdzenie tej tezy nie ma żadnych, tym bardziej że doszło jeszcze do drugiego ataku Hetytów na wyspę. To co wiadomo, to fakt, iż cywilizacja Alasziji nie została zniszczona tymi atakami i przetrwała (co mogłoby świadczyć, że w ataku tym jednak nie brały udziału Ludy Morza), choć bez wątpienia zniszczenia były poważne (mury Kition i Enkomi zostały zburzone, a duża część budynków spalona, również poważnie ucierpiały miasta: Sinda, Maroni, Ma-Paleokastro czy Kavalos-Agios Dimitrios - nazwy oczywiście współczesne). Ale cywilizacja cypryjska nie zniknęła, a wręcz przeciwnie, odrodziła się z tego upadku i przetrwała jeszcze przez kolejne półtora wieku, aż do ok. 1050 r. p.n.e. kiedy to nastąpił jej ostateczny upadek.




Takiego szczęścia nie mieli mieszkańcy miast-państw Syrii i Kanaanu, którzy ok. 1180 r. p.n.e. musieli się zmierzyć z potężnym najazdem aryjskich plemion Północy, a miasta takie jak Ugarit, Sydon, Kadesz, Chasor, Megiddo, Lakisz i Aszkelon - płonęły niczym zapalone pochodnie, zaś Egipt doświadczył kolejnego ataku, który o mało co nie skończył się jego upadkiem. Zdobywcy potem osiedli na podbitych ziemiach (Libia, Anatolia, Palestyna) stanowiąc odtąd stałe zagrożenie dla tamtejszych pierwotnych ludów (np. długi konflikt ludu Apiru za zdobywcami spod znaku dziwnych prostych i rogatych hełmów, zwanymi następnie Filistynami [lud Peleset - co samo w sobie nasuwa się z określeniem Polacy] został również opisany w Biblii, w Księdze Sędziów, jak choćby w opowieści o siłaczu Samsonie). 




CDN.
 

sobota, 24 lipca 2021

SUŁTANAT KOBIET - Cz. XXVIII

HAREMY WYBRANYCH WŁADCÓW

OD MEHMEDA II ZDOBYWCY

DO ABDUL HAMIDA II

 

 
 
 

SERAJ SULEJMANA WSPANIAŁEGO

Cz. XVII





 

 ŻONA

SERAJ POD RZĄDAMI ROKSOLANY/HURREM

(1534 - 1558)

Cz. II

 
  
"Wiedziała, że była bardzo kochana. Jednak zdawała sobie sprawę, że chłopców traktowano inaczej. Na przykład tata przepasał jej starszego brata Mehmeda szablą wykonaną specjalnie dla niego. Pozwalał mu już jeździć konno na polowaniach. Selim i Bajazyd byli na to jeszcze za mali, ale oni też byli książętami. Na samo słowo "książę" pochwał nie było końca. Niewątpliwie kryło w sobie jakąś tajemnicę. Rankiem Mihrimah zwróciła się do ubierającej ją Esmy: - Co znaczy "książę"? - Oznacza potomka naszego pana padyszacha - odpowiedziała mimowolnie. - Ja nie jestem potomkinią padyszacha? Mihrimah otworzyła szeroko oczy. Esma uśmiechnęła się, czesząc opadające na ramiona włosy dziewczynki grzebieniem z kości słoniowej, inkrustowanym złotem. - Coś podobnego! - powiedziała ze strachem. - Cóż to za słowa? Oczywiście, że jesteś jego dzieckiem, ale jesteś dziewczyną. - Dziewczyny nie są książętami? - Nie, one są sułtankami. A ty jesteś naszą ukochaną sułtanką Mihrimah. Ta odpowiedź w najmniejszym stopniu jej nie zadowoliła. - Książęta są ważniejsi od sułtanek? Esma się zatrzymała. Co ta dziewczyna miała na myśli? Skąd wzięły się te niebezpieczne słowa? Uciekając wzrokiem od bacznie obserwującej ją Mihrimah, pokiwała głową. - Dlaczego? Nie było to już pytanie, przed którym udałoby się uciec, kiwając głową. - Książę, gdy dorośnie, może zostać padyszachem. To dlatego. Mihrimah nie odzywała się przez chwilę. Wpatrywała się w oczy Esmy. - Sułtanka nie może zostać padyszachem? Piastunka pokręciła głową. - Czyli książęta są ważniejsi od sułtanek, tak? Mój tata padyszach kocha Mehmeda bardziej ode mnie? Żółtogłowego i Bajazyda też? Zamilkła. Zamyślona spojrzała na swoje dłonie. - Ale dlaczego? - zapytała cicho. - Gdybym była padyszachem, nie kochałabym tego, kto zajmie moje miejsce. Esma była bliska omdlenia. Starała się nie dać nic po sobie poznać i zamknąć usta dziewczynie, udając, że nie słyszała jej ostatnich słów. To nie były słowa powiedziane ot tak. Kto wie, jak zrozumiałby je ktoś, kto by je usłyszał. A w tym pałacu, prędzej czy później, wszyscy wszystko słyszeli" - fragment książki Demet Altinyeleklioglu "Tajemnice dworu sułtana. Mihrimah. Córka odaliski". 



NOWA ODALISKA




 Gdy latem 1534 r. flota osmańska - tworzona praktycznie od podstaw przez wielkiego admirała Hayreddina Barbarossę - po raz pierwszy wypłynęła na pełne morze, jako cel obrała sobie, zdobyte w 1532 r. przez włoskiego admirała w służbie Hiszpanii - Andrea Dorię, porty: Koron i Lepanto, które Hiszpanie szybko ewakuowali. Ten pierwszy sukces wielkiego kapudana paszy (któremu rozbudowa floty zajęła zaledwie kilkanaście miesięcy), ośmielił go, by tym razem wpłynąć na Morze Tyrreńskie, gdzie już bezpośrednio mógłby zagrozić Hiszpanom, pustosząc choćby wybrzeża południowej Italii. Zresztą Hayreddin miał tu do wykonania również inne zadanie, zlecone mu bezpośrednio przez samego wielkiego wezyra - Ibrahima Paszę, a polegało ono na tym, iż... miał porwać z włoskiego miasta Fondi - leżącego na ziemiach Państwa Kościelnego i należącego od 1494 r. do rodu Colonna - tamtejszą hrabinę - Julię Gonzagę, która po śmierci w 1528 r. swego męża, hrabiego Wespazjana Colonny (syna sławnego kondotiera Prospero Colonny, który otrzymał to miasto z łaski króla Francji Karola VIII w 1494 r.), sama zarządzała owym hrabstwem. A ponieważ była ona wciąż młoda (miała ok. 21 lat) i ponoć słynęła ze swej urody, przeto Ibrahim postanowił ją porwać, przewieść do Konstantynopola i uczynić z niej nową odaliskę dla sułtana, w miejsce Hurrem, która - jak sądził - wówczas utraciłaby sułtańskie względy i poszła w odstawkę, tak jak to się stało wcześniej z Mahidevran. Sam fakt wywyższenia sułtanki Hurrem i uczynienia z niej oficjalnej żony padyszacha, był dla wielu jej wrogów irytujący i jak mogli, dążyli oni do jej usunięcia, poprzez podesłanie do łoża Sulejmana nowej nałożnicy.

Sprawę podgrzewała również afera (1533/1534), związana z budową nowej łaźni w Starym Seraju, przeznaczonym "tylko dla sułtanki Hurrem i jej dzieci", która to obawiała się zamachu na swoje życie (ponoć Hurrem miała zostać zaatakowana przez żmiję, lecz w porę zdążyła uciec bez szwanku. Swoją drogą - jeśli była to prawda, to równie dobrze ową żmiję mogli podłożyć stronnicy Hurrem, po to tylko, aby miała ona potem pretekst do odseparowania się w kąpieli od reszty odalisek i haremowych niewolnic). Ibrahim zapewne uznał, że oto nadszedł już czas, aby ostatecznie usunąć Hurrem z Seraju, gdyż jej poczynania zagrażały nie tylko interesom księcia Mustafy - jako następcy tronu (a którego to Ibrahim przysiągł chronić), ale również jego własnym. A w tym czasie, po śmierci Ayse Hafsy - która była protektorką Ibrahima - nic już nie stało na przeszkodzie wybuchowi otwartej (choć wciąż skrywanej za oficjalnymi frazesami sułtańskiego dworu o miłości, zgodzie i braterstwie wszystkich poddanych padyszacha) wojnie Ibrahima i Hurrem. Było pewne, że Hurrem dybała na życie Ibrahima, podobnie jak nie ulegało wątpliwości, że on równie mocno pragnął jej upadku a nawet śmierci. Przez te wszystkie lata, od czasu gdy Sulejman obdarzył tę dwójkę niewolników najwyższymi godnościami w państwie (zarówno Hurrem, jak i Ibrahim byli początkowo niewolnikami, ona wysłana została do sułtańskiego haremu, on był osobistym sokolnikiem Sulejmana) ich ego znacznie wzrosło, a ponieważ żadne z nich nie chciało podporządkować się drugiemu (Hurrem była teraz oficjalnie żoną sułtana, zaś Ibrahim od czerwca 1523 r. sprawował władzę jako wielki wezyr i jednocześnie bejlerbej Rumelii, a poza tym w tym samym roku stał się szwagrem sułtana, poślubiając jedną z jego sióstr - Hatice), konflikt na śmierć i życie stawał się więc nieuchronny.

Atak Barbarossy na Fondi nastąpił w nocy, z 8 na 9 sierpnia 1534 r. Gdy okręty dobiły do brzegu, marynarze cichcem zeszli na ląd i skierowali się w stronę pałacu hrabiów Colonna w którym przebywała Julia Gonzaga. Uprowadzenie jej do Seraju jednak nie powiodło się, gdyż ostrzeżona w porę, zdołała - w samej koszuli nocnej - wsiąść na koń i w towarzystwie jednego tylko rycerza, uszła porywaczom (owego rycerza kazała potem zasztyletować, choć powód tej decyzji pozostaje nieznany - być może za dużo widział, a może po prostu nie potrafił się powstrzymać i w czymś jej uchybił?). Po tym niepowodzeniu wielki admirał Heyreddin Barbarossa skierował się do Tunisu, którym władał wówczas kalif Muhammad V al-Hasan (który wstępując na tron w 1526 r., kazał zamordować wszystkich swoich 44 braci). Barbarossa zakotwiczył w porcie w Tunisie dnia 16 sierpnia 1534 r. a... jeszcze tego samego dnia obalił kalifa i zdobył miasto, ogłaszając sułtana Sulejmana Wspaniałego jedynym władcą Tunisu i całej prowincji Ifrykij (Muhammad V uciekł ze swego pałacu - podobnie jak wcześniej Julia Gonzaga - i zbiegł na pustynię, starając się nawiązać kontakt z dworem cesarza Karola V, aby ten dopomógł mu powrócić na tron w Tunisie. Swoją drogą Muhammad V al-Hasan - zwany też Mulajem Hasanem - słynął z tego, że w jego haremie... w ogóle nie było kobiet, za to kazał sobie sprowadzać młodych chłopców, których łącznie było ponad 400).  



AMBASADOROWIE




Porta Ottomańska za czasów Sulejmana Wspaniałego utrzymywała prawdziwie przyjacielskie stosunki dyplomatyczne, jedynie z dwoma chrześcijańskimi krajami w Europie, te kraje to była Francja i Polska/Rzeczpospolita. Co prawda od 1521 r. panował też pokój z Wenecją, która zgodziła się płacić sułtanowi coroczną daninę, w zamian za możliwość prowadzenia handlu na Morzu Egejskim, Morzu Czarnym i we wschodnim basenie Morza Śródziemnego, ale nie był to sojusz oparty na wzajemnej przyjaźni lub choćby wspólnych interesach politycznych, a po prostu z konieczności - Wenecja nie była w stanie skutecznie prowadzić wojny z potężną Turcją, przeto wolała się z nią dogadać i zapłacić, aby osiągnąć przynajmniej niektóre swoje cele. Pokój ten jednak w każdej chwili mógł zostać zerwany i jeśli do tego nie dochodziło, to tylko dlatego że nie było po temu woli politycznej zarówno w Konstantynopolu, jak i w samej Wenecji. Co do pokoju zawartego z Rzeczpospolitą Obojga Narodów, to już wcześniej o nim pisałem, ale warto jeszcze dodać, że pokój ten pierwotnie wyszedł od Turków, co może świadczyć, iż w sułtan nie żywił nieprzyjaznych planów względem Polski i Litwy (na co zapewne duży wpływ miała postawa Hurrem, która wywodząc się z ziem Rusi Czerwonej - wchodzącej w skład Korony Polskiej - a od 1569 r. obejmującej jedną ziemię poselską z Małopolską i Podolem, drugą zaś stanowiła Wielkopolska, Pomorze/Prusy i Mazowsze, trzecią, nieco odrębną Ukraina i Wołyń, czwartą była Litwa z Białą i Czarną Rusią, a piątą były Inflanty czyli dzisiejsza Łotwa i część Estonii - była przyjaźnie, a może nawet sentymentalnie nastawiona do swej dawnej ojczyzny). 5 stycznia 1532 r. na Wawelu zjawił się - posłany tam przez Ibrahima Paszę - Said Bej (Jan Kierdej), sturczony Polak, którego ojciec był starostą trembowelskim i krasnostawskim, a on sam został porwany za młodu przez Tatarów i sprzedany do Konstantynopola, gdzie uzyskał wolność i przeszedł na islam. Wiózł on do króla Zygmunta I Jagiellończyka list wielkiego wezyra, w którym ten dokładnie opisywał, do czego namawiał go hospodar mołdawski - Piotr IV Raresz po swej klęsce w bitwie pod Obertynem z 22 sierpnia 1531 r. Raresz namawiał Ibrahima, a za jego wskazaniem samego sułtana, aby Osmanowie ruszyli na Rzeczpospolitą. Tak więc gdyby intencje Sulejmana były wrogie, zapewne nie kazałby on Ibrahimowi wysłać takiego listu do Krakowa. 

Sułtan nie chciał też, aby Rzeczpospolita przeszła do ligi antytureckiej i prohabsburskiej, a stronnictwo ulegające Habsburgom było skupione wokół kanclerza wielkiego koronnego - Krzysztofa Szydłowieckiego. W połowie lutego 1532 r. król posłał do Konstantynopola swego posła - Jakóba Wilamowskiego, którego sułtan przyjął i tak podejmował, iż ten przebywał tam prawie dwa miesiące, a gdy wrócił do Krakowa (w maju) przywiózł wieści, iż Sulejman pragnie się porozumieć na drodze wypracowania trwałego traktatu pokojowego. Zygmunt Jagiellończyk wysłał więc w październiku 1532 r. kolejne, tym razem uroczyste poselstwo, któremu przewodził marszałek dworu młodego króla Zygmunta II Augusta (który od 18 października 1529 r. był wraz z ojcem wielkim księciem litewskim, a od 18 grudnia również i królem polskim. Koronowany został zaś na Wawelu, dnia 20 lutego 1530 r. w wieku 9 lat i od tej chwili Polska i Litwa miała jednocześnie dwóch koronowanych władców, z których każdy miał swój oddzielny dwór - przy czym wówczas istniał jedynie polski dwór Zygmunta Augusta, zaś jego litewski dwór nie był jeszcze sformowany i trwało to dość długo, tak, iż jeszcze w latach 40-tych XVI wieku, czyli podczas romansu króla z Barbarą Radziwiłłówną, dwór ten wciąż nie przybrał swego pełnego kształtu) - Piotr Opaliński. Wybranie Opalińskiego było celowym zamiarem, gdyż dawało nadzieję na trwałość zawieranego traktatu, skoro posłem, który miał go opracować, był członek dworu młodego a nie starego króla. W drodze przez Mołdawię jechał Opaliński incognito, jako że obawiał się on zasadzki zastawionej przez hospodara Raresza, który doskonale zdawał sobie sprawę, że sojusz Rzeczpospolitej i Osmańskiej Porty, to pierwszy krok do jego upadku (i tak się też stało). Jego ludzie czyhali więc na Opalińskiego tuż przy granicy za Dniestrem, ale udało mu się ominąć wszystkie te pułapki i - choć okrężną drogą, to jednak - bezpiecznie dotarł do Konstantynopola dnia 13 grudnia 1532 r. i uzyskał audiencję najpierw u Ibrahima Paszy, a następnie (18 stycznia 1533 r.) u samego sułtana. Według relacji, sułtan rozmawiał z posłem nie poprzez wezyra - jak to się przyjęło w kontaktach padyszacha z innowiercami - ale bezpośrednio, dopytywał się też o młodego Zygmunta Augusta. Wtedy też uzgodniono i opracowano kształt traktatu pokojowego, który otrzymał nazwę "wieczystego", lecz tak naprawdę sporządzony był do końca życia Sulejmana, Zygmunta I i Zygmunta Augusta, zaś następcy sułtana i młodego króla mieli - wedle ich woli - dalej kontynuować lub też odrzucić ów traktat (Sulejman jednak stwierdził, że wzajemna przyjaźń, jaką obaj monarchowie sobie ofiarowują, będzie również przykładem dla ich następców).




W wyniku tego porozumienia obie strony przysięgały sobie pokój (Ibrahim Pasza napisał nawet - pod dyktando kasztelana krakowskiego Andrzeja Tęczyńskiego - srogi list do chana tatarskiego - Sahib Gireja, w którym rozkazywał mu, by z Polską: "pokój zachował i w takim przymierzu był jako pan mój (sułtan) jest!" Co do Wołochów i Mołdawian sułtan zezwalał, by, jeśli naruszyliby spokój w państwie Zygmunta: "abyście go za gardło wzięli i skarali", podkreślając przy tym iż są to "od dawnego czasu nasi poddani". To samo deklarował król Zygmunt w stosunku do Kozaków). Poza tym Rzeczpospolita uzyskała zabezpieczoną wolność handlu na wybrzeżu Morza Czarnego, w zamian za ostateczne przyznanie Osmanom praw do tego morza - które i tak już w całości kontrolowali. Uzgodniono też, że hospodar mołdawski ma być zawsze chrześcijaninem (potem kilkukrotnie łamano ten punkt) i "ma sprzyjać" obu władcom (określenie nieco efemeryczne). Zygmunt obiecał też nie wspierać nieprzyjaciół Sulejmana ani jawnie ani tajnie (chodziło tu głównie o Habsburgów), choć w dokumencie nie pojawił się zapis, iż ma się stać "nieprzyjacielem jego nieprzyjaciół" (a taki zapis pojawił się w układzie zawartym przez Sulejmana z arcyksięciem Ferdynandem Habsburgiem, który powstał jeszcze tego samego 1533 roku, i opracowany był również przez Piotra Opalińskiego oraz Hieronima z Zadaru - a o jego zawarciu Ferdynand poinformował króla Zygmunta w październiku 1533 r. Ten drugi układ był jednak zaledwie czasowym kompromisem , natomiast pokój polsko-turecki przetrwał nie tylko Sulejmana i Zygmuntów, ale i ich następców i dopiero prawdziwa wojna Rzeczpospolitej z Imperium Osmańskim wybuchła w roku 1620, czyli prawie dziewięćdziesiąt lat później. 

Miało to ogromne znaczenie dla rozwoju ziem południowych Rzeczypospolitej i jak pisał Teodor Morawski: "Zajaśniał kraj, aż do zbytku, w budowlach, w życiu i w strojach. (...) W okolicy Krakowa, na drodze zwłaszcza do Olkusza, powstało tyle gmachów w smaku włoskim, że wymienić wszystkich trudno było. Upadały mniej potrzebne, dawne, obronne zamki panów, mnożyły się natomiast dwory i dworki szlacheckie. W dostatniejszych malowano, złocono ściany, podłogi wyściełano kobiercami (...) Już i zegary były (od 1499 r.). Na ścianach wisiały rzędy, zbroje, obrazy przodków, albo świętych, u nie-katolików Fauny, Kupidynki, Wenery, Fortuny. (...) Czeladź schodziła się wieczorem do komnaty na spólną modlitwę (...) wielu żyło nad możność. Polacy lubili przepych, przesadzali się w zbytkach, zbytkowali w biesiadach. Wychylać kielichy bez miary, było znakiem dobrego wychowania, powściągać się od nich, znakiem nieszczerości. (...) Taki sam był już zbytek w ubiorach. Z zachodu podróżni, ze wschodu junacy, wprowadzali coraz nowe stroje, mnożyły się tatarskie, tureckie, moskiewskie, węgierskie, hiszpańskie, włoskie. (...) Przywdziewano aksamity, adamaszki, materye tkane ze złota i srebra, niebieskie, zielone, szkarłatne, kosztowne futra. Czapki, kapelusze i pątliki zdobiono kitami z drogich kamieni (...) Kobiety (...) przy wystawnych strojach, jakich używały, zdawało się owszem, jakoby cała Rzeczpospolita dla nich tylko pieniądze chowała". Francuski pisarz i podróżnik z tego okresu - de Thou, zwał ówczesną Polskę: "Krajem żyznym, pełnym miast, pałacy, pełnym mężnej szlachty, łączącej miłość nauk z dzielnością oręża", zaś wspomniany wyżej Morawski dodawał: "Wyżej jeszcze podniósł pomyślność pokój sulejmański: zakwitnęła Ruś z Podolem, gdzie przecież nie trzeba już było, jak dotąd, chować w jamach i jaskiniach, przed nieprzyjacielem, dostatków i zapasów. Panowie rozbierali mlekiem i miodem płynące ukraińskie stepy, lasami wisien, dzikich migdałów, wodnych orzechów i innych owoców pokryte (...) a w zamokach taka moc ryb i raków znajdowała się, że zgnilizną zarażały powietrze (...) wzmóc się miały do nieprzebranych bogactw domy: Daniłowiczów, Ostrogskich, Wiśniowieckich, Jazłowieckich, Zbaraskich, Koniecpolskich, Sieniawskich, Kalinowskich, Sobieskich, Lubomirskich, Potockich i inne. (...) Ludność kraju i przestrzeń ziemi uprawnych podwoiły się, a każdy dobrze się żywił i w dobrych szatach chodził". Jednak ten sam Teodor Morawski był jednocześnie ostrym krytykiem panowania owych dwóch ostatnich Jagiellonów na tronie Polski i Litwy - czyli czasów, które powszechnie są uznawane za tzw.: polski "Złoty Wiek" , gdyż, jak pisał: "My nie zapomnimy, że państwo nie miało obrony, ani bezpiecznej sprawiedliwości, że straciło Smoleńsk, Połock i Oczaków, a opuściło część Inflant państwom, które pod żadnym względem mierzyć się z niem nie mogły, że prócz tego zostawić trzeba było w obcej ręce część Prus, a zaniedbać zwierzchności nad Mołdawią, że na koniec zaniechało państwo mnogich nabytków i korzyści, które mu się nastręczały. Od źródeł Wołgi i Dońca, od Możajska, Kaługi, Kurska, od Czarnego morza, cofnęło się w tych najświetniejszych czasach wielkości swojej - pod Jagiełłami - do źródeł Dźwiny, do Putywla i ujścia Dniepru, wróciła mu tylko część Prus, przybyła część Inflant. Nie bolejemy nad jego umniejszeniem: bolejemy nad tem, co przyczyny tego umniejszenia zwiastowały. Nawet dla oświaty, z której słusznie słynie wiek Zygmuntów, nastawały już złe czasy. (...) Już też akademia krakowska, przy której był naukowy kierunek, najświetniejsza na północy po upadku prazkiej, traciła ze swego blasku, rdzewiała", choć jednocześnie przyznaje on: "zakwitnęła w tych czasach jedna z jej kolonii - wyższa szkoła poznańska - którą Jan Lubrański, biskup poznański założył (1519 r.), powstała także (1542 r.) akademia w Elblągu, pojawiły się szkoły w Litwie (1522 r.), a w końcu rzadką już była parafia bez szkoły".




Stosunki polsko-tureckie szczególnie się zintensyfikowały w latach 40-tych i 50-tych XVI wieku, gdy w 1539 r. żoną króla Węgier - Jana Zapolyi, została córka Zygmunta I i Bony Sforzy - Izabela Jagiellonka, która wkrótce powiła syna - Jana Zygmunta Zapolyę. Po śmierci męża (1540 r.), Izabella - jako regenta panująca w imieniu swego syna - w obawie przez Habsburgami, uzyskała od Sulejmana potwierdzenie swych rządów w Siedmiogrodzie (1541 r.). Lecz gdy została stamtąd wypędzona przez cesarza (1551), który w zamian ofiarował jej rządy na Śląsku (dla Jana Zygmunta w Opolu i Raciborzu, dla niej zaś w Ziębicach i Ząbkowicach, które to ziemie były spustoszone niedawnymi jeszcze i nieudolnymi rządami Hohenzollernów). Przebywała tam jednak bardzo krótko - nie było tam nawet odpowiedniej siedziby, godnej księżnej - i wróciła do kraju, gdzie brat Zygmunt II August przyznał jej dochody z Sanoka i Krzepic, a matka Bona Sforza dodała jeszcze Wieluń i Sambor z własnych majętności. Izabela powróciła na Węgry w 1556 r. i odtąd niepodzielnie władała Siedmiogrodem w imieniu swego syna aż do śmierci w 1559 r. Warto jednak dodać, że właśnie w jej sprawie (głównie, choć nie tylko) bardzo często pisywali do siebie sułtan Sulejman i król Zygmunt August, a częste poselstwa, wysyłane do Konstantynopola (1550 - Andrzeja Burskiego, 1553 - Stanisława Tęczyńskiego, 1554 - Jazłowieckiego, 1555 - Pileckiego i 1556 - Brzozowskiego), jak również przez sułtana do Krakowa (1550, 1551, 1552, 1553, 1554, 1556) spowodowały, iż żaden inny kraj chrześcijański nie utrzymywał z państwem muzułmańskim tak licznych relacji i ożywionej dyplomacji. Warto też dodać, że układ polsko-turecki z 1533 r. był pierwszym w erze nowożytnej sojuszem politycznym chrześcijańskiego i muzułmańskiego państwa.




Drugim państwem, z którym Imperium Sulejmana Wspaniałego utrzymywało zażyłe stosunki, była Francja króla Franciszka I - owego wielkiego miłośnika sztuki (dla którego tworzył również Leonardo da Vinci), wroga cesarza Karola V Habsburga i konkurenta króla Anglii - Henryka VIII, z którym wielokrotnie rywalizował (nawet fizycznie, wdając się z nim w zapasy na Polu Złotogłowia pod Calais w 1520 r.). Franciszek (podobnie jak Henryk) był również wielkim erotomanem i miłośnikiem piękna kobiecego ciała (powtarzał, że każda kobieta jest niczym kwiat, a na jego dworze, niczym w ogrodzie, kwitną wszystkie piękności). Niestety, to upodobanie doprowadziło go do śmierci, gdyż ów sławny król zmarł na syfilis, nie mogąc znaleźć leku na tę chorobę (ponoć posłał nawet ekspedycję do Brazylii, aby przywieziono mu specjalny korzeń z drzewa, którym mieli okładać się "tubylcy" i którym to pomagało). Był w tym podobny do Sulejmana, gdyż podobnie jak on, również Franciszek pragnął mieć swój prywatny harem, pełen pięknych kobiet, gotowych spełniać jego polecenia (a ponieważ nie było to możliwe, więc sypiał z żonami swych dworzan i to często za ich zgodą. Zresztą niewyrażenie zgody nie miało większego znaczenia, gdyż król i tak dopiął swego, a często poturbował przy tym niejednego zazdrosnego męża, który... własną szpadą blokował Franciszkowi drogę do alkowy swojej żony). Ten "kochliwy" władca, dążył jednak przede wszystkim do zabezpieczenia swych interesów w północnych Włoszech, a w tamtym rejonie wchodził w konflikt z cesarzem rzymskim i królem Hiszpanii - Karolem V Habsburgiem, który w bitwie pod Pawią (24 lutego 1525 r.) rozbił siły króla Francji, a jego samego wziął do niewoli. Był to ogromny cios dla monarchii Walezjuszy, gdyż Francja traciła wówczas nie tylko Mediolan, ale również zagrożony był jej suwerenny byt (król w niewoli, brak rządu, brak armii). Władzę w Paryżu uchwyciła w swe ręce matka Franciszka - Ludwika Sabaudzka i otoczona doradcami, szybko przywróciła spokój w kraju. Wielu doradzało Karolowi V ostateczne rozprawienie się z osłabioną Francją, albo przynajmniej wymuszenie na królu-więźniu takich warunków, po których przyjęciu monarchia Walezjuszy się by już nie podniosła. Tak też się stało i z początkiem 1526 r. Karol V wymusił na Franciszku zrzeczenie się księstwa Mediolanu i wszystkich praw do Italii, a także księstwa Burgundii, odstąpienie Flandrii i Artois, oraz przysłanie do Hiszpanii synów Franciszka, jako zakładników i gwarantów wypełnienia traktatu madryckiego przez króla Francji po jego uwolnieniu z niewoli. Franciszek oczywiście traktat podpisał (aby wydostać się spod władzy Karola), ale w żadnym razie nie zamierzał go dotrzymać i twierdził że jako wymuszony na nim siłą, jest nieważny.




Wówczas zmienił się też stosunek Henryka VIII do Francji, który wcześniej sprzymierzony z Karolem V, teraz, widząc do jakiej potęgi mógłby wzrosnąć, postanowił ponownie zbliżyć się do Franciszka, a raczej do jego matki - Ludwiki, która pod nieobecność syna władała Francją. Ale nie to jest ważne, jak wówczas zmienił się stosunek Anglii do Francji, ale to, że właśnie w owym 1526 r. królowa Ludwika Sabaudzka wysłała pierwsze poselstwo na dwór Sulejmana Wspaniałego do Konstantynopola, w celu wypracowania jakiegoś sojuszu przeciwko Hiszpanii. Nie wiadomo kto stał na czele tego pierwszego francuskiego poselstwa, wiadomo jednak że nie dotarło ono do celu (w skład poselstwa wchodziło 12 osób) i przejeżdżając przez Bośnię zostali oni zatrzymani, a następnie zamordowani z rozkazu tamtejszego padyszacha, któremu spodobały się piękne dary które posłowie wieźli dla Sulejmana. Bardzo szybko, jeszcze w tym samym 1526 r. (jeszcze przed powrotem króla do Francji) wysłano kolejne poselstwo, któremu przewodził chorwacki szlachcic - Jean Frangipani. Król Franciszek, w liście do sułtana prosił go, aby ten zaatakował Węgry Ludwika II Jagiellończyka (potem Franciszek zarzekał się, że takiego listu nigdy nie napisał i nie wspierał muzułmanów przeciw chrześcijanom, choć Austriacy rozgłaszali, że to właśnie Franciszek winien jest śmierci młodego Ludwika Jagiellończyka - króla Węgier), podczas gdy on ruszy na cesarza. Atak na Węgry miał być spowodowany tym, że król Ludwik był żonaty z Marią Austriaczką, siostrą cesarza Karola i arcyksięcia Ferdynanda Habsburga. Sułtan miał obiecać, że taki atak nastąpi (i nastąpił, skończył się bitwą pod Mohaczem oraz utratą niezależności Węgier). Dodatkowo Frangipani miał uzyskać odszkodowanie i oficjalne przeprosiny od paszy Bośni, za morderstwo dokonane na swoim poprzedniku.

Franciszek I (aby uciszyć podejrzenia o sprzyjanie Turkom) zrezygnował z oficjalnej i dalej utrzymywał tajną dyplomację z Konstantynopolem, która szczególnie aktywna była w latach 1527-1528. Wówczas udało się Franciszkowi uzyskać ochronę chrześcijan w Imperium Osmańskim i zapewnienie sułtana, iż: "Za naszego sprawiedliwego panowania (...) Będą żyli spokojnie pod naszym opiekuńczym skrzydłem (...) zachowają bezpiecznie wszystkie kaplice i przybytki, jakie obecnie zajmują, i nikt nie może ich uciskać ani gnębić w jakikolwiek sposób". Franciszek uzyskał również zgodę na swobodę poruszania się Francuzów i Katalończyków zamieszkałych w państwie Sulejmana Wspaniałego (od czasów wypraw krzyżowych) oraz możliwość prowadzenia przez nich handlu w całym Imperium. Po uzyskaniu tych przywilejów, ogłosił Franciszek iż jest prawdziwie "arcykatolickim królem", gdyż dba o chrześcijan będących w niewoli u muzułmanów. W 1528 r. król Franciszek ponownie spróbował zdobyć Italię i wysłał na podbój Mediolanu oraz Neapolu wielką armię pod wodzą generała Lautreca, ubezpieczaną od strony morza przez flotę Andrea Dorii. Sprawa wydawała się być beznadziejna tym razem dla cesarza Karola V, i nawet bohater spod Pawii - Karol de Lannoy de Leyva ostrzegał go w swych listach, pisząc: "Wasza Cesarska Mość wie zapewne, że król Neapolu znajduje się równie daleko stąd, co Wasza Cesarska Mość, toteż w międzyczasie, nim z powrotem nadejdzie odpowiedź, przepaść może wszystko". W innym zaś liście dodawał: "Wasza Cesarska Mość pokłada ufność w swoim szczęściu i słusznie, byłoby jednak dobrze dopomóc mu, mając na uwadze, że nawet Bóg niecodziennie czyni cuda". Konflikt z Francją nie był jedynym w tym czasie, gdyż (prawie) taką samą wojnę prowadził wobec cesarza król Anglii - Henryk VIII, z tym tylko, że tutaj akurat Karol mógł ograniczyć się do samej propagandy i uderzał w kardynała Tomasza Wolsey'a, jako głównego przeciwnika królowej Katarzyny Aragońskiej (ciotki cesarza), dążącego do rozwiedzenia jej z królem. Co się zaś tyczy Francji, to wciąż wierzył Karol w swą "cudowną gwiazdę" a po Pawii twierdził wręcz, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Tymczasem Lautrec doszedł do Neapolu, który obległ od strony lądu i morza. Doszło tam wówczas (kwiecień 1528 r.) do bitwy morskiej pod Amalfi, w której flota francuska Andrea Dorii rozgromiła słabą flotę hiszpańską wicekróla Hugo de Moncady (który poległ w tej bitwie). Wydawałoby się, że rządy hiszpańskie nad Italią właśnie dobiegają kresu, ale wówczas to wybuchł konflikt pomiędzy Dorią a królem Franciszkiem, który doprowadził do przejścia tego pierwszego na stronę Karola V (a za nim z cesarzem złączyła swe losy Genua - z której Doria się wywodził). Był to duży cios dla Franciszka i wkrótce potem (sierpień 1528 r.) musiał zwinąć oblężenie Neapolu, a cesarz ponownie odzyskał całą Italię.




Przez cały okres toczenia tej wojny (zwanej oficjalnie wojną Ligi z Cognac), cesarz proponował królowi Franciszkowi, by zamiast wykrwawiać w bitwach swych własnych poddanych, to oni sami stanęli do walki na ubitej ziemi i jak szlachetni monarchowie, stoczyli ze sobą pojedynek. Ponieważ Franciszek odmówił, Karol oficjalnie nazwał go (marzec 1528 r.) "człowiekiem podłym i nikczemnym". Karol pragnął, by do pojedynku monarchów doszło na granicy francusko-hiszpańskiej, pomiędzy Fuenterrabią a Hendayą, ale Franciszek - gdy tylko cesarski poseł w Paryżu o tym wspominał - wpadał w prawdziwy gniew. Skończyło się to dla hiszpańskiego ambasadora - Nicolasa Perrenota de Granvelle czterdziestodniowym pobytem w lochu (potem, po jego powrocie do Hiszpanii, Karol V suto wynagrodził mu ową zniewagę). 3 sierpnia 1529 r. podpisany został pokój z Cambrai (zwany też "Pokojem Dam" - jako że najbardziej aktywne przy jego zawarciu, były królowa matka Ludwika Sabaudzka oraz ciotka Karola - Małgorzata Habsburg, sprawująca funkcję gubernatora ówczesnej Holandii). Pokój ten był w zasadzie powtórzeniem pokoju madryckiego z 1526 r., z wyjątkiem dotyczącym księstwa Burgundii, które miało zostać przyłączone do domeny króla Franciszka. Król Francji godził się także przejąć na siebie dług Karola V, jaki ten miał w stosunku do Henryka VIII w wysokości 300 000 dukatów. Cesarz zgodził się także na wykup z niewoli synów króla Franciszka (którzy przebywali tam od 1526 r.) - Franciszka i Henryka (ten ostatni zostanie królem Francji w roku 1547 jako Henryk II i będzie ojcem nieszczęsnego króla Polski i Litwy - Henryka Walezego), płacąc za nich olbrzymią kontrybucję, w wysokości 2 milionów escudos (ok. miliarda dzisiejszych hiszpańskich peset).

Po zawarciu "Pokoju Dam", Franciszek realnie zrywał stosunki z Sulejmanem i publicznie zarzekał się, że nigdy nie wchodził z nim w żadne rozmowy, nazywając go jednocześnie "barbarzyńcą". Jednak prywatnie starał się wytłumaczyć ze swojego zachowania i marcu 1532 r. posłał do Konstantynopola swego posła - Antonio Rincona, który miał wyjaśnić sułtanowi, że Franciszek musiał podpisać pokój w Cambrai, aby ocalić swoich synów i że jego "uczucia" co do sułtana nie uległy zmianie. Podróż Rincona trwała dość długo, jako że po pierwsze musiał uważać na ludzi Karola V i arcyksięcia Ferdynanda w Austrii oraz na Węgrzech, a po drugie mocno rozchorował się on w Raguzie i dopiero z początkiem 1533 r. dostąpił możliwości audiencji u sułtana, który przebywał wówczas w Belgradzie. Rincon, prosił Sulejmana w imieniu swego króla, aby ten zaatakował cesarza w Italii, a zrezygnował z marszu na Węgry i Austrię - gdyż obawiał się Franciszek, że taka wojna w Rzeszy znacznie pojedna ze sobą katolików i protestantów niemieckich, a w interesie Paryża było utrzymanie rozbicia i podziału Niemiec na jak najmniejsze kraje. Sulejman odmówił, ale zaproponował Franciszkowi wsparcie floty Hayreddina Barbarossy w ewentualnej nowej wojnie z cesarzem. Tę zaś propozycję odrzucić musiał Franciszek, jako że zbyt wiele głosów podnosiło się co do jego współpracy z muzułmanami, a kładło się to cieniem na opinii arcykatolickiego króla - jaką Franciszek pragnął zachować. Poza tym, w październiku 1532 r. gdy Henryk VIII oficjalnie przedstawiał mu w Calais Annę Boleyn, jako swą przyszłą małżonkę, to właśnie Franciszek (aby zmyć z siebie wszelkie podejrzenia o sojusz z Sulejmanem) zaproponował Henrykowi udział w wielkiej krucjacie antytureckiej i podpisał z nim traktat w Boulogne, w którym obaj monarchowie deklarowali, że wspólnie: "będą stawiać opór przeklętym wysiłkom i gwałtom rzeczonego Turka, naszego wspólnego wroga i przeciwnika". Oczywiście były to tylko słowa, bowiem nikt w ówczesnej Europie nie myślał już o podjęciu akcji krucjatowej, a sama idea wydawała się tak odległa i bajkowa, że wręcz nieprawdopodobna.  




Wiele padało słów, każdy z owych monarchów (Karol V, Franciszek I i Henryk VIII) marzył o wielkiej sławie i chwale wojennej. Karol pragnął wkroczyć do Konstantynopola i wyzwolić to miasto z tureckiej niewoli. Franciszek wszystkich zapewniał o swej niezachwianej wierze i zarówno papieżowi, jak i królowi Anglii deklarował pomoc w zorganizowaniu krucjaty na Turka, zaś Henryk marzył o powtórzeniu chwały wojennej swego przodka - Henryka V spod Azincourt i nie miało znaczenia czy tę chwałę zdobędzie na Francuzach, Hiszpanach czy Turkach. Sulejman zaś, był zafascynowany Nowym Światem i pragnął wysłać do Ameryki pierwszą osmańską ekspedycję, a mapy nowego kontynentu, sporządzone przez Piri Reisa z 1528 r. jeszcze bardziej go w tym utwierdzały. Lecz to były na razie jedynie marzenia ówczesnych monarchów, którzy we własnym mniemaniu mieli się za prawdziwych "władców świata", realna polityka toczyła się zaś obok tego. Tak więc rozmowy francusko-osmańskie trwały (głównie w Wenecji pod przewodnictwem Rincona, a także w Konstantynopolu, gdzie Franciszek posłał Camillo Orsiniego) przez cały rok 1533. Sułtan też wysłał swego przedstawiciela do Paryża. W owym 1533 r. król Francji udał się też do Marsylii na spotkanie z papieżem Klemensem VII (który namawiał go tam do wyprawy zbrojnej na Anglię i zmuszenia Henryka VIII do powrotu na łono Kościoła Katolickiego). Franciszek tam właśnie po raz pierwszy postawił się papieżowi i stwierdził że jeśli Turcy ruszą na Europę i będą próbowali ją zdobyć, on nie będzie im w tym przeszkadzał, jako że ze strony cesarza doznał już tylu zniewag - iż nie jest w stanie tego zliczyć, a to wszystko przy aprobacie Stolicy Świętej. 




W październiku 1534 r. po raz pierwszy flota Barbarossy pojawiła się w Marsylii, a sam kapudan pasza udał się na rozmowy z królem aż do Paryża. W tym też czasie uzgodniono, że król Francji zamierza utrzymywać stałe poselstwo w Konstantynopolu, a jako pierwszym do tej misji został wydelegowany - Jean de La Forest, francuski szlachcic, będący też rycerzem Zakonu Joannitów, który wyjechał do Konstantynopola w lutym 1535 r. i przez Tunis dostał się na dwór Sulejmana w czerwcu tego samego roku. Jego zadaniem było wypracowanie wspólnego francusko-tureckiego traktatu politycznego, który nie ograniczałby się (jak ten, sporządzony z Rzeczpospolitą) do pokojowych stosunków, a byłby sojuszem ofensywnym, skierowanym przeciwko cesarzowi Karolowi V. W lutym 1536 r. monsieur Forest wypracował "kapitulację", skrywającą pod płaszczykiem umowy handlowej, pierwszy w dziejach sojusz francusko-turecki, skierowany przeciwko Hiszpanii Karola V, z którym to właśnie w tym samym czasie Franciszek rozpoczynał swoją nową wojnę.  





CDN.