LUDZKIE LOSY I
WOJENNE WSPOMNIENIA
Na początek chciałbym przedstawić wojenne losy pani Wandy Niemczyckiej Babel, urodzonej w 1922 r. we Lwowie. Z tego opowiadania, dowiemy się jak wyglądała okupacyjna lwowska codzienność i ile ludzie musieli znieść, by przetrwać. Pani Wanda zmarła w 2007 r.
Z PAMIĘTNIKA
WANDY NIEMCZYCKIEJ BABEL
Cz. V
ŻYCIE CODZIENNE W ... "RAJU"
Zmieniła się nazwa uczelni, bo o ile dobrze pamiętam, nie była to już Akademia, ale Instytut Weterynaryjny. Zmieniły się, oczywiście, władze naczelne, pojawił się jakiś radziecki dyrektor, a z nim, oczywiście, sekretarz partii i kilku innych "dygnitarzy" administracyjnych. Natomiast nie było żadnych nowych twarzy w gronie profesorów. Może przybyło trochę ukraińskich asystentów, no i obowiązkowo wykładowców leninizmu i marksizmu przybyłych z kraju uszczęśliwiającego narody, jak też kilku lektorów języków ukraińskiego i rosyjskiego. Od pierwszych dni pobytu na uczelni poczułam się tam dobrze w tym głośnym tłumie nowych kolegów, w przytłaczającej większości myślących i odczuwających tak, jak i ja. Po długich tygodniach pobytu w domu, w natłoku niewesołych myśli, tu się jakoś rozładowałam, chwilami nawet zapominając o wojnie i jej skutkach. Wszyscy byliśmy tacy młodzi i zwyciężała w nas ta młodzieńcza chęć życia w sposób, choć trochę normalny. Wkrótce też zaczęły pochłaniać nas związane ze studiami obowiązki i problemy. Wprowadzone rygory, takie jak każdorazowe podpisywanie list obecności na wykładach i ćwiczeniach musieliśmy traktować poważnie.
Z wykładanych na pierwszym roku przedmiotów zapamiętałam przede wszystkim chemię wykładaną przez Ojca (zaliczenia i egzaminy zdawałam u docenta Juliana Wałeckiego), anatomię, rozpoczynającą się od osteologii prof. Antoniego Banta oraz botanikę prof. Bronisława Janowskiego i histologię. Wszystkie te dyscypliny wykładane były w języku polskim i nawet asystenci ukraińscy najczęściej się tym językiem posługiwali. Osobny zupełnie rozdział stanowiły, najważniejsze dla władzy, "Zasady leninizmu i marksizmu" (czy coś w tym rodzaju) prowadzone przez jakiegoś aparatczyka rosyjskiego sprawiającego wrażenie niezbyt inteligentnego robota zaprogramowanego na szereg podobnych frazesów, oraz lektoraty j. ukraińskiego i rosyjskiego. Pamiętam, że wprowadzenie tych dwóch języków słowiańskich stworzyło w moim umyśle kompletny mętlik i poza jakim takim przyswojeniem sobie cyrylicy w czytaniu i pisaniu, niewiele więcej się nauczyłam.
Powoli przemijał rok 1939, a każdy jego dzień kładł się mrocznym cieniem na tych pozorach normalności, które próbowaliśmy budować, choćby czasem śmiejąc się i ciesząc z drobiazgów, dawniej, najpewniej zupełnie niezauważanych. I tu przychodzą mi na myśl moje krótkie "wycieczki" z Janką na początek ulicy Kochanowskiego, do miejsca, w którym jeszcze tak niedawno mieściła się nasza ulubiona cukierenka pana Sobotnickiego, a obecnie do lokalu "Chlibobułocznej nr. któryś tam" (napis oczywiście w cyrylicy). Pracowała tam starsza siostra Janki - Tosia, zupełnie inna od niej, bo wyższa tęższa, o okrągłej, rumianej, bardzo pogodnej i pełnej życzliwości twarzy w okularach. I zdarzało się nam czasem, gdy brak było klientów w sklepie, że Tosia z miłym uśmiechem wyciągała spod lady śliczne, okrągłe, słodkie bułeczki ... z rodzynkami! Były naprawdę pyszne. Cieszyłyśmy się nimi jak dzieci i w drodze powrotnej na uczelnię przysiadałyśmy na jakimś murku, a potem pilnie i z namaszczeniem wydłubywałyśmy wszystkie rodzynki, próbując delektować się nimi jak najdłużej.
W
studia weterynaryjne, w okresie tych dwóch pierwszych lat wojny,
zaangażowałam się mocniej niżby tego wymagało założenie, iż będą one
tylko czymś przejściowym, jakąś koniecznością, dla przetrwania w nowym
układzie historycznym i wymiarze moim osobistym. Z jednej strony była to
kwestia moich ambicji, aby dać sobie radę z pokonaniem własnych
animozji w stosunku do nauk ścisłych, które nigdy nie były moją mocną
stroną, z drugiej zaś znalezienie ucieczki od otaczającej
rzeczywistości, jak też zaspokojenie potrzeb poznawczych bardzo silnie w
tym okresie życia rozbudowanych. Najlepiej pamiętam moje wgłębianie się
w świat słabo dotąd poznanej chemii, oraz zupełnie nieznanej anatomii.
Wykłady tego drugiego przedmiotu prowadził oczywiście kierownik katedry
prof. dr Antoni Bant, którego bardzo drobna postura, jak i niesłychanie
ascetyczne, pociągłe rysy twarzy dawały mu równie dobrze wiek lat
czterdziestu jak i sześćdziesięciu. Wykłady te wygłaszane głosem
ściszonym, jednostajnym i beznamiętnym, będące właściwie odczytywaniem
wydanych ongiś przez tego profesora skryptów, najzwyczajniej w świecie
były przeraźliwie nudne i to co nasze studenckie audytorium w czasie ich
trwania wyprawiało z trudem balansowało na granicy norm przyzwoitości.
Ale on zupełnie nie zwracał uwagi na to zakamuflowane, podskórne
wrzenie, dające tylko o sobie znać od czasu do czasu wybijającym się
piskiem, chichotem czy podejrzanym szmerem.
Zupełnie
inne były ćwiczenia odbywające się w prosektorium. W tym ponurym
królestwie padłych krów, kóz, a najczęściej psów, w specyficznym
słodkawo - drażniącym powietrzu zadziwiająco szybko przezwyciężałam
swoją, dotąd tak przesadnie brzydzącą się wszystkiego, naturę i równie
szybko opanowałam technikę preparowania mięśni, która pozwalała na
dokładne odsłanianie miejsca ich zaczepów, przebiegu itd. Moja kulawa
raczej znajomość łaciny z lat szkolnych bardzo ułatwiała mi przyswajanie
sobie całej anatomicznej terminologii używanej wyłącznie w tym języku.
Tu, w tak specyficznym przybytku zetknięcia się dwóch światów panowali
przede wszystkim doc. Myczkowski z przedwojennej gwardii, oraz doc.
Reich, żydowski uciekinier, chyba z Warszawy, który tu znalazł
schronienie, jak też dwóch asystentów (a może tylko jeden?) lwowskich
Ukraińców. Doc. Reich, mogący się szczycić dosyć potężną i mocną budową
ciała, z bardzo krótko ostrzyżonymi, rudymi włosami, w okularach w
cieniutkiej złotej oprawie, interesował się ogromnie płcią przeciwną, a w
szczególności jego, zresztą miłą i kulturalną, uwagą cieszyła się
Janka, którą w sposób wyraźny adorował.
Podczas gdy w prosektorium górował nasz młodzieńczy humor, swobodny nastrój do płatania sobie drobnych figli, cichych rozmów, czasem zupełnie prywatnych, na pseudo - wykładach tzw. "marksizmu - leninizmu" (dokładna ich nazwa dawno uleciała mi z pamięci) wyżywaliśmy się w zupełnie inny sposób. Nasz rosyjski politruk, o niezbyt chyba wykształconych półkulach mózgowych, w czasie tzw. dyskusji stawał się obiektem zakamuflowanych drwin i ośmieszania tego, o czym mówił. Wystarczyło na wstępie rzucić kilka wyświechtanych, ale ulubionych sowieckich sloganów, by potem, za tym parawanem, inteligentnie wykpiwać wszystkie bolszewickie ustrojowe wspaniałości owocujące rzeczywistością, którą oglądaliśmy. Nasz wykładowca, który trochę rozumiał i mówił po polsku, był na tyle nie rozgarnięty, czy też ciężko kojarzący, że przyjmował wszystko z satysfakcją, potakując głową i powtarzając tylko "da, da", "prawilno" lub "haraszo". A my bawiliśmy się po prostu wspaniale, wyładowując jednocześnie nasz bezsilny gniew i nienawiść.
Podczas gdy w prosektorium górował nasz młodzieńczy humor, swobodny nastrój do płatania sobie drobnych figli, cichych rozmów, czasem zupełnie prywatnych, na pseudo - wykładach tzw. "marksizmu - leninizmu" (dokładna ich nazwa dawno uleciała mi z pamięci) wyżywaliśmy się w zupełnie inny sposób. Nasz rosyjski politruk, o niezbyt chyba wykształconych półkulach mózgowych, w czasie tzw. dyskusji stawał się obiektem zakamuflowanych drwin i ośmieszania tego, o czym mówił. Wystarczyło na wstępie rzucić kilka wyświechtanych, ale ulubionych sowieckich sloganów, by potem, za tym parawanem, inteligentnie wykpiwać wszystkie bolszewickie ustrojowe wspaniałości owocujące rzeczywistością, którą oglądaliśmy. Nasz wykładowca, który trochę rozumiał i mówił po polsku, był na tyle nie rozgarnięty, czy też ciężko kojarzący, że przyjmował wszystko z satysfakcją, potakując głową i powtarzając tylko "da, da", "prawilno" lub "haraszo". A my bawiliśmy się po prostu wspaniale, wyładowując jednocześnie nasz bezsilny gniew i nienawiść.
W
połowie kwietnia 1940 byliśmy już po "paszpotryzacji" (do dziś
zachowałam ową nienawistną, małą, szarą książeczkę podporządkowującą nas
przez NKWD Związkowi Rad), uparcie powtarzając sobie, że wszystko co
się dzieje szybko przeminie i za kilka miesięcy zobaczymy tu już
aliantów. Mimo tego mój Ojciec robił wrażenie coraz bardziej
przygnębionego, pozbawionego swego dotąd tak bardzo aktywnego życia
naukowego i społecznego. Mama wszystkie swoje wysiłki koncentrowała na
prowadzeniu domu i zaspokajaniu naszych malejących potrzeb. My z Hanką
miałyśmy coraz rzadsze kontakty towarzyskie z dawnymi przyjaciółmi.
Wielu z nich po prostu zniknęło, inni, podobnie jak my zamykali się w
kręgu własnych rodzin i spraw, borykając się z dniem codziennym, obawami
o dzień następny, przytłoczeni ciężarem tragedii swoich najbliższych,
którzy już doznali represji i ciężkich zagrożeń.
W tym ponurym czasie pierwszego roku umacniającej się we Lwowie i całej amputowanej części Polski władzy radzieckiej, w mieście rozpoczęły mnożyć swą działalność osoby zajmujące się wróżeniem, przepowiadaniem przyszłości. Był to pewnego rodzaju sposób na przeżycie. Wszelkiego rodzaju jasnowidze, kabalarki i magowie wiedzy tajemnej, w zależności od płci, w hinduskich turbanach lub o zawoalowanych twarzach w towarzystwie czarnych kotów wpatrzone w szklane kule, których adresy przekazywano sobie z rak do rąk - mieli kolosalne wzięcie. Ludzie żyjący w ciągłej niepewności, doznający sami lub w swym najbliższym otoczeniu ciągłych nieznanych ciosów - stanęli przed czarną, niezbadaną ścianą i za wszelką cenę pragnęli odkrycia jej choć w szczelinie, mogła bowiem za nią objawić się ... NADZIEJA.
Nasza
Mademoiselle, która coraz lepiej poczynała sobie z językiem polskim
coraz śmielej poruszała się po ulicach Lwowa, wydreptując je od ucznia
do ucznia czy uczennicy, znalazła się w tej właśnie grupie osób
opętanych manią odwiedzania "władców przyszłości". Początkowo przez
pierwsze miesiące odwiedzała ich chaotycznie, opowiadając nam, co który
powiedział. Potem zaczęła koncentrować się już tylko na jednym, rzekomo
świetnym, który podobno pochodził z Indii, nosił turban w czasie pracy i
bardzo się nią zainteresował, twierdząc, że mogłaby zostać jego
asystentką. W miarę upływu czasu wizyty jej u niego podejrzanie się
mnożyły, aż wreszcie, może w lecie 1940 spakowała swoje manatki i
oświadczyła Rodzicom, że się wyprowadza, bo wychodzi za mąż za pana XY i
zostaje jego asystentką. Już potem nigdy się nie pokazała i nie
dowiedziałam się jak potoczyły się jej losy.
W atmosferze ciągłych aresztowań, nagłych rewizji i przesłuchań, o których my, mieszkańcy Lwowa, dowiadywaliśmy się tzw. "pocztą pantoflową" w różnych odstępach czasu od ich wykonania, przemijała pierwsza, mroźna, nabrzmiała od ludzkich tragedii i niepewności każdego dnia zima 1939/40. Kwiecień 1940 uświadomił nam, że dopiero w tym miesiącu nastąpiło pierwsze apogeum przemocy i okrucieństwa wobec bezbronnych rodzin, przeważnie pozbawionych już, bo wcześniej aresztowanych, ojców i opiekunów. Noc 13 kwietnia to straszliwy wstrząs dla tych, którzy przespali ją spokojnie, niczego nie podejrzewając. Noc 13 kwietna to walenie do bram, wyciągane śpiących lub czuwających mieszkańców z naprędce kleconymi tobołkami i ładowanie ich do podstawionych ciężarówek, pozbawionych wszystkiego co dotąd posiadali i kochali. Noc 13 kwietnia to podeptanie wszelkich praw setek tysięcy obywateli polskich nie tylko we Lwowie, ale i na całym kupowanym terytorium Rzeczypospolitej.
Wiadomości
o tym kto padł ofiarą utraty własnego dotąd życia, a stanął twarzą w
twarz z czymś groźnym, przerażającym swą zagadką, życiem brutalnie
narzuconym i obcym, docierała do nas w różnych odstępach czasu i w
sposób niepełny. Jak pisałam, o wielu tych aktach przemocy dowiedziałam
się nawet po dziesiątkach lat, zwłaszcza jeśli chodziło o znajomych
żyjących poza Lwowem. Przez
wiele nocy od tej tragedii nie mogłam już spokojnie spać i to nie z
obawy o siebie i moją rodzinę. Moja wyobraźnia pracowała zbyt
intensywnie, a moje dotychczasowe odczucia wartościujące człowieka
doznały potężnego szoku. Zobaczyłam po raz pierwszy człowieka odartego
ze wszystkiego co ludzkie, zdolnego, nie do zabicia nawet, ale wtrącenia
drugiego człowieka do piekła.
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz