Łączna liczba wyświetleń

środa, 3 sierpnia 2016

PIEKŁO WESZŁO DO RAJU! - Cz. V

LUDZKIE LOSY I

WOJENNE WSPOMNIENIA






W tym temacie pragnę zaprezentować wspomnienia ludzi, którzy przeżyli wojenne piekło i którzy na własne oczy widzieli tragedie i okropności czasów wojny, okupacji i niesamowitego wręcz zezwierzęcenia ludzi, którzy potrafili zmienić się w katów. Takim czasem bez wątpienia była niemiecko-sowiecka inwazja na Polskę (oraz późniejsze wydarzenia lat II Wojny Światowej). 1 września 1939 r. było niczym otwarcie piekielnych czeluści, lecz wkroczenie Sowietów 17 września, to już była całkowita katastrofa nie tylko militarna i polityczna, lecz także obyczajowa, kulturowa, cywilizacyjna i mentalna, tak że określenie "Piekło weszło do Raju", pasuje w tym momencie w całej rozciągłości. Nie ja jednak jestem autorem tej frazy, zaczerpnąłem ją z książki pana Bogdana Loeba, opisującej wkroczenie krasnoarmiejców na wschodnie ziemie II Rzeczypospolitej.

Poniżej chciałbym zaprezentować autentyczne ludzkie przeżycia, zapiski pamiętnikarskie i opowiadania ludzi którzy przeżyli i doświadczyli na własnej skórze wejście owego "Piekła". Co jakiś czas postaram się dokładać kolejne opowiadania, choć nie mam ich zbyt wiele.
Na początek chciałbym przedstawić wojenne losy pani Wandy Niemczyckiej Babel, urodzonej w 1922 r. we Lwowie. Z tego opowiadania, dowiemy się jak wyglądała okupacyjna lwowska codzienność i ile ludzie musieli znieść, by przetrwać. Pani Wanda zmarła w 2007 r.


Z PAMIĘTNIKA

WANDY NIEMCZYCKIEJ BABEL

Cz. V


ŻYCIE CODZIENNE W ... "RAJU"





W tym przedziwnym roku akademickim przyjęto na studia weterynaryjne na rok pierwszy rekordową liczbę ponad stu kandydatów. Kiedy po raz pierwszy znalazłam się w tej gromadzie młodych ludzi, tłoczących się w głównej alei uczelni, na której przecież od małego dziecka hasałam, tak grając w klasy, jeżdżąc hulajnogą lub biegając z obręczą, odczułam nagłe, potężne przyspieszenie czasu, jakiś skok w coś nieznanego na bardzo znanym terenie. To już nie był ten sam znany, ulubiony ogród o parę metrów dalej, ale byłam w nim ja. W tym całym, wówczas jeszcze bezimiennym, mrowisku instynktownie ustawiłam się obok - bardzo atrakcyjnie ubranej, jak na owe czasy, bo w czarnym, eleganckim płaszczyku i również czarnym zgrabnym i modnym cylinderku na luźno opadających bardzo jasnych blond włosach - dziewczyny. (Tak to musiał być jeszcze październik, bo ubranie jej było nie zimowe). Tą smukłą, drobną i nie wysoką dziewczyną o delikatnych rysach twarzy była Janka Mazur, z którą później bardzo zaprzyjaźniona przeżyłam dwa lata nieoczekiwanych studiów znaczonych wspólnym "wkuwaniem" i zdawaniem egzaminów. Janka była o dwa lata starsza ode mnie, pochodziła z Jędrzejowa, ale przed wojną mieszkała w Warszawie i stamtąd wraz z siostrą uciekała we wrześniu. Obok niej znajdowali się w tej gromadzie, później bardzo mi bliscy, Zosia Kalinowska, Zosia Radwańska, Kaja Sylwester, Zdenek Dolejesz oraz ci dalsi Janusz Gottwald, Romek Tokarski, Bronek Myczkowski oraz ci, z których w pamięci pozostały jedynie twarze, ale już nie nazwiska.


Zmieniła się nazwa uczelni, bo o ile dobrze pamiętam, nie była to już Akademia, ale Instytut Weterynaryjny. Zmieniły się, oczywiście, władze naczelne, pojawił się jakiś radziecki dyrektor, a z nim, oczywiście, sekretarz partii i kilku innych "dygnitarzy" administracyjnych. Natomiast nie było żadnych nowych twarzy w gronie profesorów. Może przybyło trochę ukraińskich asystentów, no i obowiązkowo wykładowców leninizmu i marksizmu przybyłych z kraju uszczęśliwiającego narody, jak też kilku lektorów języków ukraińskiego i rosyjskiego. Od pierwszych dni pobytu na uczelni poczułam się tam dobrze w tym głośnym tłumie nowych kolegów, w przytłaczającej większości myślących i odczuwających tak, jak i ja. Po długich tygodniach pobytu w domu, w natłoku niewesołych myśli, tu się jakoś rozładowałam, chwilami nawet zapominając o wojnie i jej skutkach. Wszyscy byliśmy tacy młodzi i zwyciężała w nas ta młodzieńcza chęć życia w sposób, choć trochę normalny. Wkrótce też zaczęły pochłaniać nas związane ze studiami obowiązki i problemy. Wprowadzone rygory, takie jak każdorazowe podpisywanie list obecności na wykładach i ćwiczeniach musieliśmy traktować poważnie.

Z wykładanych na pierwszym roku przedmiotów zapamiętałam przede wszystkim chemię wykładaną przez Ojca (zaliczenia i egzaminy zdawałam u docenta Juliana Wałeckiego), anatomię, rozpoczynającą się od osteologii prof. Antoniego Banta oraz botanikę prof. Bronisława Janowskiego i histologię. Wszystkie te dyscypliny wykładane były w języku polskim i nawet asystenci ukraińscy najczęściej się tym językiem posługiwali. Osobny zupełnie rozdział stanowiły, najważniejsze dla władzy, "Zasady leninizmu i marksizmu" (czy coś w tym rodzaju) prowadzone przez jakiegoś aparatczyka rosyjskiego sprawiającego wrażenie niezbyt inteligentnego robota zaprogramowanego na szereg podobnych frazesów, oraz lektoraty j. ukraińskiego i rosyjskiego. Pamiętam, że wprowadzenie tych dwóch języków słowiańskich stworzyło w moim umyśle kompletny mętlik i poza jakim takim przyswojeniem sobie cyrylicy w czytaniu i pisaniu, niewiele więcej się nauczyłam.

Powoli przemijał rok 1939, a każdy jego dzień kładł się mrocznym cieniem na tych pozorach normalności, które próbowaliśmy budować, choćby czasem śmiejąc się i ciesząc z drobiazgów, dawniej, najpewniej zupełnie niezauważanych. I tu przychodzą mi na myśl moje krótkie "wycieczki" z Janką na początek ulicy Kochanowskiego, do miejsca, w którym jeszcze tak niedawno mieściła się nasza ulubiona cukierenka pana Sobotnickiego, a obecnie do lokalu "Chlibobułocznej nr. któryś tam" (napis oczywiście w cyrylicy). Pracowała tam starsza siostra Janki - Tosia, zupełnie inna od niej, bo wyższa tęższa, o okrągłej, rumianej, bardzo pogodnej i pełnej życzliwości twarzy w okularach. I zdarzało się nam czasem, gdy brak było klientów w sklepie, że Tosia z miłym uśmiechem wyciągała spod lady śliczne, okrągłe, słodkie bułeczki ... z rodzynkami! Były naprawdę pyszne. Cieszyłyśmy się nimi jak dzieci i w drodze powrotnej na uczelnię przysiadałyśmy na jakimś murku, a potem pilnie i z namaszczeniem wydłubywałyśmy wszystkie rodzynki, próbując delektować się nimi jak najdłużej.

W studia weterynaryjne, w okresie tych dwóch pierwszych lat wojny, zaangażowałam się mocniej niżby tego wymagało założenie, iż będą one tylko czymś przejściowym, jakąś koniecznością, dla przetrwania w nowym układzie historycznym i wymiarze moim osobistym. Z jednej strony była to kwestia moich ambicji, aby dać sobie radę z pokonaniem własnych animozji w stosunku do nauk ścisłych, które nigdy nie były moją mocną stroną, z drugiej zaś znalezienie ucieczki od otaczającej rzeczywistości, jak też zaspokojenie potrzeb poznawczych bardzo silnie w tym okresie życia rozbudowanych. Najlepiej pamiętam moje wgłębianie się w świat słabo dotąd poznanej chemii, oraz zupełnie nieznanej anatomii. Wykłady tego drugiego przedmiotu prowadził oczywiście kierownik katedry prof. dr Antoni Bant, którego bardzo drobna postura, jak i niesłychanie ascetyczne, pociągłe rysy twarzy dawały mu równie dobrze wiek lat czterdziestu jak i sześćdziesięciu. Wykłady te wygłaszane głosem ściszonym, jednostajnym i beznamiętnym, będące właściwie odczytywaniem wydanych ongiś przez tego profesora skryptów, najzwyczajniej w świecie były przeraźliwie nudne i to co nasze studenckie audytorium w czasie ich trwania wyprawiało z trudem balansowało na granicy norm przyzwoitości. Ale on zupełnie nie zwracał uwagi na to zakamuflowane, podskórne wrzenie, dające tylko o sobie znać od czasu do czasu wybijającym się piskiem, chichotem czy podejrzanym szmerem.

Zupełnie inne były ćwiczenia odbywające się w prosektorium. W tym ponurym królestwie padłych krów, kóz, a najczęściej psów, w specyficznym słodkawo - drażniącym powietrzu zadziwiająco szybko przezwyciężałam swoją, dotąd tak przesadnie brzydzącą się wszystkiego, naturę i równie szybko opanowałam technikę preparowania mięśni, która pozwalała na dokładne odsłanianie miejsca ich zaczepów, przebiegu itd. Moja kulawa raczej znajomość łaciny z lat szkolnych bardzo ułatwiała mi przyswajanie sobie całej anatomicznej terminologii używanej wyłącznie w tym języku. Tu, w tak specyficznym przybytku zetknięcia się dwóch światów panowali przede wszystkim doc. Myczkowski z przedwojennej gwardii, oraz doc. Reich, żydowski uciekinier, chyba z Warszawy, który tu znalazł schronienie, jak też dwóch asystentów (a może tylko jeden?) lwowskich Ukraińców. Doc. Reich, mogący się szczycić dosyć potężną i mocną budową ciała, z bardzo krótko ostrzyżonymi, rudymi włosami, w okularach w cieniutkiej złotej oprawie, interesował się ogromnie płcią przeciwną, a w szczególności jego, zresztą miłą i kulturalną, uwagą cieszyła się Janka, którą w sposób wyraźny adorował. 

Podczas gdy w prosektorium górował nasz młodzieńczy humor, swobodny nastrój do płatania sobie drobnych figli, cichych rozmów, czasem zupełnie prywatnych, na pseudo - wykładach tzw. "marksizmu - leninizmu" (dokładna ich nazwa dawno uleciała mi z pamięci) wyżywaliśmy się w zupełnie inny sposób. Nasz rosyjski politruk, o niezbyt chyba wykształconych półkulach mózgowych, w czasie tzw. dyskusji stawał się obiektem zakamuflowanych drwin i ośmieszania tego, o czym mówił. Wystarczyło na wstępie rzucić kilka wyświechtanych, ale ulubionych sowieckich sloganów, by potem, za tym parawanem, inteligentnie wykpiwać wszystkie bolszewickie ustrojowe wspaniałości owocujące rzeczywistością, którą oglądaliśmy. Nasz wykładowca, który trochę rozumiał i mówił po polsku, był na tyle nie rozgarnięty, czy też ciężko kojarzący, że przyjmował wszystko z satysfakcją, potakując głową i powtarzając tylko "da, da", "prawilno" lub "haraszo". A my bawiliśmy się po prostu wspaniale, wyładowując jednocześnie nasz bezsilny gniew i nienawiść. 




W połowie kwietnia 1940 byliśmy już po "paszpotryzacji" (do dziś zachowałam ową nienawistną, małą, szarą książeczkę podporządkowującą nas przez NKWD Związkowi Rad), uparcie powtarzając sobie, że wszystko co się dzieje szybko przeminie i za kilka miesięcy zobaczymy tu już aliantów. Mimo tego mój Ojciec robił wrażenie coraz bardziej przygnębionego, pozbawionego swego dotąd tak bardzo aktywnego życia naukowego i społecznego. Mama wszystkie swoje wysiłki koncentrowała na prowadzeniu domu i zaspokajaniu naszych malejących potrzeb. My z Hanką miałyśmy coraz rzadsze kontakty towarzyskie z dawnymi przyjaciółmi. Wielu z nich po prostu zniknęło, inni, podobnie jak my zamykali się w kręgu własnych rodzin i spraw, borykając się z dniem codziennym, obawami o dzień następny, przytłoczeni ciężarem tragedii swoich najbliższych, którzy już doznali represji i ciężkich zagrożeń.


Na mnie spadł nowy obowiązek zanoszenia obiadów, przygotowanych przez Mamę, do pani Zofii Szulisławskiej, mieszkającej niezbyt od nas daleko, w pięknej dużej kamienicy przy ul. Zielonej. Pani Szulisławska była matką przyjaciółki Mamusi pani Palestrowej (jej pasierb Roman Palester był już znanym w Europie kompozytorem), stale mieszkającej w Warszawie, która nie zdążyła jej zabrać do siebie przed zamknięciem granicy na Sanie. A samotna staruszka, będąc w dodatku kaleką, ciężko radziła sobie z życiem w warunkach wojennych. Pamiętam te swoje codzienne wędrówki z białymi, blaszanymi menażkami zapełnionymi skromnymi potrawami. Nie narzekałam na nie, ale bardziej dokuczały mi wymuszone przez panią Szulisławską udzielane mi przez nią lekcje niemieckiego, na które się uparła w rewanżu za otrzymywane obiady. Język niemiecki nie był dla mnie czymś nowym, bo uczyłam się go już w szkole na lekcjach nieobowiązkowych, ale oczywiście znałam go niepomiernie słabiej od francuskiego. Wszystko polegało na tym, że te dwu lub trzykrotnie odbywane lekcje w tygodniu były okropnie nudne i nieskończenie długie, a mnie zawsze gdzieś się śpieszyło do zajęć dużo ciekawszych. Dopiero późnej doceniłam ich wartość, gdy zmienił się okupant.

W tym ponurym czasie pierwszego roku umacniającej się we Lwowie i całej amputowanej części Polski władzy radzieckiej, w mieście rozpoczęły mnożyć swą działalność osoby zajmujące się wróżeniem, przepowiadaniem przyszłości. Był to pewnego rodzaju sposób na przeżycie. Wszelkiego rodzaju jasnowidze, kabalarki i magowie wiedzy tajemnej, w zależności od płci, w hinduskich turbanach lub o zawoalowanych twarzach w towarzystwie czarnych kotów wpatrzone w szklane kule, których adresy przekazywano sobie z rak do rąk - mieli kolosalne wzięcie. Ludzie żyjący w ciągłej niepewności, doznający sami lub w swym najbliższym otoczeniu ciągłych nieznanych ciosów - stanęli przed czarną, niezbadaną ścianą i za wszelką cenę pragnęli odkrycia jej choć w szczelinie, mogła bowiem za nią objawić się ... NADZIEJA. 




Nasza Mademoiselle, która coraz lepiej poczynała sobie z językiem polskim coraz śmielej poruszała się po ulicach Lwowa, wydreptując je od ucznia do ucznia czy uczennicy, znalazła się w tej właśnie grupie osób opętanych manią odwiedzania "władców przyszłości". Początkowo przez pierwsze miesiące odwiedzała ich chaotycznie, opowiadając nam, co który powiedział. Potem zaczęła koncentrować się już tylko na jednym, rzekomo świetnym, który podobno pochodził z Indii, nosił turban w czasie pracy i bardzo się nią zainteresował, twierdząc, że mogłaby zostać jego asystentką. W miarę upływu czasu wizyty jej u niego podejrzanie się mnożyły, aż wreszcie, może w lecie 1940 spakowała swoje manatki i oświadczyła Rodzicom, że się wyprowadza, bo wychodzi za mąż za pana XY i zostaje jego asystentką. Już potem nigdy się nie pokazała i nie dowiedziałam się jak potoczyły się jej losy.


W atmosferze ciągłych aresztowań, nagłych rewizji i przesłuchań, o których my, mieszkańcy Lwowa, dowiadywaliśmy się tzw. "pocztą pantoflową" w różnych odstępach czasu od ich wykonania, przemijała pierwsza, mroźna, nabrzmiała od ludzkich tragedii i niepewności każdego dnia zima 1939/40. Kwiecień 1940 uświadomił nam, że dopiero w tym miesiącu nastąpiło pierwsze apogeum przemocy i okrucieństwa wobec bezbronnych rodzin, przeważnie pozbawionych już, bo wcześniej aresztowanych, ojców i opiekunów. Noc 13 kwietnia to straszliwy wstrząs dla tych, którzy przespali ją spokojnie, niczego nie podejrzewając. Noc 13 kwietna to walenie do bram, wyciągane śpiących lub czuwających mieszkańców z naprędce kleconymi tobołkami i ładowanie ich do podstawionych ciężarówek, pozbawionych wszystkiego co dotąd posiadali i kochali. Noc 13 kwietnia to podeptanie wszelkich praw setek tysięcy obywateli polskich nie tylko we Lwowie, ale i na całym kupowanym terytorium Rzeczypospolitej.

Wiadomości o tym kto padł ofiarą utraty własnego dotąd życia, a stanął twarzą w twarz z czymś groźnym, przerażającym swą zagadką, życiem brutalnie narzuconym i obcym, docierała do nas w różnych odstępach czasu i w sposób niepełny. Jak pisałam, o wielu tych aktach przemocy dowiedziałam się nawet po dziesiątkach lat, zwłaszcza jeśli chodziło o znajomych żyjących poza Lwowem. Przez wiele nocy od tej tragedii nie mogłam już spokojnie spać i to nie z obawy o siebie i moją rodzinę. Moja wyobraźnia pracowała zbyt intensywnie, a moje dotychczasowe odczucia wartościujące człowieka doznały potężnego szoku. Zobaczyłam po raz pierwszy człowieka odartego ze wszystkiego co ludzkie, zdolnego, nie do zabicia nawet, ale wtrącenia drugiego człowieka do piekła.



CDN.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz