CZYLI JAK TO SIĘ ZACZĘŁO?
Kolejna część wybranych przeze mnie fragmentów z książki Zbigniewa Parafianowicza: "Polska na wojnie. Nieznane fakty, kulisy rozmów. Wielkość i małość polskiej polityki".
INWAZJA
Cz. II
Zbigniew Parafianowicz: "Czy Polska dowiedziała się o inwazji na swojego sąsiada w porę, czy później niż wszyscy?"
Dyplomata A: Zacznijmy od tego, że nikt w Europie nie wierzył w wojnę na pełną skalę i w marsz na Kijów. Ten, kto twierdzi, że wiedział, kłamie. Wszyscy dowiedzieliśmy się 23 lutego 2022 wieczorem, czyli na kilka godzin przed inwazją. Dwa, może trzy dni przed tą datą Amerykanie przekazali nam precyzyjne informacje wywiadowcze o tym, że do grup taktycznych na Białorusi i w obwodach graniczących z Rosją zostały wysłane rozkazy z datą ataku. Ale to nie było wcale potwierdzenie, że wojna wybuchnie. Wówczas nie wierzyliśmy Amerykanom. Pamiętaliśmy o kłamstwach w sprawie broni masowego rażenia Saddama Husajna. Prawda jest więc taka, że wiedzę wyprzedzającą o ataku mieli tylko Amerykanie i Brytyjczycy. Szczególnie Brytyjczycy są dobrze zorientowani. Mają dobre źródła. Prowadzą zaawansowane operacje wywiadowcze. Pozostałe kraje mają specjalizacje wywiadowcze. Mają wiedzę wycinkową. My też. Amerykanie i Brytyjczycy składają w całość. My mamy fragmenty.
Oficer wywiadu: Pewność ostateczną, na kilka godzin przed atakiem, dały nam nasze służby. Prowadzimy nasłuch tego, co się dzieje na Wschodzie. Nie chodzi o to, że wiemy o czym oni rozmawiają. Chodzi o śledzenie sygnału. Wywiad podał nam informację, że została wprowadzona cisza radiowa. Na całej długości potencjalnego frontu wprowadzono ciszę radiową. Również od strony Białorusi. Co to oznacza? Tylko tyle, że łączność nie odbywała się za pomocą urządzeń. Przyszły rozkazy w zalakowanych kopertach na piśmie poprzez kurierów z zadaniami do realizacji. Jak to się mówi, jazda w starym stylu. (...) Wiedzieliśmy, że mamy od kilku do kilkunastu godzin.
Ważny urzędnik Kancelarii Premiera: Poszedłem z tym do premiera i wicepremiera Jarosława Kaczyńskiego, który wówczas odpowiadał za bezpieczeństwo. Obaj nie byli szczególnie zaskoczeni. Kaczyński był jednym z nielicznych, którzy wierzyli w wojnę na pełną skalę. My kierowaliśmy się analizami naszych służb i wojska, że owszem dojdzie do wojny, ale będzie ona prowadzona na Donbasie i na południu Ukrainy. Byliśmy pewni, że Rosja chce przebić korytarz lądowy na Krym, zająć Donbas. Markowanie uderzenia z Białorusi traktowaliśmy jako odciąganie uwagi.
Człowiek z bliskiego otoczenia prezydenta: Brak wiary w wojnę na pełną skalę nas nie kompromituje. Nikt w Europie nie wierzył w ten wariant. Na krótko przed wybuchem Morawiecki miał taki duży objazd po Europie, aby przekonywać, że idą ciężkie czasy i że zaraz może rozpocząć się atak. Wrócił przerażony, że nikt nie bierze tego na serio. "Szok. Oni nie wierzą w żadną wojnę" mówił.
Ważny urzędnik Kancelarii Premiera: Informacja o ciszy radiowej natychmiast trafiła do Kaczyńskiego i Morawieckiego. Wiedzieliśmy, że Rosjanie wychodzą na pozycje. Nad ranem zorganizowaliśmy pierwsze posiedzenie zespołu kryzysowego. (...)
Dyplomata B: Ministerstwo Spraw Zagranicznych było 24 lutego zaskoczone. Kaczyński i Morawiecki nie podzielili się informacjami z Rauem (Zbigniew Rau - polski minister spraw zagranicznych). Minister informacje miał z prasy.
Ważny urzędnik Kancelarii Premiera: 23 lutego wyszliśmy z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów przed północą. Powołaliśmy zespół zarządzania kryzysowego i uruchomiliśmy komitet bezpieczeństwa państwa. Nad ranem odbyły się pierwsze posiedzenia. Później było spotkanie u prezydenta w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego. Wojskowi byli bardzo sceptyczni wobec rozwoju wydarzeń. Wojsko, ale też i większość polityków i ludzi służb nie wierzyli, że Kijów się utrzyma. Wielokilometrowa kolumna rosyjskich wojsk szła później na stolicę. Nie było mądrych, którzy mogliby powiedzieć, jak rozwinie się sytuacja. Uczyliśmy się wszystkiego. To była wojna bez precedensu.
Oficer wywiadu: Intuicyjnie za pomocą polskiego wywiadu elektronicznego ustaliliśmy położenie jednostek rosyjskich i ukraińskich. Nie mieliśmy jednak pełnej wiedzy na temat tego, w jakim zakresie Kijów jest otoczony i czy został zamknięty dostęp do miasta. Przynajmniej na początku tego nie wiedzieliśmy. Mieliśmy swoje źródła na Ukrainie, które ekspresowo musiały przestawić się na tryb wojenny. Nie trwało to długo. Mieliśmy ludzi z wywiadu w Kijowie, którzy zbierali dane na temat sytuacji w mieście i wokół miasta. Od początku tam byli. Od początku dostarczali wiedzę. Tylko że to były suche fakty, których ani politycy, ani wojskowi nie potrafili jeszcze właściwie interpretować. Gdy otrząsnęliśmy się z szoku, te informacje były naprawdę wysokiej jakości. To, co dziś wydaje się nieważne, wtedy było kluczowe. Musieliśmy wiedzieć, jak wygląda miasto od środka. Ile jest blokpostów i jakie siły będą broniły miasta. Musieliśmy wiedzieć, czy jest wola walki i jaka taktyka będzie stosowana. Czy Ukraińcy będą bronili miasta, czy się rozejdą. Nasi ludzie z wywiadu mapowali miasto. Jest prosty sposób na ustalanie miejsc, w których są na przykład blokposty czy większe punkty oporu. W kieszeni spodni wystarczy zrobić puste zdjęcie iPhonem. Takie foto natychmiast trafia do IClouda z podaniem precyzyjnej pozycji ukraińskiej czy rosyjskiej. Taką daną nanosi się na mapie miasta. W Kijowie działał internet. Skoro działał internet, to i podstawowe komunikatory z niezłymi zabezpieczeniami i maile szyfrowane - Signal, ProtonMail czy Tutanota. Wszystko działało, a jeśli ktoś to czytał, to co najwyżej sojusznik. Można było pracować. (...)
Minister X: Wojsko i służby dostarczały na bieżąco informacje o postępach ofensywy. W pierwszym dniu, mimo telefonu Zełenskiego do Dudy, nie było jasne, gdzie on jest. Czy został w Kijowie, czy na przykład wyjechał do Lwowa. Później się okazało, że pod swoją siedzibą ma bunkier głęboko pod ziemią, połączony systemem przejść z metrem. Tam urzędowali. Niektórzy siedzieli tam przez kilka tygodni. Zastępca szefa administracji Zełenskiego Andrij Sybiha mówił później, że zapomniał, jak wygląda światło dzienne. Z czasem przywykli, ale pierwszego dnia Sybiha był roztrzęsiony. Prosił o pociski przeciwlotnicze i dostawy paliwa. Mówił chaotycznie. Widać było, że sami Ukraińcy nie wiedzą, w jakiej sytuacji się znajdują.
Minister Y: Atmosfera była raczej grobowa. Wojsko pesymistyczne. Mówili: "Cudu nad Dnieprem raczej nie będzie".
Człowiek z bliskiego otoczenia prezydenta: 26 lutego zaczęliśmy też analizować zasady sukcesji władzy na Ukrainie w razie śmierci Zełenskiego. Jaka będzie rola premiera i przewodniczącego Rady Najwyższej? Jakie to zrodzi spory? W drugim dniu wojny niemal wszyscy byli pewni, że Ukraina nie przetrwa. Choć pojawił się pogląd, że jeśli utrzyma część terytorium, to stanie się powojenną Chorwacją na sterydach. Na poważnie zastanawialiśmy się też nad tym, jakie jest prawdopodobieństwo dołączenia Białorusi do inwazji. Gdyby tak się stało, rozpatrywaliśmy powołanie grup dywersyjnych złożonych z przedstawicieli diaspory białoruskiej, które działałyby na zapleczu armii Łukaszenki i utrudniały mu wojnę. Rozmawialiśmy o tym z Amerykanami. Nasze obawy o Białoruś okazały się przesadzone. Łukaszenka sam bał się o swoje życie. Na początku marca sondował ucieczkę z Mińska. Utrzymywał z nami kontakt i badał, czy pozwolimy mu przyjechać do Polski i stąd odlecieć w świat. On wiedział, że z Mińska samolotem nigdzie bez zgody Putina nie wyleci. Bo Putin ma go w zasięgu rosyjskiej obrony powietrznej. Na całej Białorusi były już obecne oddziały rosyjskie, w tym zestawy S-300 czy Buk.
Minister X: Szczerze mówiąc, te analizy wojskowych z pierwszych dni wojny były bardzo rozczarowujące. Generalicja się nie popisała. Prawdziwe jest powiedzenie, że generałom nie można oddać prowadzenia spraw wojennych. Nie chciałem się tego wszystkiego dowiedzieć o polskiej armii, czego dowiedziałem się w pierwszych dniach wojny. Gdyby to na nas padło, nie wiem, czy byśmy się utrzymali tak jak Ukraińcy. Raczej przeciętne analizy i wszechobecny niedasizm panowały w wojsku. Nic się nie da. Zawsze milion przeszkód. (...) Tymczasem Ukraińcy trzymali się. Nie oddawali miast. Okazało się, że zagrożeniem była nie słabość militarna, ale pojawiające się na Zachodzie, ale też i w Polsce dogadywactwo - dążenie na siłę do rozejmu.
Dyplomata A: Pierwszego dnia wojny musieliśmy też podjąć decyzję, co dalej z naszą ambasadą w Kijowie. Kumoch upierał się, aby ambasador został. Bartosz Cichocki też nie chciał wyjeżdżać. Kłócił się jednak z Pałacem o personel ambasady. Chciał, żeby jak najwięcej osób zjechało. Żeby zostali tylko ochotnicy. Ale nie tacy ochotnicy, na których ktoś naciska.
Minister Y: Efekt był taki, że został ambasador i dwóch oficerów. Jeden jest pułkownikiem Agencji Wywiadu, drugi zastępcą attaché wojskowego. Pułkownik Agencji Wywiadu był łącznikiem naszych służb. Miał kontakt z agencjami ukraińskimi. Pierwszego dnia musiał nauczyć się tego, jak zorganizować system kamer wokół ambasady. W kolejnych dniach musiał załatwić broń na mieście. Centrala Ministerstwa Spraw Zagranicznych nie zadbała o to, by przygotować placówkę na wojnę. Kijowa nie traktowano jako placówki wojennej. Oni w pustych butelkach gromadzili wodę, gdyby okazało się, że kurek został zakręcony. Ten pułkownik wszystko pozałatwiał. To taki typ gangusa. Obrotny. Doskonale nadający się na takie okazje. Cała trójka z ambasady: Cichocki, wojskowy i oficer Agencji Wywiadu znacznie powyżej przeciętnej, jeśli chodzi o odwagę. Cichocki w pewnym momencie naprawdę w czasie alarmów powietrznych oglądał mecze Legii w swoim gabinecie.
Minister X: Pierwszego dnia ukraińska ochrona ambasady gdzieś zniknęła. Wrócili dopiero, gdy było bardziej klarowne, że Kijów może się utrzymać. (...)
Minister Y: Nikt z nich nie schodził do schronu w czasie alarmów. Kozaczyli.
BARTOSZ CICHOCKI
(Jedyny ambasador który pozostał w Kijowie po rozpoczęciu rosyjskiej agresji na Ukrainę)
Dyplomata A: Drugiego albo trzeciego dnia wojny dostaliśmy informację, że ma być zmasowany atak rakietowy na Kijów. Kumoch poprosił prezydenta, aby osobiście zadzwonił do Cichockiego i kazał mu zejść do schronu. Prezydent kazał, ale on i tak robił, co chciał.
Człowiek z bliskiego otoczenia prezydenta: Praktycznie nie wychodziłem z biura. Cały czas trwała wielka narada. Przyleciał Kułeba, szef MSZ. Przywiózł rodzinę. Schroniła się u naszego szefa MSZ, u Raua. On się tym nie chwali, ale bardzo mu pomógł. Cała rodzina plus pies mieszkała u niego. Inni zresztą też. Kumoch zaproponował schronienie rodzinie Sybihy, tak jak Soloch swojemu odpowiednikowi Daniłowowi. On podziękował i powiedział, że rodzina jest już w Polsce. Jego córka miała rodzić w okolicach 24 lutego. Chyba urodziła w Polsce jakoś na początku inwazji. Dziś Kułeba mało mówi o roli Polski. Jest fanem Borisa Johnsona. "Nie no, największe wrażenie to Borys na mnie zrobił. To jest bohater" - tak gadał. O Dudzie nie wspominał. Oni uważali za oczywistość to, że im pomagamy. No i w sumie tak trochę było. Cały naród ruszył do powstania. Sławomir Dębski, szef Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, tak to nazwał. Ten nasz zryw pomocy dla Ukraińców nazwał powstaniem przeciwko Rosji.
Minister X: Kułeba w Polsce spotkał się wtedy z całym kierownictwem państwa. Z Dudą, Morawieckim, Kaczyńskim. Duda powiedział mu: "Dopóki się bijecie, jesteśmy z wami".
Minister Y: Ze strony Kaczyńskiego od pierwszego dnia wojny nie było żadnego kombinowania wokół Ukrainy. Nie było żadnego gadania o Lwowie. Te bzdury Giertycha można wsadzić sobie... Oczywiście cały PiS patrzył, co powie prezes. Jak się zachowa. Stanowisko Dudy ich nie interesowało. Kaczyński słuchał. Nigdy nie podważył sensu pomagania Ukrainie.
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz