OSIEMNASTE STULECIE WIDZIANE
PRZEZ OSTATNIEGO KRÓLA POLSKI
STANISŁAWA AUGUSTA
PONIATOWSKIEGO
Dziś co prawda miały być przepisy staropolskiej kuchni kresowej - ale, uznałem że temat ten może poczekać (np. do jutra), a dziś postanowiłem zająć się prezentacją pamiętników ostatniego króla Rzeczpospolitej Obojga Narodów - Stanisława Augusta Poniatowskiego, zwanego potocznie "królem Stasiem" (np. w latach 1787/1788, gdy Poniatowski ogłosił zbiórkę pieniędzy na budowę pomnika króla Jana III Sobieskiego - zwycięzcy Turków spod Wiednia z 1683 r., który to triumf ocalił wówczas Europę [a z pewnością Austrię i Niemcy] przed osmańską niewolą. Wówczas to po Warszawie zaczął krążyć taki oto wiersz: "Dwa tysiące na pomnik? Ja bym i dwakroć łożył, aby Staś skamieniał, a Jan III ożył"). Relacje Stanisława Augusta Poniatowskiego na temat kluczowych wydarzeń epoki w której przyszło mu żyć, są ciekawe i wiele z tych opisów można się dowiedzieć na temat mentalności ludzi wówczas żyjących. Król Stanisław August Poniatowski nie zapisał się dobrą pamięcią w naszych dziejach. Co prawda, jeśli chodzi o mecenat kulturalny, rozwój sztuki czy też pewne nieśmiałe próby odrodzenia dawnej potęgi państwa - to rzeczywiście należy przyznać że król je wspierał, jednak okres jego panowania (1764-1795) przypadł na czasy całkowitego uzależnienia Rzeczpospolitej od Rosji, czemu król w żaden sposób nawet nie próbował przeszkadzać. Jego krótki romans z małżonką następcy rosyjskiego tronu - Katarzyną Aleksiejewną - późniejszą carycą Katarzyną II - odcisnął swe piętno na całym jego późniejszym życiu (można nawet zaryzykować stwierdzenie że w pewien sposób król obawiał się carycy).
Stanisław August podjął co prawda próby wzmocnienia kraju (był jednym z autorów pierwszej europejskiej konstytucji, zwanej też Konstytucją 3 Maja 1791 r.), ale wkrótce potem (1792 r.) przeszedł do targowicy - czyli tych wszystkich zdrajców, którzy wezwali na pomoc carycę Katarzynę, w niej właśnie upatrując gwarancji utrzymania swych dawnych praw i przywilejów, które Konstytucja 3 Maja w dużej mierze znosiła. Niestety, targowicka "hołota intelektualna" nie pomyślała, że zapłatą za pomoc będą rozbiory i w konsekwencji całkowite wymazanie Rzeczpospolitej z mapy świata w 1795 r. Do dziś w Polsce określenie "Targowica" (od miejscowości, gdzie została zawiązana konfederacja przeciwna Konstytucji i wzywająca carycę do udzielenia pomocy w jej obaleniu), jest symbolem największej zdrady i zaprzaństwa w naszych dziejach, a "król Staś - bez względu na jego wcześniejsze zasługi (np. był założycielem Szkoły Rycerskiej, czyli takiej polskiej West Point - w której kształciło się wielu późniejszych polskich wodzów Epoki Napoleońskiej czy Powstania Listopadowego - w tym m.in.: Tadeusz Kościuszko, bohater walk o Niepodległość USA) to jednak ewidentnie przyczynił się król do upadku tamtej Rzeczpospolitej, na którą ponowne odrodzenie trzeba było czekać przez kolejne 123 lata.
Owe "Pamiętniki" Stanisław August zaczął pisać w roku 1771 i doprowadził je do roku 1778:
PAMIĘTNIKI KRÓLA STANISŁAWA
AUGUSTA PONIATOWSKIEGO
(z lat 1748-1778)
Cz. I
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ I
Moje urodzenie. Jestem zakładnikiem i z jakiego powodu. Charakter matki. Wychowanie. Śliwicki. Pierwsza podróż. Korzyść z udziału w kampaniach wojennych. Słowo dane rodzicom. Kaunitz. Loevendal. Maurycy Saski. Berg-op-Zoom. Pan de Court. Bouquet. Breda. Obóz holenderski. Zapał Holendrów dla domu Orańskiego. Akwizgran po raz drugi. Choroba.
Urodziłem się 17 stycznia 1732 r. w Wołczynie, w województwie brzesko-litewskim, w majętności należącej wtenczas do mego ojca, na rok przed śmiercią Augusta II (elektor Saksonii Fryderyk August I z saskiej dynastii Wettynów, panował w Rzeczpospolitej jako August II Mocny w latach 1697-1733). Podczas zamieszek, które niebawem nastąpiły (w czasie wojny o sukcesję polską z lat 1733-1735), porwany z kolebki (na polecenie wojewody kijowskiego - Józefa Potockiego, zwolennika kandydata do tronu polskiego - Stanisława Leszczyńskiego, ojca królowej Francji i żony Ludwika XV - Marii Leszczyńskiej. Natomiast rodzina Poniatowskich wspierała Augusta III - syna Augusta II Mocnego) , odwieziony zostałem jako zakładnik do Kamieńca przez wojewodę kijowskiego, Potockiego (później hetmana wielkiego i kasztelana krakowskiego), który tym sposobem chciał dowieść przywiązania swego do króla Stanisława Leszczyńskiego, chociaż skrycie zaczął był już układy z jego współzawodnikiem, Augustem III, zanim jeszcze ojciec mój zmuszony został, po kapitulacji Gdańska, poddać się prawom zwycięzcy, razem z prymasem Potockim i wszystkimi innymi magnatami polskimi, obecnymi wówczas w tym mieście. Wojewoda dogodził w tym razie, jak i w wielu innych, temu uczuciu zazdrości i nienawiści, jakie miał dla mego ojca, a które było przyczyną wielu wypadków za panowania obu Augustów, i wywołało skutki nawet za moich rządów, rodząc wieczne współzawodnictwo między domem Potockich i moim: uczestniczyli w niem z jednej strony bracia mojej matki, książęta Czartoryscy, z licznymi stronnikami swymi, a z drugiej Radziwiłłowie, Mniszchowie i wielu innych.
Po skończonym oblężeniu Gdańska rodzice sprowadzili mnie tam. Miałem wtedy trzy lata; od tej chwili matka zajęła się moim wychowaniem, z tą wyższą inteligencją, która zasłynęła już jako wychowawczyni starszego mego rodzeństwa, a z większą jeszcze pieczołowitością. Ta prawdziwie niepospolita niewiasta nie tylko wyuczyła mnie sama połowy wszystkiego, co zwykle pozostawia się obcym nauczycielom, ale nadto starała się zahartować i podnieść duszę moją, co też w istocie, zgodnie z jej zamiarami, wyróżniło mnie od innych dzieci, ale zarazem stało się powodem niektórych wad moich. Uważałem się za wyższego od współtowarzyszy, bom nie pozwalał sobie na to, co im poczytywano za winy, a umiałem niejedną rzecz, jakiej ich jeszcze nie nauczono. Zakrawałem na istotkę bardzo dumną. Rzeczywista i powszechna ułomność wychowania narodowego w Polsce, zarówno pod względem naukowym jako też i moralnym, sprawiała, iż matka strzegła mnie od obcowania ze wszystkimi, których przykład, według niej, mógł mi zaszkodzić; to przyniosło tyleż zła z jednej, co dobra z drugiej strony. Szukając ludzi doskonałych, nie mówiłem już prawie z nikim, a wielka ilość tych, którym się zdawało, że nimi pogardzam, była powodem smutnego przywileju, że w piętnastym już roku miałem nieprzyjaciół; z drugiej jednak strony kierunek, jaki mi dano, ustrzegł mnie od wszystkiego, co w złem towarzystwie zaraźliwym bywa dla młodzieży. Powziąłem i zachowałem odrazę ku wszelkiej obłudzie, ale też miałem, jak na swój wiek i położenie, za wiele tej odrazy do wszystkiego, co nauczono mnie uważać za niskie i pospolite.
Rzec można, nigdy nie dano mi być dzieckiem; a miało to ten skutek, jak gdyby z roku wyrzucono kwiecień. Uważam to dzisiaj za niepowetowaną stratę i ubolewam nad tym, bo myślę, że skłonność do melancholii, jakiej nieraz tak boleśnie doświadczam, jest skutkiem owej sztucznej i przedwczesnej mądrości, która nie ustrzegła mnie jednak od błędów, jakie popełnić było moim przeznaczeniem, a w najmłodszych latach o mało mnie nie zrobiła entuzjastą. Dwunastoletnim chłopcem doznawałem już teologicznych wątpliwości na punkcie wolnej woli i przeznaczenia, omylności zmysłów, bezwzględnego pyrronizmu itp. Przechodziło to aż w chorobę. Zawsze z wdzięcznością wspominać będę Ojca Śliwickiego, który mnie mądrze z tych niepokojów uwolnił. Miał on tyle zdrowego rozsądku, że zamiast uciekać się do sylogizmu, powiedział mi tylko: "Moje dziecko, czy być może, żebyś zupełnie powątpiewał o rzeczywistości tego, co widzisz i słyszysz? Gdybyś naprawdę nie miał wierzyć, nie byłbyś temu winien, ale Bóg nadto jest dobry, aby ciebie nie miał wybawić z niepokoju i cierpienia, jakiego doświadczasz, bylebyś prosił Go o to z ufnością, jako Stwórcę swojego, o którego istnieniu już samo twoje istnienie musi cię najwyraźniej przekonywać". Te kilka słów, serdeczny ich ton i zapewne wewnętrzna potrzeba wydobycia się z tego stanu, uspokoiły mnie.
Nie znaczy to, żeby matka moja miała pretensję do uczenia mnie metafizyki w tych latach, ale, że unikając płochości dziecięcej! przyzwyczaiwszy się uważać na wszystko, co wokoło mnie mówiono, pochwyciłem i próbowałem zgłębiać wiele pojęć, nad którymi nie życzono wcale, żebym się nawet zastanawiał. Tkliwość naturalna, przy żywej wyobraźni, sprawiły, że czułem pociąg dochodzący do najwyższego uniesienia ku ludziom i rzeczom, które zasługiwały naprawdę lub tylko w moim mniemaniu na szacunek i uwielbienie, ale z drugiej znowu strony z surowością cenzora ganiłem i niemal brzydziłem się wszystkim, co znajdowałem godnym nagany. Skończyłem nareszcie lat szesnaście; umiałem na ten wiek dużo, byłem bardzo prawdomówny, bardzo posłuszny rodzicom, przez cześć dla ich przymiotów, z którymi nic w moich oczach nie mogło się równać; wierzyłem, że kto nie jest przynajmniej Arystydesem albo Katonem, ten jest niczym; poza tym wzrostu byłem bardzo małego, przysadzisty, niezgrabny, chorowity i pod wielu względami istny dziki arlekin. Takim byłem, kiedy mnie wyprawiono w pierwszą podróż.
Trzydzieści sześć tysięcy Rosjan pod wodzą księcia Repnina, ojca tego, który we dwadzieścia lat potem takim się głośnym stał w Polsce (Nikołaj Wasilijewicz Repnin był ambasadorem Rosji w Polsce, w latach 1764-1769. Realnie zaś to on przez lata decydował o kształcie polityki polskiej, która musiała być wówczas tożsama z moskiewską. W owych "Pamiętnikach" król Stanisław August użył następnie takiego zdania: "Ja i każdy dobry Polak jest i być musi właśnie przez patriotyzm przyjacielem Moskwy (...) Jestem dobrym moskalofilem..." - to ostatnie zdanie tłumaczone na język francuski brzmiało: "Je sius bon Russe". Bez komentarza), przechodziło wówczas przez ziemie nasze, dążąc na pomoc Maryi Teresie (była to wojna o sukcesję austriacką, toczona w latach 1740-1748). Ojciec mój, który dotychczas kierunek mojego wychowania wyłącznie prawie pozostawił matce, polecił mnie Lievenowi, drugiej z rzędu osobie w tej armii, a dawnemu znajomemu swemu. Odbyta kampania, zdaniem ojca, znaczyła więcej dla dokończenia wychowania, niż wszystkie na świecie akademie; matka miała odwagę podzielać zupełnie jego zdanie, i wiecznie żałować nie przestanę, że ich zamiary w tym względzie nie mogły przyjść do skutku. Kto, będąc powołany do rządzenia państwem, nie zna sam wojny, jest jak człowiek pozbawiony jednego z pięciu zmysłów; jeżeli w ciągu życia zmuszony do dłuższej lub krótszej wojny, prowadzić ją będzie przez zastępców i jedynie przez zastępców, ci zaś wiedzą, że musi on nie tylko działać ich ramieniem, ale nawet patrzeć na rzeczy ich oczami, wtenczas nadużywają tej przewagi, a i wojsko przywiązuje się prawdziwie tylko do wodzów komenderujących, panującemu zaś ulega o tyle, o ile się spodoba wodzom. Według mojego przekonania każdy człowiek wyższego urodzenia (zwłaszcza w kraju wolnym) i każdy syn panującego powinien odbyć kampanię, skoro mu się do tego sposobność nadarzy, a nawet powinien przez czas niejaki pełnić czynną służbę w jakim korpusie. Nie należy uważać za pedantyzm zajęcia się drobnymi szczegółami służby; wyuczyć się ich można tylko pełniąc je osobiście; a stanowią one niezbędną podstawę wielkich obrotów wojennych, tego, co jest wzniosłym w sztuce wojennej. Cała różnica między niższym oficerem a naczelnikiem polega na tym, że zdolność pierwszego polega na znajomości i wykonywaniu tego, co drugiemu służy tylko za narzędzie. Ale wróćmy do moich dziejów.
Było to pod koniec wojny sukcesyjnej austriackiej. Przez traktat z dnia 30 listopada 1747 r. Rosja zobowiązała się wobec Anglii i Holandii dostarczyć im za cenę żołdu 37,000 wojska na pomoc Maryi Teresie przeciwko Francji i Hiszpanii. Wojsko to z początkiem r. 1748 we wzorowym ładzie przeszło przez Litwę i Koronę, potem przez Morawy i Czechy, skąd dotarło aż do Frankonii. Swoim zjawieniem się nad Renem przyśpieszyło pokój akwizgrański (18 października tegoż toku) i wróciło do Rosji przez ziemie Rzplitej, nie wyrządzając szkód, ale też nie czekając na pozwolenie polskich stanów. Zaledwie przygotowano przybory do mojej wyprawy, nadeszła wieść o podpisaniu przedwstępnych warunków traktatu w Akwizgranie. "Nie zobaczysz tym razem wojny - powiedział mi ojciec - ale dla przypatrzenia się przynajmniej zgromadzonym armiom, ruszaj natychmiast". Dał mi listy do marszałków Saskiego i Loevendala, i do kilku przyjaciół w rozmaitych krajach, które miałem zwiedzić. Za towarzysza drogi dano mi majora Konigfelsa, dawniej adiutanta sławnego marszałka Münnicha, który po upadku tegoż zamieszkał w domu mojego ojca. Wychowany w służbie rosyjskiej, nadawał się on lepiej od kogokolwiek innego do odbycia kampanii w charakterze ochotnika przy armii rosyjskiej, a odkąd upatrzono go na towarzysza dla mnie, decyzja ta została bez zmiany, chociaż cel podróży zmienił się. Konigfels nie umiał po francusku, a człowiek tego pokroju zdawał się nieodpowiedni dla krajów i ludzi, których poznać miałem; zdrowy jednak rozsądek jego i prawość starczyły za wszystko. Rodzice żądali ode mnie, jak przedtem od starszych braci, słowa honoru, że nie będę grał w gry hazardowe (o tym jak popularne były wówczas najróżniejsze gry hazardowe, być może zrobię jeszcze kiedyś zupełnie oddzielny temat), nie skosztuję wina ani żadnego mocnego trunku, i nie ożenię się przed trzydziestym rokiem. Dochowałem wiernie tych przyrzeczeń, z których drugie (w myśli moich rodziców) miało być dla mnie ochroną na przyszłość od niepomiarkowanego u nas używania napojów na wszystkich zebraniach szlacheckich i we wszystkich domach, do tego stopnia, że można się było narazić na nieprzyjaźń najpotrzebniejszych sobie ludzi, odmawiając pić tyle, ile proszono, chyba jeżeli kto mógł dowieść, że nigdy z nikim nie wychylił kieliszka (do tradycji należało również po wypiciu trunku, rozbić puchar o własną głowę). Przykład mego wychowania, chociaż mniej ściśle naśladowany w domach innych magnatów polskich, przyczynił się może do widocznego zmniejszenia u nas tego nałogu, który August II szczególnie w Polsce podniecał (oj, o erotycznych i alkoholowych wyczynach Augusta II Mocnego też można by było pisać w nieskończoność - jak na przykład wówczas, gdy z carem Piotrem Wielkim rywalizował ile zdoła wypić kufli wina i... Rusek przegrał, i to dwukrotnie. Co zaś się tyczy jego wyczynów seksualnych, to zwykł też trzymać swoje nałożnice na rekach i tak też uprawiał z nimi stosunek seksualny, jednocześnie popisując się swoją ogromną siłą z której był znany w Europie).
ROZBICIE PUCHARU O WŁASNĄ GŁOWĘ, NALEŻAŁO DO "SARMACKIEJ" TRADYCJI RZECZPOSPOLITEJ OBOJGA NARODÓW ORAZ ŚWIADCZYŁO O DOBREJ ZABAWIE I SMAKOWITYCH TRUNKACH
AUGUST II MOCNY KOCHAŁ NAJBARDZIEJ W ŻYCIU TRZY RZECZY:
KOBIETY, WINO I POPISY WŁASNEJ SIŁY
Wyjechałem nareszcie i przez Częstochowę, Opawę, Küniggratz (Hradec Králové), Pragę, Cheb, Bayreuth, Frankfurt i Kolonię przybyłem 10 czerwca (1748 r.) do Akwizgranu, gdzie Kauderbach, wówczas poseł saski, a niegdyś protegowany mego ojca i nauczyciel starszych moich braci w Hadze, przedstawił mnie reprezentantom innych państw, zebranych na kongres. Książę (wówczas hrabia) Kaunitz, ambasador a później pierwszy minister dworu wiedeńskiego, pomimo różnicy wieku i stanowiska, pomimo pewnych dziwactw, jakie mu przypisywano, przyjął mnie najłaskawiej i nawet godzinę prawie ze mną rozmawiać raczył. W trzy dni później przybyłem do Maastrichtu, gdzie wtenczas znajdowała się jeszcze główna kwatera marszałka Loevendala. Wódz ten przyjął mnie bardzo dobrze, największą uprzejmość okazał Konigfelsowi, swemu znajomemu z Rosji i dostarczył nam wszelkich możliwych a od niego wyłącznie zależących ułatwień dla rozpatrzenia się we wszystkim, co mogło obudzać rozsądną ciekawość młodego podróżnika w samym Maastrichcie i jego okolicach. Odezwał się raz przy mnie do Konigfelsa: "mały Poniatowski, nasłuchawszy się od ojca i od was o surowości służby szwedzkiej, rosyjskiej i niemieckiej, musi być teraz nie mało zdziwiony, widząc marszałka Francji, otoczonego swoją armią, a pomimo to chodzącego co wieczór do teatru i spędzającego dni pośród swoich aktorek". Poczułem w tej chwili, jak łatwo jest człowiekowi wysoko postawionemu zjednać sobie serca młodzieży, skoro spostrzeże albo odgadnie wrażenie, jakie na nią wywiera i jak łatwo musi mu być potem pozyskać popularność. Pomimo wielkiej sławy wojennej Loevendala i najlepszego przyjęcia, jakiego od niego doznałem, złe rzeczy słyszane o nim od Flamandów, których zrabował i zniszczył, przeważyły w moim umyśle na jego niekorzyść; otóż mimo to wszystko wspomniane odezwanie się jego zrodziło w sercu moim wyraźny ku niemu pociąg, którego przed samym sobą zaprzeczyć nie mogłem, potępiając go nawet. Ponieważ jechał do Brukseli, więc się am za nim udałem, gdzie przedstawiony byłem marszałkowi Saskiemu dnia 30 czerwca (marszałkowi Francji - hrabiemu Maurycemu Saskiemu - nieślubnemu synowi króla Augusta II Mocnego).
Zdawało mi się, że oglądam najpierwszego na świecie męża; postać w istocie miał bohaterską, słuszny, budowy atletycznej, silny jak Herkules, spojrzenie miał nader łagodne, rysy zupełnie męskie przy szlachetnym ruchu głowy; dźwięk jego głosu przypominał organy, chodził z wolna, ale wielkimi krokami; każde słowo z ust jego (a był na nie oszczędny), każde najmniejsze poruszenie wywoływało ruch wielki wśród otaczających. Od trzystu do czterystu oficerów francuskich napełniało co dzień jego salony i nie mogłem bez wzruszenia widzieć ludzi noszących najpierwsze imiona tego narodu, tak przywykłego wodzić rej wszędzie, a którego historii tyle się naczytałem, widzieć mówię tych ludzi tak posłusznych, skromnych, pełnych uszanowania, gotowych na każde skinienie człowieka, który nauczył ich zwyciężać. Był jeszcze rządcą Niderlandów, które dla Francji zdobył; był przedmiotem czci dla żołnierza i niższych oficerów, zazdrości, ale zarazem i uwielbienia dla starszych, nawet dla generałów, nie wywoływał skarg ze strony samych Flamandów; a tymczasem pokonani przez niego wodzowie do tego stopnia głosili jego pochwały, że książę Cumberland, chcąc ozdobić swoją komnatę w Windsorze, kazał zawiesić w niej portret marszałka. Przyjął mnie z dobrocią i uprzejmie mówił o mojej rodzinie, zwłaszcza o starszym moim bracie, który pod jego okiem odbył kampanię 1741 i 42 roku (mowa jest tu o Kazimierzu Poniatowskim). Pamiętam własne jego naówczas wyrazy: "Życzyłbym sobie bardzo, żeby tutaj był ze mną: nie spotykałem młodego człowieka, który by więcej zapowiadał wojskowych zdolności, dojść by mógł daleko, gdyby tą drogą szedł dalej; lubiłem go bardzo, bo wiem, że i on lubił mnie także".
Traktat pokoju uważano już wtenczas za zawarty, to też Francuzi nie utrzymywali obozu; wojska ich w małych oddziałach rozproszone już były na stałych leżach. Pamiętam, że w Maastrichcie rozmawiałem z młodym oficerem artylerii, który nie wiele przedtem, mając zaledwie lat dziewięć, odniósł ranę przy oblężeniu tegoż miasta. Król francuski wydał mi się bardzo wielkim wobec takich przykładów gorliwości ze strony narodu, która zdawało się nikogo nawet nie dziwiła we Francji. Im mniej podróż moja stawała się wojskową, tym bardziej ciekawość mą i upodobania pociągało wszystko, co ten kraj piękny ma do widzenia pod względem kultury, sztuk pięknych, a szczególniej malarstwa; czułem się porwanym na widok Rubensów i Van-Dycków, a mój mentor tak był rad, że goniłem jeszcze tylko za obrazami, iż pomimo całej oszczędności swojej pozwolił mi w Brukseli zrobić pierwsze tego rodzaju kupno; nabywszy mały obrazek, myślałem, że posiadam skarb prawdziwy.
Z Brukseli przez Malines i Antwerpię udałem się następnie do Berg op Zoom, gdzie wtedy jeszcze dowodził z ramienia Francji Szwajcar, kawaler de Court. Grzeczności jego i gotowość, z jaką pokazywał mi wszystko, co tam było zajmującego dzięki pamiętnemu oblężeniu, dały mi poznać raz jeszcze, jakie to szczęście być synem człowieka sławnego, a znanego osobiście i kochanego w wielu krajach. Kawaler de Court znał i lubił bardzo mego ojca; dał mi też list do rodaka swego, generała Cornabe, zostającego w holenderskiej służbie i dowodzącego wtenczas w Rosendal między Berg op Zoom i Bredą, na pierwszym posterunku wojsk rzeczypospolitej (Holenderskiej). Ten znów zapoznał mnie z innym jeszcze Szwajcarem, panem Bouquet, generałem kwatermistrzem holenderskim, który nie tylko pokazał mi obóz 30.000 wojska, rozłożonego w okolicy Breda, ale nawet dał mi wskazówki na piśmie, które miały mi służyć w zamierzonej podróży po Holandii, jakkolwiek na ten raz, dla krótkości zostawionego mi czasu, pobieżnie tylko mogłem wszystko oglądać. Chociaż byłem dzieckiem jeszcze, nie bez przykrości widziałem zapał nadzwyczajny, jaki pospólstwo tameczne w najśmieszniejszych manifestacjach okazywało księciu Oranii, mimo ciężkich strat, jakie rzeczpospolita poniosła od chwili wyniesienia go na godność stadhudera, a które on sam miał na kraj sprowadzić przez swe niesprawiedliwe protekcje. Zapał tłumu spotęgowało jeszcze w tej chwili gwałtowne zniesienie przez motłoch dzierżawy kilku gałęzi dochodów publicznych.
Dnia 5 sierpnia wróciłem do Akwizgranu, aby zażywać tamtejszych wód; rodzicom bowiem zdawało się, że one pomogą do rozwinięcia sił moich i wzrostu. Doznawałem już cierpień, które przy temperamencie moim zdradzały zaród reumatyczny. Myślano, żem podagrę odziedziczył po ojcu. Wszelkie żądanie rodziców było dla mnie najwyższym prawem; zaś w Akwizgranie znalazł się niejaki doktor Cappel, który niegdyś leczył mojego ojca a teraz pełnił niemal obowiązki gospodarza tych źródeł; okazało się jednak, że wody były dla mnie nieodpowiednie, bo w nocy tegoż dnia, kiedy je pić zacząłem, doznałem tak silnego kurczu we wnętrznościach, że musiałem prawie kolana przyciskać do żołądka, a duszności o mało mnie życia nie pozbawiły. Zanim zdołano sprowadzić ratunek, Konigfels na chybił trafił wlał mi do gardła łyżkę wody lawendowej, to mi wróciło oddech i utrzymało przy życiu aż do przybycia doktora, który przez kilka tygodni musiał się mną opiekować, jakby sześćdziesięcioletnim cherlakiem, przepisywać rozmaite kąpiele i łaźnie, aby tylko postawić mnie na nogi. Butelkę lawendowej wody, która mi ocaliła życie, oddał moim ludziom na kilka godzin przedtem służący posła hanowerskiego, którego nie znałem, a gdy ten zaraz potem zniknął, nie mogłem już nigdy wyjaśnić tego qui pro quo. Co szczególniejsza, że nie miałem wówczas i nie używałem wcale wody lawendowej przez wzgląd na matkę, nie lubiącą tego zapachu. Przyszedłszy jako tako do zdrowia, udałem się do Eindhoven i Ruzemonde, dla przypatrzenia się reszcie zgromadzonych tam wojsk angielskich i austrjackich. W Ruzemonde widziałem owego kawalera Faulknera, któremu Wolter zadedykował swoją Zaire.
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz