... ORAZ JAK WYGLĄDA LUDZKA DUSZA
"BŁOGOSŁAWIENI, KTÓRZY NIE WIDZIELI A UWIERZYLI"
EWANGELIA wg. Św. JANA (19-31)
Tytuł tego posta jest pewnego rodzaju małą prowokacją z mojej strony, gdyż już
na wstępie pragnę wyjaśnić, iż nie mam zamiaru nikogo do niczego
przekonywać. Każdy z Nas ma swój własny światopogląd, na sprawy wiary
lub niewiary i jeśli pragnie się go trzymać - to dla mnie nie ma tematu.
Uważam że jakiekolwiek próby przekonania drugiej osoby, do tego co ty
piszesz, lub co ty przeżyłeś - są trochę takimi powieściami legendarnymi, nie można ich zweryfikować, trzeba je jedynie przyjąć lub odrzucić.
Jeśli zaś je przyjmiemy - to tylko na zasadzie wiary, gdyż my sami nie
doświadczyliśmy tych przeżyć, o których pisze dana osoba - musimy więc w
nie uwierzyć, lub je odrzucić. Jeśli uwierzymy - stanie się to pewnego
rodzaju kanonem (religijnym, naukowym bądź społecznym). Ale z drugiej
strony, gdyby nikt w nic nie wierzył, nie ukształtowałyby się
społeczeństwa, każdy robiłby tylko to, co jemu wygodne, a to w
konsekwencji oznacza przyzwolenie na gwałt, rabunek i morderstwo, gdyż w
sytuacji rozkładu jednostki społecznej, powstaje prawo silniejszego. Kto jest silniejszy od innych (lub kto zmobilizuje większą grupę) - ten
rządzi. Wiara nie jest więc tak do końca zła, ważne tylko by wierząc w
coś, nie tracić zdrowego rozsądku
Zastanawiam się dzisiaj dlaczego wówczas przeżyłem, gdyż uderzenie którego doświadczyłem, było centralnie nakierowane na mnie. Jedyną uciążliwością spowodowaną wypadkiem, była ponowna nauka chodzenia (przez prawie pół roku). Najpierw na specjalnym "balkoniku", potem o laskach, w końcu już samodzielnie zacząłem stawiać pierwsze kroki, aż do dzisiaj, gdy chód czy biegi (nawet na dłuższym dystansie), znów nie stanowią dla mnie żadnego wyzwania. Jedyną pamiątką, jaka do dziś mi pozostała po wypadku, jest małe wgłębienie kości, biegnące od biodra do pośladków. Ale nie to jest w tym wszystkim najważniejsze.
Najważniejszym w tym wszystkim jest pytanie - dlaczego akurat mnie to spotkało? I tutaj muszę się cofnąć o kolejne 13 miesięcy, do śmiertelnego wypadku, jakiego na moich oczach doznał mój ojciec, zgnieciony przez dwa autobusy. Po jego śmierci długo nie mogłem do siebie dojść (pamiętam że znałem wówczas rodzeństwo Świadków Jehowy, które próbowało - na swój sposób - mnie pocieszać po tym wypadku). Zastanawiałem się i pytałem Boga - "dlaczego to nie ja wtedy zginąłem"? i naprawdę pragnąłem wówczas zamienić się z moim ojcem miejscami. Przez cały miesiąc trwał stan mojej kompletnej depresji i zniechęcenia. Wówczas nie rozumiałem dlaczego to nie mnie spotkała tamta śmierć.
A potem te myśli uleciały. Uleciały, gdy ... myśli w mojej głowie zaczynały się porządkować. Na początku przypomniał mi się (jeden i ten sam przez kilka miesięcy), sen, jaki miałem w wieku ok. 4 lat. Tamte, dramatyczne wydarzenia, ukazane we śnie niczym w horrorze - zaczęły się również nagle porządkować. Zrozumiałem że sen nie był jakimś wybiórczym koszmarem, spowodowanym nocnym opowiadaniem bajek, telewizji czy własnych mrocznych myśli - był prawdziwą relacją z poprzedniego życia, gdy jako młody chłopak uciekłem z domu przed atakującymi wieś żołnierzami (byłem synem chłopa). Ci jednak mnie dopadli i zabili (we śnie 4-latka zostali przedstawieni jako czarownice). Wiem, że wówczas to ja opuściłem swoich rodziców, uciekłem i zginąłem w młodym wieku - teraz (w tym życiu), relacje się odwróciły - zginął mój ojciec a ja przeżyłem.
Ów sen, nie był ostatnim, który zaczął rozjaśniać mój umysł po śmierci taty. Wkrótce (chyba już po pogrzebie), przypomniałem sobie bardzo podobny sen, jaki miałem będąc dzieckiem (nie wiem ile wtedy miałem lat - może 5, 6, 7). Przyśniła mi się wówczas biała postać, która powiedziała: "Gdy skończysz 25 rok życia, zginie twój ojciec". Sześć dni po moich 25 urodzinach - tak się właśnie stało.
Potem inne rzeczy zaczęły się porządkować i tak ze stanu depresji, żalu i obaw - przeszedłem w stan spokoju i radości. Radości, gdyż wiem że śmierć nic nie znaczy, jest tylko końcem jednego rozdziału w grubej Księdze Życia. My po śmierci nadal pamiętamy wszystko z naszego życia, lecz jednocześnie oblewa nas (niczym kojący balsam), uczucie całkowitej błogości, ciepła, szczęścia i wszechogarniającej Miłości. Można więc z całą pewnością stwierdzić (o czym pisałem też wielokrotnie) - śmierć nie istnieje, jest tylko pewnym dodatkiem, które pozwala nam wreszcie zakończyć jakiś rozdział życia, by móc przejść do drugiego. Wcześniej jednak odczuwany ową bliskość z której powstaliśmy - bliskość Boga.
I tutaj dochodzę do jeszcze jednej tajemnicy, o której ludzie albo nie wiedzą, labo boją się ją zaakceptować. My jesteśmy częścią Boga, jesteśmy więc kreacjonistami - potrafimy siłą naszych myśli, kształtować naszą rzeczywistość. Ale jest jedna podstawowa zasada - nie ma wartościowania. Jeśli więc słyszę ludzi, którzy modląc się codziennie, proszą Boga by oddalił od nich wszelkie choroby, nieszczęścia, wszystkie te niemiłe i smutne zmory dnia codziennego - przerażam się. Chciałbym wówczas wykrzyknąć - "Ludzie, nie wiecie co czynicie wypowiadając takie durne słowa czy myśli". Zauważyłem bowiem że nasz Umysł nie wartościuje naszych życzeń - nie dzieli je od razu na dobre i złe, na korzystne dla nas i niekorzystne, na lepsze czy gorsze - on je po prostu spełnia takimi jakie są. Więc, jeśli ktokolwiek jest tak nierozważny, by pragnąc uchronić się od nieszczęść wciąż o nich mówi lub (co gorsza) myśli - nie powinien mieć do nikogo pretensji że to właśnie (czego pragnie), będzie go nawiedzać.
Umysł nie wartościuje, myślę że podobnie jak Bóg. A dzieje się tak z jednego powodu - My mamy Wolną Wolę i możliwość wyboru dróg naszego życia. Jeśli wybierzemy niewłaściwie to ... w zasadzie nic się nie stanie, nawet jeśli umrzemy z głodu, lub będziemy widzieć konanie innych w taki sposób. Po naszej śmierci (i dłuższej chwili na uspokojenie oraz "dojście do siebie"), będziemy się wszyscy szczerze zaśmiewać z tych wydarzeń wraz z Naszą Grupą Duchową czy Naszymi Przewodnikami. Musimy bowiem pamiętać że dobro i zło istnieją tu, w tym Wszechświecie, po to - by można było wciąż doświadczać, dlatego nie ma wartościowania, gdyż to co za życia uważamy za złe dla nas lub mogące sprawić nam ból i krzywdę - po śmierci przybierze inny wymiar. Ważne jak potrafimy się zachować w starciu z tymi czynnikami ile dobra wniesiemy do tego naszego (pełnego wykluczających się przeciwieństw - w tym dobra i zła), życia.
Jeśli więc pragniemy uchronić się od nieszczęść - myślmy
pozytywnie. Bóg dał nam wybór i choć nie każdy wie, jak ma z niego
korzystać, to jednak powinien uświadomić sobie, że z punktu widzenia "bezcielesności" (czyli np. Nas samych, po śmierci fizycznego ciała), pojęcia "dobra" i "zła" (choć wciąż jeszcze istnieją), zacierają swe granice. Sądzę też, że z punktu widzenia naszych Przewodników Duchowych, lub Założycieli/Starszych (o których kiedyś już pisałem), te kwestia się zupełnie wzajemnie zacierają. Jedyne co pozostaje to ... nasze doświadczenie i wybór jakiego dokonaliśmy. Jeśli jest on podyktowany czym innym niż bezgraniczną Miłością bliźniego, nasz droga do Domu musi jeszcze trochę potrwać. Tak niestety nasz Stwórca (którego wszyscy jesteśmy częścią), to wszystko sobie wykoncypował - gra i zabawa zwana Wszechświatem, na której panuje "piekło" i która jest jedyną drogą powrotu do "Nieba" na stałe.
PS: W KOLEJNEJ CZĘŚCI OPISZĘ JAK NAPRAWDĘ WYGLĄDA LUDZKA DUSZA
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz