LUDZKIE LOSY I
WOJENNE WSPOMNIENIA
Na początek chciałbym przedstawić wojenne losy pani Wandy Niemczyckiej Babel, urodzonej w 1922 r. we Lwowie. Z tego opowiadania, dowiemy się jak wyglądała okupacyjna lwowska codzienność i ile ludzie musieli znieść, by przetrwać. Pani Wanda zmarła w 2007 r.
Z PAMIĘTNIKA
WANDY NIEMCZYCKIEJ BABEL
Cz. III
CZERWONE SZTANDARY NAD LWOWEM
(17 - WRZESIEŃ 1939 - AGRESJA SOWIECKA)
JESZCZE WOLNY - PRZEDWOJENNY POLSKI LWÓW
(OSTATNIE MIESIĄCE PRZED SOWIECKĄ APOKALIPSĄ)
"DLACZEGO W TYM ROKU LWÓW STAŁ SIĘ NOWYM BETLEJEM?
BO NA URZĘDZIE MIASTA ZAWISŁA GWIAZDA, A PO ULICACH CHODZĄ PASTUCHY"
LWÓW NA MAPIE PRZEDWOJENNEJ POLSKI
Dziwna pustka otwierająca się w mojej pamięci po wkroczeniu czerwonoarmiejców do Lwowa, pustka upstrzona czerwienią zewsząd wynurzających się większych i mniejszych kawałków płócien znaczonych złowrogim godłem sierpa i młota - do dziś kładzie się na moją psychikę ciężkim, mrocznym cieniem. To był szok, który załamał moją kruchą, jeszcze dziecinną emocjonalność, moje odczucie przepaści między tym co było, a tym co nadchodziło. Wiem tylko z opowiadań Hanki, że zdecydowanie odmówiłam powrotu do szkoły, która po iluś tam tygodniach, w zupełnie innych warunkach na innych zasadach jej funkcjonowania, znów miała zostać otwarta. Przestałam wychodzić z domu, dużo leżałam najzupełniej bezczynnie i stałam się powodem zaniepokojenia moich Rodziców. Od momentu, kiedy w dzieciństwie z trudem przeżyłam bardzo ciężkie zapalenie płuc, byłam otaczana specjalną troską, stałam się dla Rodziców kimś bardzo kruchym i delikatnym, komu zawsze ustępowano i kogo zawsze chroniono. Z tego okresu właściwie dobrze zapamiętałam tylko te codzienne kolacje, zawsze z barszczem z ziemniakami i jakieś kasze, na których co dzień zjawiali się wuj i ciotka z dwiema uciekinierkami z Warszawy
Uświadamiam sobie także teraz, że po najtrudniejszych dla mnie dniach zaczęłam rozczytywać się w kupionych tuż przed wojną tomach "Przeminęło z wiatrem", dowiadywać się z jakim trudem zdobywa się teraz chleb i ile godzin stania w kolejce na zmianę Mamy i Hanki to pochłania, że większość sklepów w mieście jest pozamykana, ale Sumpt otwarty, że Lwów jest straszliwie przeludniony z powodu ogromnego napływu uciekinierów z zachodniej Polski, przez obecne, radzieckie władze zwanych "bieżeńcami", że nie wychodzą już dawne tytuły gazet, a w ich miejsce drukowana jest w języku polskim gazeta "Czerwony Sztandar", że wyczerpały się już zapasy naszych ogórków i cebuli zebranych przez nas na naszej ślicznej parceli na Kwiatkówce i że przestały już być ważne złote polskie, a rubli, które stały się walutą obowiązującą, na razie w ogóle nie mamy.
I
tu, przy tych brakujących rublach, po raz pierwszy ratuje nas
inicjatywa mojej wspaniałej siostrzyczki, która nigdy nie poddawała się
niczemu bezradnie.
Zainspirowana krążącymi opowiadaniami o nienasyconej chęci zjeżdżających coraz liczniej z dalekiej Rosji żon miejscowych radzieckich notabli i wyższych rangą oficerów dorównania w elegancji i szyku pomiatanym Polkom, idąc śladem znajomych koleżanek, gromadzi zapasy lśniących, różnorodnych kształtem i kolorem, guzików, kawałków resztek koronek, wstążeczek, pasków, wysłużonych balowych rękawiczek Mamy, sztucznych kwiatów, kolorowych zapinek i grzebyków do włosów, a wreszcie co bardziej powłóczystych dekoltowanych koszul nocnych i szlafroczków, w których to ostatnich Rosjanki występują na uroczystych galach i przedstawieniach teatralnych. Układa te wszystkie "skarby" z zakamarków szuflad naszych szaf i komór w małych pudłach lub podręcznych walizeczkach, do których doczepia odpowiednio sznurki tak, by można je powiesić na szyi i pewnego dnia wyrusza z tym wszystkim na "Paryż". (Przypominam, zwłaszcza nie - Lwowiakom, że Paryżem lub Krakidałami zwano plac znajdujący się na tyłach Teatru Wielkiego, na którym w czasie wojny handlowano dosłownie wszystkim). Zachwycona powodzeniem swego przedsięwzięcia, w czym dopomogło jej głośne zachwalanie "towaru", wraca do domu z pierwszymi zarobionymi rublami. Podziwiałam ją wówczas tak, jak podziwiałam Scarlett O’Hara odbudowującą zrujnowany majątek Tary. Równocześnie jednak, gdy proponowała mi wspólne "handlowanie" na Paryżu, robiłam wszystko, aby tam nie pójść, nie stać, wystawiając przed sobą te idiotyczne guziki.
Zainspirowana krążącymi opowiadaniami o nienasyconej chęci zjeżdżających coraz liczniej z dalekiej Rosji żon miejscowych radzieckich notabli i wyższych rangą oficerów dorównania w elegancji i szyku pomiatanym Polkom, idąc śladem znajomych koleżanek, gromadzi zapasy lśniących, różnorodnych kształtem i kolorem, guzików, kawałków resztek koronek, wstążeczek, pasków, wysłużonych balowych rękawiczek Mamy, sztucznych kwiatów, kolorowych zapinek i grzebyków do włosów, a wreszcie co bardziej powłóczystych dekoltowanych koszul nocnych i szlafroczków, w których to ostatnich Rosjanki występują na uroczystych galach i przedstawieniach teatralnych. Układa te wszystkie "skarby" z zakamarków szuflad naszych szaf i komór w małych pudłach lub podręcznych walizeczkach, do których doczepia odpowiednio sznurki tak, by można je powiesić na szyi i pewnego dnia wyrusza z tym wszystkim na "Paryż". (Przypominam, zwłaszcza nie - Lwowiakom, że Paryżem lub Krakidałami zwano plac znajdujący się na tyłach Teatru Wielkiego, na którym w czasie wojny handlowano dosłownie wszystkim). Zachwycona powodzeniem swego przedsięwzięcia, w czym dopomogło jej głośne zachwalanie "towaru", wraca do domu z pierwszymi zarobionymi rublami. Podziwiałam ją wówczas tak, jak podziwiałam Scarlett O’Hara odbudowującą zrujnowany majątek Tary. Równocześnie jednak, gdy proponowała mi wspólne "handlowanie" na Paryżu, robiłam wszystko, aby tam nie pójść, nie stać, wystawiając przed sobą te idiotyczne guziki.
LWÓW - PLAN MIASTA z 1923 r.
Drążąc pokłady mojej pamięci tak przedziwnie splątane w swym nawarstwieniu, pojawia się w niej nagle postać nie całkiem już młoda, może 40-letnia Mademoiselle Lucienne, która zamieszkuje w naszym domu w okolicznościach już zupełnie zapomnianych, lokując swoje dwie skromne walizki, a może tobołki, pod kanapą oddanego jej przez Rodziców pokoju, gdzie będą spoczywać przez prawie rok. Była guwernantką, lub jak kto woli, boną do dzieci jakiegoś warszawskiego przemysłowca i w czasie ucieczki z Warszawy całej jego rodziny, a wraz z nią i jej, zagubiła się już blisko Lwowa podczas nalotu lotniczego i zbombardowania całej kawalkady uciekających samochodów, w której się znajdowała. Samotna, bez znajomości języka i bez pieniędzy, znalazła się w zupełnie obcym mieście, tułając się i głodując, aż trafiła przez kogoś do nas. Po polsku mówiła bardzo słabo, rozmawiałyśmy więc po francusku, a ona po kilku tygodniach bycia wyłącznie naszym gościem, znalazła jakieś lekcje francuskiego, na które biegała po mieście i w pewnym sensie usamodzielniła się. Była, - jak nam się zdawało, nieco zabawną z tą swoja francuską paplaniną, istotą zabłąkaną pośród ludzi i zdarzeń, których zupełnie nie rozumiała, jakąś barwną papugą nagle schwytaną i wpuszczoną do wielkiej klatki z pospolitymi wronami, gawronami i wróblami walczącymi o żer i przeżycie. Miała w sobie wiele zalotności i kokieterii, i kiedy rano wyłaniała się ze swego pokoju i szła do łazienki w swym dosyć frywolnym szlafroczku, kuksałyśmy się z Hanką, szepcząc "znów zawiązała sobie włosy jakąś nową kokardką".
Któregoś
dnia, pewnie już w październiku, przybiegła do Mamy mocno zadyszana
Zdzisia Szymonowiczowa (matka Janki i Zbyszka). "Maryleczko kochana (tak
zawsze nazywała naszą Mamę), musimy pomóc naszym zakonniczkom (chodziło
tu o siostry Notre Dame). Zabrali im już cały budynek, zostawiwszy
tylko dwa, czy trzy pokoje na samej górze, ale muszą zdjąć swoje zakonne
habity i przeobrazić się w "cywilne" kobiety. Zamknęli już i
zaplombowali kaplicę szkloną. Musimy zdobyć dla nich jakąś odzież, aby
mogły się przebrać" - opowiadała trochę bezładnie. I
tu moja pamięć bezbłędnie zarejestrowała i przechowała do dziś brązowy
kostium - spódnicę i długi żakiet - wraz z odpowiednią bluzką i swetrem,
jak też brązowy beret przekazany mojej wychowawczyni s. Ludmile przez
Mamę. Kiedy
Haneczka poszła do szkoły, niby tej samej, ale jednak zupełnie innej,
bo tzw. 10-letniej szkoły nr. 21 (w nowym pseudo-ładzie wszystko musiało
być ponumerowane), której dyrektorem został p. Steciuk, bardzo zresztą
porządny i na rękę idący Polakom, Ukrainiec, ja zostałam, zgodnie ze
swym nieodwołalnym postanowieniem, w domu. Rodzice jakoś to
zaakceptowali, wierząc, że niedługo wszystko się zmieni i ja w taki czy
inny sposób zrobię normalną maturę. Czyż nie było zresztą absurdem, po
ukończeniu przeze mnie 11 klas posłanie mnie do szkoły 10-letniej? Tak
jak absurdem było powrócenie Hanki po jej 10-letniej nauce do 10-letniej
szkoły. Ale ponieważ znaleźliśmy się wszyscy w sferze jakiegoś
historycznego super - absurdu, nikt już na to nie zwracał uwagi.
"IM SŁONECZKO WYŻEJ, TYM SIKORSKI BLIŻEJ"
Jak mawiano we Lwowie w tych okupacyjnych dniach, tygodniach, miesiącach (1939-1941) za tzw.: "Pierwszego Sowieta", dodatkowo zwracając się do napotkanych sowieckich sołdatów per: "Panie tymczasowy"
"A MY WILNO ODBIJEMY - LWÓW ZDOBĘDZIEMY
ODPOCZNIEMY W LENINGRADZIE, W KOŁCHOZOWYM SADZIE"
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz